Duchowe pielgrzymowanie Duchowość

KONFERENCJA DZIEŃ PIERWSZY (piątek)

KOŚCIÓŁ WSZYSTKICH

Autorem tegorocznych konferencji (od 1 do 8 dnia) jest ks. Krzysztof
Wons SDS. Dziękujemy ks. Krzysztofowi za możliwość skorzystania z
materiałów zamieszczonych w książce pt. „Opowieść o tęskniących za
domem”. Ksiądz Krzysztof Wons jest obecnie dyrektorem Centrum
Formacji Duchowej Salwatorianów w Krakowie.
Tegoroczne konferencje inspirowane są przypowieścią o synu
marnotrawnym, w której będziemy odnajdywać pełne oblicze Kościoła.
Autor na okładce swojej książki napisał: „W domu uczyłem się
przyjmować Kościół, w którym jest ludzka słabość; poznawałem
Kościół nielukrowany i niewybielany, Kościół grzeszników. W takim
właśnie Kościele blisko mi do Boga. Bliżej mi do Niego, ponieważ jest
Kościołem zranionym tak jak ja. Kościół rozpoznaję, podobnie jak
Jezusa, po jego ranach, a nie pomimo ran”.
„Zbliżali się do Niego wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na
to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie: «Ten przyjmuje grzeszników i
jada z nimi». Opowiedział im wtedy następującą przypowieść (…).
«Pewien człowiek miał dwóch synów (…)».”

Kościół celników i grzeszników
Przypowieść Jezusa ma swoją genezę. Zaczęło się od szemrania
uczonych w Piśmie i faryzeuszów, niezadowolonych z faktu, że do
Jezusa przychodzą wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać: „Ten
przyjmuje grzeszników i jada z nimi” – krytykowali (por. Łk 15, 1-2). Z
Biblii wiemy, że Bóg lubi odpowiadać na szemrania: na pustyni
odpowiedział manną (por. Wj 16, 2-4), w Kafarnaum – uzdrowieniem
paralityka (por. Mk 2, 6-12), w Jerychu – nawróceniem Zacheusza (por.
Łk 19, 6-10). Teraz odpowiada „serdeczną przypowieścią”, która, jak
określa ją wielu, jest „Ewangelią w Ewangelii”. Można usłyszeć w niej
bicie serca Boga, zobaczyć Jego przebity bok, a w nim Kościół otwarty
dla wszystkich. Jezus opowiada przypowieść o Kościele Ojca: jednym,
niepodzielonym, w którym jest miejsce dla każdego. Jest to dziedzictwo
to samo dla wszystkich i ojcowski majątek. Opowiada o Kościele, w
którym Ojciec czeka na wszystkich z przebaczeniem i ucztą. Wychodzi
po każdego, kto jeszcze nie wszedł do środka. Jezus ucina wszelkie
dywagacje, szemrania i daje do zrozumienia, że w Domu Ojca nie ma
podziałów na bardziej lub mniej godnych, bardziej lub mniej religijnych,
lepszych i gorszych. Taka jest pierwsza ikona Kościoła, która wyłania
się z pierwszych wersetów przypowieści. Aby dobrze ją odczytać, trzeba
razem z celnikami i grzesznikami zbliżyć się do Jezusa, zrzucić z siebie
uwierający gorset wysokiego mniemania o sobie, zapomnieć o swoich
urzędach, stanowiskach, godnościach, stopniach naukowych; zobaczyć
siebie jako jednego z nich. Nie wyróżniać się i nie szemrać…
Notabene, jeśli Jezus wyróżniał jakąś grupę społeczną, to właśnie
celników i grzeszników (por. Mk 2, 17). Na nasze szczęście, bo każdy z
nas się w niej mieści. Któż może powiedzieć, że w jego żyłach nie
płynie choć trochę krwi celnika i grzesznika? Tego faktu nie zmieni ani
pochodzenie, ani powołanie, wiara, funkcja czy urząd pełniony w
Kościele. I nie należy zaklinać rzeczywistości czy poprawiać sobie
samopoczucia, patrząc na innych „z góry”. Okazuje się bowiem, że Bóg
„z góry” postrzega rzeczywistość inaczej niż człowiek, który uwierzył w
swoją wyższość. Mamy tego przykład w innym miejscu Ewangelii
Łukasza. Okazuje się, że pewnego dnia Bóg, patrząc na modlących się w
świątyni, bardziej ucieszył się pokornym wyznaniem stojącego „na
tyłach świątyni” celnika niż modlitwą „pobożnego” faryzeusza
szemrzącego na ździerców, oszustów, cudzołożników i bijącego się w
piersi celnika (por. Łk 18, 9-14).

