Duchowe pielgrzymowanie Duchowość

KONFERENCJA DZIEŃ TRZECI (niedziela)

KOŚCIÓŁ ŻYJĄCYCH DALEKO OD BOGA

„Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie
strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko
wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć
niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten
posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój
żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie
dawał.”
Z empatią „na tyłach” Kościoła
Jezus tak rozpoczyna przypowieść, jakby tylko wspominał o ojcu
i od razu zatrzymywał nas przy młodszym bracie. Jemu pierwszemu
poświęca sporo miejsca w przypowieści. Opowiada o nim w taki sposób,
abyśmy nie stali z boku, nie patrzyli na niego „z góry” albo z
bezpiecznym dystansem, ale przejęli się jego losem i z nim pobyli.
Swoją narracją angażuje nas w dramaturgię jego pogmatwanej historii;
jakby chciał nas mocno przejąć tym, co dzieje się w jego życiu; byśmy
przeżyli razem z nim jego odejście, tułaczkę i zrujnowane życie. Jezus
wychowuje do ewangelicznej empatii.
Zdolność do ewangelicznej empatii to szczególnie ważna cecha
Kościoła. Nie wolno jej pod żadnym pozorem zaniedbać. Kościół
potrzebuje ciągłego uwrażliwiania, aby jego troska o wiernych nie
sprowadzała się do ogarnięcia mas, do wypełniania licznych
obowiązków duszpasterskich za cenę zaniedbania bliskich spotkań z
pojedynczym człowiekiem, zwłaszcza z tym, który znalazł się na
obrzeżach Kościoła. Liczby nie są dla Kościoła kryterium jego
ewangelicznego życia. Są nimi historie pojedynczych ludzi, do których
ma dotrzeć z Dobrą Nowiną, nie pomijając także tych, którzy odeszli i
ostentacyjnie komunikują, że Kościoła nie potrzebują. Rzeczywiście, z
punktu widzenia wiary oświeconej słowem Bożym wszelkie liczby nie
posiadają jednoznacznej wartości. Kościół nie dokonuje inwentaryzacji,
ponieważ wie, że według Biblii „inwentarze wyglądają na ogół na
operacje dwuznaczne” 17 , zwłaszcza gdy są praktykowane na ludzie
Bożym. Spis ludności zarządzony przez Dawida (2 Sm 24; 1 Km 21 i
27) uczy, że ludu Bożego nie można sprowadzać do byle jakiej
rzeczywistości ilościowej i że nie można patrzeć na niego z pozycji
administracyjnych obliczeń, lecz oczami wiary 18 . Z Pisma Świętego
wiemy, że dla Boga liczby nie oznaczają dokładnie tego samego, co
oznaczają dla nas. Liczne przykłady pokazują, że Biblia nie interesuje
się ilościowym aspektem rzeczy. Za to mocno interesuje się
jednostkami, które urzeczywistniają cechy prawdziwego „typu” 19 .
Biblia mówi, że, owszem, Bóg widzi wielką ilość, ale „włącza ją w swój.
plan w małej grupie albo w jednostce, która nosi w sobie
opatrznościowo dobrodziejstwo przeznaczone dla wszystkich” 20 . Taką
zdolność widzenia rzeczywistości zachował Kościół pierwotny. Wiemy,
że pierwsze wspólnoty kościelne, które rodziły się i wzrastały w często
bardzo odmiennych kulturach, przeciwnych wartościom
chrześcijańskim, skażonych niemoralnością i brakiem humanizmu,
wydały wybitne jednostki, które nosiły w sobie „opatrznościowe
dobrodziejstwo przeznaczone dla wszystkich”, właśnie dlatego, że
troszczyły się o formację pojedynczych osób. Pierwsze wspólnoty
ukształtowały pokolenia wierzących, które powoli wprowadzały do
społeczeństwa kulturę chrześcijańską i przeobrażały je, budując na
wartościach ewangelicznych. Historia zdaje się potwierdzać, że ilekroć
Kościół dawał pierwszeństwo pogłębionej formacji pojedynczych osób,
tylekroć przyczyniał się także do rozwoju kultury chrześcijańskiej w
świecie 21 . Pascal w swoich „Myślach” zapisał: „Wszelki przepych
wielkości nie ma blasku dla ludzi będących w poszukiwaniu ducha” 22 .
Wróćmy do przypowieści o synu marnotrawnym. Uświadomiłem
sobie, że Jezus wyprawia mnie z młodszym bratem w dalekie strony,
abym towarzysząc mu, z empatią szukał Kościoła tam, gdzie żyją
najbardziej zagubione dzieci błąkające się w nieudolnym poszukiwaniu
ducha, trwoniące swój życiowy majątek, dziedzictwo Ojca. Kościół jest
najpierw po to, aby „być z braćmi”. Najpierw z tymi, którzy źle się mają.