Kościelne szemranie
Jest pewien rodzaj szemrania, które, choć trudno w to uwierzyć,
grozi zwłaszcza „uczonym w prawie” – elitom religijnym, duchowym
przewodnikom ludu, osobom konsekrowanym. Szemranie subtelne,
które może rodzić niezamierzony dystans wśród wierzących, ustalać
porządek życia Kościoła katolickiego daleki od ekumenicznego, bo
stanowiony według naszych kryteriów. Szemranie ludzi, którzy czują się
pewnie wśród bogactw i nieomylnie w kwestii duszpasterskich
przesłanek czy charyzmatów. Szemranie, które nie pochodzi bynajmniej
z gorszenia się celnikami i grzesznikami, okupującymi miejsca w
pierwszych ławkach kościoła (jesteśmy w stanie uznać, że Bóg jest
miłosierny dla wszystkich), ale z ducha konkurencji, rywalizacji, z
kwestionowania bogactwa duchowości tych, którzy nie są „z nas” czy z
lęku przed zbyt bliskim „przestawaniem” z osobami innych opcji
duchowości, charyzmatu odbieranym jako niebezpieczeństwo utraty
własnej tożsamości powołaniowej, duchowej czy charyzmatycznej (nie
ta forma rekolekcji, nie ten dom, nie ta wspólnota, nie ten ruch itp.).
Różnorodność, choć potwierdzona przez Kościół jako dzieło Ducha
Świętego, postrzegana bywa nie jako wspólny majątek, ale zagrożenie
dla rozwoju własnego powołania, duchowości. Kościół widzi ją inaczej:
jako „ogólny pożytek”, pociechę i powód do wdzięczności.
W tym momencie przerwałem pisanie i udałem się na modlitwę
brewiarzową Godziny Czytań. Uśmiechnąłem się do siebie, gdy podczas
drugiej lektury przeczytałem słowa Kościoła, który tak myśli o sobie:
„Ten sam Duch Święty (…), udzielając każdemu jako chce” darów
swoich, rozdziela między wiernych wszelakiego stanu także szczególne
łaski, przez które czyni ich zdatnymi i gotowymi do podejmowania
rozmaitych dzieł lub funkcji mających na celu odnowę i dalszą
pożyteczną rozbudowę Kościoła, zgodnie ze słowami: „Każdemu (…)
dostaje się objaw Ducha dla ogólnego pożytku. A ponieważ te
charyzmaty, zarówno najznamienitsze, jak i te bardziej zwyczajne, a
szerzej rozpowszechnione, są nader stosowne i pożyteczne dla potrzeb
Kościoła, przyjmować je należy z dziękczynieniem i ku pociesze” 1 .
Wróćmy do przypowieści Jezusa. Już pierwsze słowa zwracają
uwagę na ważny fakt: „Pewien człowiek miał «dwóch synów»”. W
domu ojca mieszka dwóch braci. Cyfra dwa sugeruje dwie odmienne
osobowości, postawy, dwa „odrębne światy”, co zobaczymy za chwilę.
Z następnych wersetów wywnioskujemy, że bardzo się różnią, chociaż
mieszkają pod jednym dachem. Mają odmienne relacje z ojcem,
odmienne zasady i pomysły na życie w domu, odmienną wizję
przyszłości. Inne charaktery, temperamenty, zachowania. Różnią się
wiekiem i mają różną mentalność. Ani razu nie słyszymy ich
rozmawiających ze sobą, za to starszy z nich nie przebiera w słowach,
gdy wyznaje ojcu, co myśli o młodszym bracie. Zrobi to w sposób
raniący ojca, drastycznie nieekumeniczny: „Ten twój syn…” – powie do
taty o rodzonym bracie. Ani razu nie powie „my”. „Ten twój brat…” –
odpowie ojciec, próbując wyprowadzić syna na właściwe tory myślenia
o wspólnym domu. Młodszy syn też nie potrafi współczuć bratu.
Rozmawia wyłącznie o majątku i tylko z ojcem. Jakby brat dla niego nie
istniał, jakby nie mieli ze sobą kontaktu. Wydaje się, że bracia uznają
wyłącznie relacje wertykalne, a nie horyzontalne. A przecież w tym, co
najważniejsze pozostają „bliźniakami”. Mają identyczne pochodzenie i
środowisko, w którym wzrastają. Łączą ich „dobra najistotniejsze”
(ousias) (w. 12), wspólny „majątek”, który w zapisie Łukasza oznacza
samo „życie” (bios) (w. 12). Są dziećmi „jednego ojca” i urodzili się w
tym samym domu. Wobec tego faktu wszystko inne pozostaje
drugorzędne.
Bywa, że tak bardzo podkreślamy albo wręcz absolutyzujemy
odmienność własnego stanu, powołania, duchowości i charyzmatu, iż
czynimy z niej niemal religię, zapominając o tym, co pierwsze i
najważniejsze: o wspólnym pochodzeniu, dziedzictwie i jedności. W
dobrej wierze tak mocno skupiamy się na własnym dziedzictwie
duchowym albo na wyjątkowości swojego powołania, że zapominamy o
tym, co w istocie nas łączy. Nie waham się nazwać tego zjawiska
„kościelnym szemraniem” podobnym do tego z piętnastego rozdziału
Ewangelii Łukasza. „Szemranie”, które nie ma na celu pogardliwego
wydziedziczania czy odrzucania kogokolwiek, ale które rodzi
niepotrzebny dystans, przeszkadza w zbliżaniu się do siebie i może
wręcz pozbawiać współdzielenia duchowego bogactwa z tymi, którzy są
innej opcji powołaniowej, duchowej czy charyzmatycznej. Nie chodzi
bynajmniej o spór w sprawie wizji Kościoła, ale o wzajemną wrażliwość
na duchowe bogactwo, charyzmaty będące szansą dla rozwoju Kościoła.
Łukasz nie omieszkał podkreślić, że „zbliżali się do Jezusa wszyscy…”.
Powszechność Kościoła leżała Jezusowi na sercu w sposób szczególny.
Wystarczy wsłuchać się w Jego modlitwę z siedemnastego rozdziału
Ewangelii Jana. Chodzi nie tylko o jedność chrześcijan w kwestii
wyznawania wiary, ale także o bogactwo doświadczenia w jej
przeżywaniu, o kwestię powołań, stanów życia w Kościele,
charyzmatów, duchowości, funkcji, pozycji. Kiedy więc Jezus usłyszał
szemranie strażników starego zakonu, których uwierała Jego zbytnia
bliskość z osobami „innego środowiska”, opowiedział im przypowieść o
ojcu, który miał dwóch synów z różną przeszłością, którzy jednak
mieszkali we wspólnym domu i jedli przy jednym stole.

Kościelna symfonia
Po jednej z weekendowych sesji napisała do nas świecka
uczestniczka: „Wielkim przeżyciem była dla mnie możliwość
doświadczenia przebywania we wspólnocie ludzi głęboko wierzących i
gorąco poszukujących (…). Dotyczy to zwłaszcza modlenia się i
czuwania z siostrami zakonnymi. Przypomniało mi to, że Kościół jest
jedną wielką i niepodzielną wspólnotą, że my wszyscy razem ją
tworzymy i że dla każdego z nas jest w niej jakieś ważne miejsce; że
razem mamy się jakoś uzupełniać, czy może raczej dopełniać. To było
wspaniałe doświadczenie jedności…”. Ktoś inny powiedział do mnie
spontanicznie, że gdy wszedł do naszego domu i zobaczył „tyle
zakonnic”, pomyślał: „to nie dla mnie”, miał zamiar się wycofać. Na
szczęście tego nie zrobił. Przeżył ważny dla siebie czas.
Choć nasze rodzinne czy kościelne adresy prowadzą do
przeróżnych domów, zamożnych i mniej bogatych, do różnych diecezji,
prowincji zakonnych, plebanii czy klasztorów, to pierworodny adres
naszego pochodzenia pozostaje niezmienny, ten sam dla wszystkich.
Wszyscy wyszliśmy z jednego Domu. Jesteśmy dziećmi jednego Boga
Ojca i żyjemy pod Jego dachem. Być może w niejednych uszach słowa
te zabrzmiały zbyt patetycznie i wydają się oczywiste. Nigdy jednak
dosyć przypominania o tym, abyśmy zanurzeni w świecie swoich
powołań, duchowości, wspólnot, instytucji kościelnych nie tworzyli
sztucznych podziałów, niepotrzebnego dystansu albo, co gorsza, nie
tworzyli „duchowego getta”. Trzeba by wtedy czym prędzej wołać do
Jezusa, aby posłał do nas św. Pawła, który „umyłby nam głowę”,
oczyszczając i porządkując nasze myślenie o Kościele. Być może
odwiedzając niejedną rodzinę, wspólnotę, parafię, zapłonąłby gniewem:
„Doniesiono mi bowiem o was, bracia moi (…). Myślę o tym, co każdy z
was mówi: Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja
Chrystusa. Czyż Chrystus jest podzielony? Czyż Paweł został za was
ukrzyżowany? Czyż w imię Pawła zostaliście ochrzczeni?” (1 Kor 1, 11-
13).