„Nie potrzebują lekarza zdrowi (…)” (Mk 2, 17). Nie głoszenie słowa
zabrało Jezusowi najwięcej czasu, ale zwyczajne, ukryte bycie z
grzesznym i chorym człowiekiem. „Wykreślcie z Ewangelii spotkania
Jezusa z maluczkimi, grzesznikami, z cierpiącymi na różne dolegliwości,
a zobaczycie, że niewiele z niej zostanie” – mówił ojciec Amedeo
Cencini podczas jednej z sesji w naszym Centrum.
Kościół ma być domem także dla tych, którzy odchodzą od Boga,
którzy z różnych powodów stracili swój dom. Istnieje pokusa, aby
zostawić młodszych synów i braci samym sobie – zwłaszcza tych
sprawiających najwięcej kłopotu, zbuntowanych, trzaskających
drzwiami, i zająć się starszymi synami i braćmi wiernie wypełniającymi
codzienne obowiązki, niesprawiającymi problemów, należącymi do
wiernych dominicantes, na których zawsze można liczyć. Tymczasem
przypowieść Jezusa uczy prawdy, że gubią się zarówno niepoprawni, jak
i wzorowi, wszyscy przeżywają bunt i chwile odejścia. Trzeba, podobnie
jak Ojciec, cierpliwie wychodzić im naprzeciw. Notabene
niejednokrotnie owi „starsi” sumienni synowie Kościoła przechodzą
swoje odejścia i powroty trudniej niż marnotrawne dzieci, co wydaje się
sugerować Jezus w przypowieści i co potwierdzają liczne casusy z
historii Kościoła.
Posługa Kościoła nie rozpoczyna się od czekania z Mszą i
nieszporami, ale od wychodzenia naprzeciw swoim dzieciom, zwłaszcza
tym, które mają trudności z wejściem do środka. Przykładem jest ojciec
z przypowieści. Wrócimy do tego tematu nieco później. Teraz
wsłuchujmy się w wersety przypowieści, w których Jezus uczy, jak „być
z braćmi” i z tymi, którzy trwają wiernie przy Bogu, i z tymi, którzy
daleko od Niego odeszli. Rozpoczynając posługę w naszym
salwatoriańskim domu, nie wyczuwałem tego, co wiedziałem jedynie na
poziomie rozumu, co byłem w stanie dostrzec i docenić dopiero po
latach: Kościół bardzo potrzebuje pustyni, zwłaszcza Kościół, do
którego przychodzi i odchodzi tylu, że nie ma się nawet czasu, aby
spokojne zjeść (por. Mk 3, 20). Kościół na pierwszej linii frontu: ten w
parafiach, w szkołach, w nieustannym duszpasterskim kieracie. Żywię
ogromny szacunek dla spracowanych duszpasterzy, którzy starają się
ogarnąć i obsłużyć wszystkich „starszych braci” od „tylu lat”
przemierzających wiernie drogę z pracy do Kościoła, uczestniczących w
Eucharystii, sakramentach, katechezie, ale także tych, którzy
przychodzą jedynie z powinności, nieraz pretensjonalni, rozżaleni, ale
jednak przychodzą. Zrozumiałem, że Kościół trudzących się pasterzy
potrzebuje solidnego zaplecza – domów na tyłach, w których będzie
miał więcej czasu na modlitwę, czasu dla pojedynczego człowieka, dla
zwalniających tempa, wracających nieśmiało, niechcących wejść do
środka, ale także dla tych, którzy świadomie szukają swojego miejsca na
uboczu, ponieważ chcą odpocząć, odnaleźć właściwy rytm, zatrzymać
się, wypłynąć na głębię. Wśród niemałej części wiernych rodzi się silna
potrzeba pogłębionej duchowości. Zwrócił na nią uwagę Jan Paweł II w
jednym ze swoich ostatnich listów, który jest jego duszpasterskim
testamentem. Otóż zauważył, że jesteśmy świadkami nowego głodu
modlitwy pomimo rozległego procesu laicyzacji. Tego fenomenu nie
możemy zostawić bez odpowiedzi. Na ten głód trzeba odpowiedzieć
„prawdziwymi szkołami modlitwy”, które będą uczyły słuchania,
pogłębionej medytacji i kontemplacji 23 . Domy modlitwy organizowane
„na pustyni” nie tylko nie będą wyobcowywały z życia Kościoła, ale
będą pomagały doświadczyć go z bliska i bardziej się w nim
zadomowić. A kiedy starsi i młodsi bracia odnajdą w Kościele swój
dom, będą chętniej w nim przebywali, chętniej pozostawali na dłużej,
słuchali, zgłębiali słowo, gromadzili się przy jednym stole. W takich
domach rodzić się będą duchowi pasjonaci, w których rozkwita wiara,
ponieważ, jak mawiał H. de Lubac: wiara rozkwita w adoracji Boga.
Czasami nie trzeba długiego pobytu na pustyni, ale intensywnie
przeżytego na pogłębionym słuchaniu słowa i zanurzeniu w
kontemplacji. Nie zapomnę dni spędzonych na rekolekcyjnej modlitwie
z grupą ponad stu księży. Byliśmy razem zaledwie kilka dni, trwaliśmy
w głębokim skupieniu, smakując słowo i Eucharystię. Prowadzący
rekolekcje arcybiskup Bruno Forte 24 wyznał krótko: „Przeżyłem
rekolekcje z polskimi kapłanami w Krakowie jako prawdziwy czas łaski.