Niezależnie od wszelkich różnic, jakie nas cechują, nasze
chrześcijańskie życie wypłynęło z tego samego chrzcielnego źródła i jest
podtrzymywane przez tego samego Ducha Ojca, dawcę wszelkich
darów. Dary Ducha Świętego w Kościele to nie „izolatory”, ale
„naczynia połączone”. Nie zapomnimy o tym, jeśli będziemy wracali do
źródła naszego pochodzenia, do słowa życia, w którym tchnie Duch.
Wtedy nigdy się ze sobą nie rozminiemy; owszem, zawsze się spotkamy:
młodszy brat ze starszym. Choć możemy się różnić, jak bracia z
przypowieści Jezusa, to u źródła Słowa zawsze odnajdziemy wspólny
język i wspólne pasje. W Słowie jest nasz wspólny rodowód. Co więcej,
spotykając się, razem odkryjemy, że jesteśmy sobie bliscy, że wiele nas
łączy i że możemy siebie wzajemnie ubogacać, nic nie tracąc z naszej
duchowej tożsamości, ale ją pogłębiając. Naszym domem jest Kościół,
który żyje i funkcjonuje dzięki słowu. Gdy gubimy do niego drogę,
tułamy się. Kościół mówi o sobie: „Tak wielka zaś w słowie Bożym
zawiera się moc i potęga, że staje się ono dla Kościoła podstawą i siłą
żywotną, a dla dzieci Kościoła umocnieniem wiary, pokarmem duszy,
czystym i trwałym źródłem życia duchowego” 2 .
Gdy rozpoczynamy jakąkolwiek drogę, powinniśmy mieć
odwagę rozpoczynania od słowa. Musimy przyznać, że nie zawsze tak
się dzieje. „Zdarza się niekiedy – pisze ku przestrodze Raniero
Cantalamessa – że w formacji młodzieży i nowicjuszy, w rekolekcjach i
w całym pozostałym życiu wspólnoty więcej czasu poświęca się na
analizę pism swojego założyciela lub założycielki (często, szczerze
mówiąc, banalnych i ubogich w treść), zamiast Pisma Świętego.
Formują na uczniów ludzkich, zamiast na uczniów Chrystusa” 3 .
Możemy być pewni, że słowo Boże, które jest „pierwszym źródłem
wszelkiej duchowości chrześcijańskiej” 4 , uczyni z naszych
dziedziczonych tradycji: kościelnych, liturgicznych, zakonnych i wielu
innych bezcenne instrumenty tworzące symfonię dźwięków jednej
wspólnej orkiestry. „Tradycja jest jak pudło rezonansowe Pisma
Świętego – dopowiada ojciec Cantalamessa. – Czym byłyby skrzypce, w
których wibrowałyby tylko struny, ale zabrakłoby tej wspaniałej

2 Konstytucja Dogmatyczna o Objawieniu Bożym, nr 21.
3 R. Cantalamessa, Twoje słowo daje mi życie, Franciszkańskie Wydawnictwo św. Antoniego,
Wrocław 2009, s. 62.
4 Por. Jan Paweł II, Adhortacja Vita consecrata, nr 94.
wklęsłości ze szlachetnego drewna, wysuszonego i wypolerowanego, w
którym dźwięk, jeśli można tak powiedzieć, staje się ciałem?” 5 .
Tam, gdzie słowo Boże staje się pierwszym źródłem wszelkiej
duchowości, tam niknie kościelne szemranie i daje się słyszeć symfonię
Ducha, z której wydobywa się bogactwo dźwięków współgrających ze
sobą charyzmatów, talentów. Kiedy odchodzimy od źródła słowa,
kościelna symfonia zamienia się w kakofonię dźwięków, w której co
rusz dają się słyszeć nieco dziwne partie solowe albo utwory, do których
dawca wszelkich darów nigdy nie przyłożył ręki.

Razem w pierwszej ławce
„Nigdy tyle godzin nie spędziłam na modlitwie z klęczącym
obok księdzem, w tej samej ławce” – powiedziała z uśmiechem
uczestniczka ćwiczeń ignacjańskich. W krakowskim domu
doświadczamy Kościoła, w którym, „w jednym szeregu” spotykają się i
modlą wspólnie duchowni, konsekrowani, świeccy, ludzie w różnym
wieku, z własną historią życia, z przeróżnymi charyzmatami, profesjami,
urzędami i stanowiskami. Wszyscy stają przed tym samym lustrem
słowa. W obliczu słowa odkrywamy, że jesteśmy dziećmi tego samego
Ojca – wszyscy u siebie, w swoim domu. Każdy otwiera Biblię na tej
samej stronicy i modli się jak dziecko niezależnie od wykształcenia,
ucząc się na nowo składać litery, aby ułożyć i uporządkować na nowo
własne życie. Księża profesorzy, kurialiści, proboszczowie i wikarzy z
wiejskich parafii razem z ojcami i matkami, młodzieżą i ludźmi w
jesieni życia. Myślę wtedy, że Ojciec uśmiecha się z góry do Kościoła,
w którym starszy i młodszy syn razem słuchają słowa i ucztują przy
jednym stole, i mówi do swojego Syna: „Trzeba się weselić…”.
To Kościół ludzi pokornych, którzy nie wstydzą się rozpoczynać
od początku. Uznają, że wciąż raczkują w wierze, nie krępują się swoich
ran i łez, dają sobie prawo do przeżywania własnych kryzysów i szukają
oparcia u przewodników duchowych. Jakby wychodzili z pieluch,
raczkują w wierze, uczą się pierwszych kroków, zaczynają przyswajać
pierwszy pacierz. „Ostatnio modlę się jak pięciolatek” – zwierzył mi się
czterdziestoletni ksiądz. To Kościół, w którym starszy brat wspiera w
wierze młodszego, ale potrafi uczyć się od niego wiary. Nikt nie
wychodzi przed szereg, nie wstępuje odruchowo na ambonę czy katedrę,
aby innych pouczać. Wszyscy rozpoznają znaczenie danego im czasu
pustyni. Każdy szuka ciszy w sercu, aby usłyszeć słowo. To Kościół
ludzi podobnych do siebie w wielkich pragnieniach, we łzach, w
modlitwie na kolanach, w kolejce do spowiedzi, w eucharystycznej
komunii i adoracji, w dzieleniu się słowem. Kościół na wspólnej uczcie.
Wszyscy ubrani w najlepszą szatę, z pierścieniem na rękach i w
sandałach na nogach. Kościół, który nikogo nie zostawia na progu.
Kościół wcale nie idealny, ale trzymający się mocno ideału. Kościół
starszych i młodszych dzieci powracających, spotykających się na
pustyni i na uczcie. Każdy inaczej przeżywa swój powrót, każdy w
swoim tempie i w swoim czasie.
Kościół Wielkiej Soboty
Oczywiście to tylko fragment życia Kościoła, jaki spotykamy w
naszym domu, lecz jest on istotny dla jego życia w codzienności.
Kościół w czasie rekolekcji. Nie należy tego czasu przeceniać, ale trzeba
go doceniać! To Kościół Wielkiej Soboty, trwający w ciszy, oczekujący
na swoje zmartwychwstanie. Kościół, który rodzi u ludzi nową chęć do
życia, potrzebę głębi i przekonanie, że „«Bóg jest», gdyż spotkałem
Go”. To Kościół ludzi zanurzonych w modlitwie, którzy nie traktują jej
bynajmniej jako odskoczni od nieznośnej codzienności. Kościół na
kolanach, który na modlitwie uczy się odpowiedzialności za
codzienność. Jak napisał Tomas Halik: „Modlitwa nie jest
uspokajającym narkotykiem ani okazją do wypłakania się w Boży
fartuch, jest to kuźnia Boga, gdzie słowem Ewangelii musimy zostać
przetopieni i przekuci w Jego narzędzie, które jednak w Jego rękach nie
traci swojej wolności i odpowiedzialności za to, do jakich celów zostanie
użyte” 6 .
Po dniach pustyni wszyscy wracają do swoich domów,
klasztorów, parafii, na uczelnie, do swoich spraw, pracy i posług, do
większych i mniejszych zadań, lecz każdy z cennym doświadczeniem
czasu spędzonego w tej samej „kościelnej ławce”, z poczuciem
zadomowienia, bliżsi sobie jak uczniowie z Emaus, w których zaczęły
pałać serca, gdy Pan „Pisma im wyjaśniał” (por. Łk 24, 32).
Najważniejsze zaś jest to, że każdy z nich odnalazł lub przetarł na nowo
drogę do źródła, z którego pije Kościół, z którego rodzi się wszelka
duchowość, charyzmat, powołanie – drogę do słowa i Eucharystii.
Dzięki doświadczeniu „Kościoła na pustyni” potrafią wracać do źródła i
pić z niego także w codzienności. Już nie potrafią bez niego żyć. Dlatego
chętniej powracają na pustynię, do miejsca, w którym odnaleźli źródło.
Powroty na pustynię nie są pobożną wymówką, aby uciec od
codziennych spraw. Osoby powracają na pustynię, ponieważ przekonały
się, że intensywna modlitwa przeżywana na odosobnieniu pomaga
potem zająć się intensywniej codziennością, w której Bóg ukrył
drogocenną perłę. Wierzą w Boga – miłośnika codzienności. Kto
usłyszał Jego słowo na pustyni i w nim się rozkochał, ten łatwiej usłyszy
Go w swoim pokoju, w pracy. Dyrektorka szkoły, matka wielodzietnej
rodziny, napisała: „Piszę do Księdza, bo stęskniłam się za ciszą, która
panuje w waszym Domu Rekolekcyjnym i za spotkaniem w ciszy Tego,
który stał się dla mnie największą Miłością. Codziennie staram się
wygospodarować trochę tej ciszy i udaje mi się to zazwyczaj rano, kiedy
jeszcze wszyscy śpią. Jak budzę się przed piątą lub jeszcze wcześniej,
wtedy przez godzinę mogę trwać w tej ciszy, medytując nad Słowem
(…). Nawet nie przeczuwałam, że Słowo tak będzie działać w moim
życiu i da mi tyle radości i pokoju ducha. Pewnie, że zdarzają się takie
dni, kiedy nie mogę się skupić, bo coś mi przeszkadza w modlitwie, w
rozmyślaniu, sprowadzając moje myśli na inne, niechciane tory, ale
wtedy mogę westchnąć do Pana: «Zabierz to ode mnie. Ufam Tobie,
Jezu» i powoli wraca spokój. Już nie mogę się doczekać sesji w
kwietniu…”.
Nie jest to jakaś sentymentalna nostalgia osób „uduchowionych”,
wyalienowanych z rzeczywistości, ale ludzi mocno stąpających po

ziemi. Za chwilę wstaną, by przygotować mężowi i dzieciom śniadanie,
będą spieszyli się do pracy czy na uczelnię, podejmą odpowiedzialne
obowiązki. Będą to jednak robili z nową perspektywą, za którą tęskni
wielu zmęczonych ludzi czekających razem z nimi na tramwaj na tym
samym przystanku. W innym liście, tym razem siostry zakonnej,
przeczytałem: „Rekolekcje podarowały mi nowe serce, a dzięki temu
nowe spojrzenie na rzeczywistość, na siebie (…). Dotąd lęk paraliżował
moje wyjście do ludzi, w ogóle wysunięcie się, gdziekolwiek byłam czy
cokolwiek robiłam, po prostu bałam się wszystkiego i wszystkich. Dziś
jakby nowa siła popycha mnie ze świadomością, dla kogo daną rzecz
robię. Inaczej być nie mogło, skoro wciąż towarzyszył mi lęk, by dobrze
wypaść przed innymi. Teraz nadaję inny sens i cel temu, za co się
zabieram. Słowo mi towarzyszy nieustannie, nie daję sobie czasu na
chore zastanawianie się, co inni pomyślą, jak ocenią, czy nie odrzucą…
Ten czas poświęcam na przebywanie ze Słowem (…). Siła Słowa jest
niesamowita, wystarczy tylko pragnąć i przemiana serca się dokonuje.
Wyraźnie doświadczam nowości w swoich zachowaniach, czym trochę
jakby zadziwiam moje współsiostry. Bywa, że czuję się obserwowana
przez innych, jakby nie dowierzają, co się ze mną porobiło. Ale tego nie
da się ukryć, ani się nie staram, po prostu pozwoliłam sobie na bycie
inną niż dotąd…”.

Różne drogi do Kościoła
Patrząc na siedzących w tej samej ławce, z otwartą Biblią,
zatopionych w modlitwie, myślę nieraz o tym, jak przeróżne są ich
życiowe historie, a przecież każda tak samo święta, zbawiona.
Bogactwem Kościoła są nie tylko powołania, charyzmaty i duchowości,
ale także niepowtarzalne drogi, którymi ludzie do niego trafiają. W
skarbcu Kościoła są nie tylko modlitwy ludzi świętych, ale także łzy
marnotrawnych synów, które Bóg zbiera do swego bukłaka (por. Ps 56,
9); tuła się razem z nimi, aż odnajdą drogę do Jego domu. Łzy
marnotrawnych synów nie są marnotrawione, ale uświęcone łzami Boga,
który nigdy z nas nie rezygnuje. Kościół przechowuje w swym skarbcu
księgę, w której Bóg zapisuje wszystkie nasze tułacze kroki (por. Ps 56,
9), wszystkie odejścia i powroty.
Do Kościoła każdy przychodzi ze swoją niepowtarzalną historią.
Jedni z młodszą, inni ze starszą, ale wszyscy z tak samo świętą, bo
wykąpaną i odkupioną w krwi Chrystusa. Każda ludzka historia jest
zbawiona. Każdy z nas ma do pokonania swoją własną drogę do
Kościoła. Kilometrów tej drogi nie wyznaczają odgórnie ani nasze
profesje, ani urzędy, tytuły, święcenia czy śluby zakonne. Czasami droga
do Kościoła z plebanii czy klasztoru okazuje się dla kogoś dłuższa niż
droga zdeklarowanego agnostyka, a droga wierzących i
niepraktykujących krótsza od drogi praktykujących i niewierzących.
Jedni pokonują drogę krótszą, codziennie tę samą, z pracy do domu. Inni
wracają do domu drogą okrężną, błąkając się po dalekich krainach,
głodni, obdarci i sponiewierani. Jeden Bóg wie, która z tych dróg jest
naprawdę krótsza, a która dłuższa. Nieraz ci, którzy mają najbliżej do
Kościoła, idą do niego najdłużej. Przypowieść Jezusa wydaje się to
potwierdzać. Nie to jest najważniejsze, jak długo szukamy drzwi do
Kościoła. Najważniejsze jest, żeby każdy wyruszył z miejsca, spotkał
Ojca, pozwolił się objąć, ubrać w najlepszą szatę i zaprosić na ucztę.
Ważne, aby nie ulec pokusie zatrzymania się w miejscu, przed progiem
domu. Nie chcę przez to powiedzieć, że obojętne jest to, jak długo
każemy Ojcu czekać i tęsknić za nami. Nasz Bóg nie jest naiwnie
dobrotliwy. To nie ten Ojciec, do którego możemy wrócić, kiedy nam
się zechce, przekonani, że i tak nas przyjmie. Boga nie można kusić ani
zuchwale liczyć na Jego miłosierdzie. Każda Jego wypłakana łza
przywołuje krew wylewającą się z przebitego boku Syna. Każdy
centymetr drogi zbliżający nas do domu Ojca został wykupiony za
najwyższą cenę, jaką zapłacił Jego Syn na drodze krzyżowej. „Idę
przecież przygotować wam miejsca” (J 14, 2). Słowa te wypowiedział
Jezus w Wieczerniku, z którego droga prowadziła prosto do Ogrójca i na
Golgotę. Nie grzesząc przeciw Jego miłosierdziu, mamy ufać, że czeka
na nas do końca, że wychodzi naprzeciw każdemu i mówi: „Moje
dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko moje do ciebie należy” (w.
31).
Nie wolno mi oceniać, a tym bardziej osądzać ludzkich dróg.
Mam natomiast modlić się z całym Kościołem o powrót każdego, kto
jeszcze do niego nie dotarł. Może się bowiem okazać, że jestem owym
pierwszym potrzebującym modlitwy, za którym proszą w tej chwili
wierni. A Duch, który słucha modlitwy wierzących i mówi do
Kościołów, być może napomina właśnie mnie: „Ty bowiem mówisz:
«Jestem bogaty», i «wzbogaciłem się», i «niczego mi nie potrzeba», a
nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i
nagi” (Ap 3, 17). Tomas Halik powiedział kiedyś: „Nie jestem ani
Wszechwiedzący, ani Wszech-widzący – nie mogę więc wygłaszać
ostatecznych i nieomylnych sądów o innych i ich osobistej wierze,
ponieważ nie mam wglądu w ich serca; nie sięgam wzrokiem
ostatecznego końca i celu ich wędrówek. Nikt nie może mnie pozbawić
nadziei, że «Bóg tych innych» jest w gruncie rzeczy «moim Bogiem»,
ponieważ Bóg, w którego wierzę, jest Bogiem także tych, którzy nie
znają imienia, jakim Go wzywam” 7 .
Jedno wiem na pewno: ci, którzy trafiają do naszego domu
słowa, mają prawo oczekiwać, że spotkają we mnie Kościół o obliczu
Ojca i nie wolno mi zawieść ich nadziei. Bóg „tych innych” to ten sam
Bóg Ojciec, do którego i ja się modlę. Z listów czy rozmów, o które
proszą w naszym domu, dowiaduję się, że dla jednych (dbających
duchowo o siebie) był to kolejny powrót „do swojego domu”, do oazy na
pustyni (to prawdziwa radość słyszeć te i podobne słowa o własnym
domu); dla innych, jakby zatrzymujących się nieśmiało w progu, był to
czas „przyglądania się” Kościołowi, czas przymierzania się do podjęcia
decyzji: zaufać czy nie; jeszcze dla innych przełomowy powrót po
latach, na który długo się decydowali. Mówiąc o przełomowym
powrocie, nie myślę jedynie o tych, którzy wypisali się z Kościoła na
długie lata, ale także o tych (jest ich najwięcej), którzy w kartotece
kościelnej byli bez zarzutu, praktykujący… ale duchowo umierający,
młodsi i starsi bracia, którzy utracili duchową świeżość, odeszli od
pierwotnej miłości, zadowalali się już tylko strąkami, dopadł ich głód i
zaczęli tęsknić za świeżym chlebem słowa, zazdroszcząc tym, którzy
mają go pod dostatkiem; to także Ci, którzy zmęczyli się życiem przed
progiem domu, ciągłym zarabianiem na miłość Boga i bliskich, którzy
tyle lat służą Bogu i ludziom, a w sercu zamiast radości noszą pretensje,
żale i ukryty bunt. To moi młodsi i starsi bracia przeżywający wielki
powrót po wielkim odejściu. Od nich nauczyłem się niezwykle ważnej
rzeczy: kto nie spotka się aż do bólu z prawdą o swoim odejściu i nie
przyzna do niego, ten nie usłyszy w sercu tęsknoty za powrotem do
domu. Jestem przekonany, że w wielu wypadkach żywa wiara
rozpoczyna się od pogrążenia się w stanie niewiary. Czasem trzeba
utracić to wszystko, w co się wierzy – nie wierzyć nikomu ani niczemu,
aby wreszcie po raz pierwszy uwierzyć Bogu. To moment niezwykle
delikatny, balansowanie na krawędzi przepaści. Albo powrócę i
przekroczę próg domu Ojca, albo zastygnę w uporze przed Jego
drzwiami, odgradzając się od tych, którzy razem z Nim świętują życie.
Młodszy syn z przypowieści Jezusa jest typem człowieka
niewierzącego. Po długim okresie błądzenia zamienia się w neofitę.
Egzegeci widzą w młodszym synu właśnie „neofitę” 8 . W Kościele
pierwotnym „młodszy” (neoteros), słowo, którym Łukasz notabene
nazywa marnotrawnego syna (w. 11), używane było w stosunku do
nowo nawróconych, beniaminków w wierze. Hebrajskie imię Beniamin
znaczy „syn prawicy”, „syn dobrej fortuny” (Rdz 35, 18). Neofici to
prawdziwi, najmłodsi szczęściarze. Oni wiedzą, że znajdując wiarę,
znaleźli fortunę. Dlatego potrafią cenić ją nad wszystko. Nie zawahaliby
się oddać życia za Jezusa i Jego Kościół. Do takich żarliwców należał
między innymi św. Paweł. Chlubił się, że jest z pokolenia Beniamina
(por. Rz 11, 1; Flp 3, 5). Jego historia przekonuje, że z wielkich buntów
mogą zrodzić się wielkie nawrócenia, że ci, którzy prześladowali, a
nawet usiłowali zniszczyć Kościół (por.: 1 Kor 15, 9; Ga 1, 13; Dz 8, 3),
w pewnym momencie stali się jego najwierniejszymi dziećmi.
Czasem myślę o tym, jaki szmat drogi musieli przejść moi
„młodsi bracia”, zanim trafili do Kościoła przez drzwi naszego
krakowskiego domu. Potrafią szczerze rozmawiać o historii swojego
odejścia. Mają wręcz nieodpartą potrzebę, aby ją opowiedzieć.
Wypowiadanie, często pełne bólu, staje się uwalniające. Pamiętam
spotkania z młodą studentką, która pokonując kilkaset kilometrów,
przyjeżdżała specjalnie na rozmowę, aby dzielić się bolesną historią
swojego życia. Miała przy sobie sporo chusteczek i wypłakiwała do nich
niekończące się łzy. Nie tylko płakała. Solidnie pracowała nad
uporządkowaniem swojego życia. Nie zapomnę dnia, w którym po raz
pierwszy zobaczyłem ją w drzwiach naszego domu uśmiechniętą.
Powiedziała rozpromieniona: „Ojcze, dzisiejsza rozmowa będzie bez
chusteczek”. Po jakimś czasie zobaczyłem ją na jednej z sesji
weekendowych z chłopakiem. Byli zaręczeni. Przedstawiła mi go z
nieukrywaną kobiecą dumą. Dzisiaj są małżeństwem. Ufam, że
szczęśliwym.

Czyt. Damian Nikodem