Wielkie skupienie, nieustanna adoracja przed Jezusem Eucharystycznym
ułatwiły mi zadanie, by z milczenia wytrysnęło słowo medytacji,
przyjmowanych w naprawdę przykładnej postawie zasłuchania i
uległości. Czas tego dzielenia się był krótki, ale rekompensowała to jego
intensywność”. Rozmodleni i wypoczęci duchowo księża będą dużą
pociechą dla Kościoła na pierwszej linii frontu. Wielkiej pociechy
dostarczać będą także świeccy, którzy wręcz chłoną godziny modlitwy
przeżywanej na pustyni. W domach modlitwy wiążą się głębiej ze
swoim Kościołem.
Z dnia na dzień widzę wyraźniej, że pierwsze spotkanie z
Kościołem nie dokonuje się przez głoszenie konferencji, posługę
sakramentalną, psychoedukacyjną czy terapeutyczną, ale przez
nawiązanie relacji, przez zwykłe bycie z ludźmi, przez ofiarowanie im
czasu, wsłuchiwanie się w ich historię życia, uczenie stawania ze
wszystkim na modlitwie. W spontanicznych rozmowach na korytarzach,
przy pożegnaniu dowiadujemy się, że ważne dla nich były nie tylko
głoszone konferencje, prowadzone zajęcia, wystawienie Najświętszego
Sakramentu, ale także to, a może przede wszystkim to, że w różnych
momentach dnia razem byliśmy z nimi. Pamiętam, jak podczas jednej z
rozmów nie bez wzruszenia usłyszałem: „Po raz pierwszy w życiu
mogłam mówić o sobie przez dwadzieścia minut i nikt mi nie przerywał;
czułam się słuchana”. Dzięki takim osobom jak ta, dotarło do mnie z
mocą, że ważne jest nie tylko służyć, ale zwyczajnie być z nimi na
modlitwie, w rozmowach, na Eucharystii. Powtórzę tezę, do której
przekonało mnie doświadczenie krakowskiego domu. Kiedy „młodsi i
starsi bracia” czują naszą obecność, czują się zadomowieni, kiedy się
zadomawiają, uważniej słuchają, hojniej się modlą. Chętnie przebywają
w Kościele, który pachnie domem.
Bolesne historie odejść
Młodszy brat odszedł, ponieważ w swoim domu nie czuł się u
siebie. Okazało się, wiemy to z dalszego przebiegu wydarzeń, że
powodem jego złego samopoczucia nie był ani ojciec, ani brat, ale on
sam. Dotarło to do niego, gdy wracając, spotkał na swojej drodze ojca, a
w nim swój dom. Wracał z lichą nadzieją, że ojciec uczyni go choćby
jednym z najemników, tymczasem on przywitał go po królewsku,
czekając na niego z najlepszą szatą. Wracał, licząc na jakiś kąt i
możliwość zarobienia na chleb, a zastał dom z suto zastawionym stołem.
Doświadczył przyjmującej miłości. To był kluczowy moment. Słuchając
ludzkich historii, przekonałem się nieraz, że w odchodzących gnieździ
się wiele ukrytej autoagresji, złości do siebie, chęci poniewierania sobą.
Łukasz napisał, że nasz młodszy brat odjechał daleko, „żyjąc rozrzutnie”
(dzon asotos)” (w. 13), co dosłownie oznacza: „żyjąc bez nadziei na
zbawienie” 25 . Każde odejście rodzi ból w odchodzącym, nawet jeśli na
zewnątrz manifestuje, że jest szczęśliwy i usiłuje to pokazać swoim
rzekomym zadowoleniem. Ale to tylko maska. Za nią skrywają się
niepewność i stłumione poczucie winy, której nie potrafią sobie
wybaczyć. To przekonanie czerpię ze spotkań z powracającymi – kiedy
dopuszczają do siebie ból z powodu tego, co się stało i przestają udawać.
Nawet jeśli uciekamy daleko, nigdy nie uciekniemy od siebie. Wszędzie
zabieramy maskę i to, co pod nią ukrywamy. Kiedyś maska opadnie.
Oby jak najwcześniej. To jeden z najbardziej poruszających momentów
w posłudze – gdy mogę zobaczyć, jak ktoś uwalnia się od swojej maski i
odsłania w sobie prawdziwego człowieka, który poznał piekło ludzkiej
nędzy, desperacji, negacji Boga, siebie i braci. Wtedy odsłania się
rzeczywiste piękno, ponieważ przed Bogiem jesteśmy piękni, gdy
jesteśmy prawdziwi. Wreszcie dopuszczamy Boga do naszych ran, aby
mógł je opatrywać. Wcześniej nie mógł, gdyż były zamaskowane.
Słuchając Jezusa, mam wrażenie, że bardzo zależy Mu, abym był
blisko młodszego brata w krańcowym momencie jego zagubienia, gdy
wszystko już stracił, a w krainie, która miała być jego rajem, zapanował
ciężki głód. Totalna porażka. Życiowa katastrofa. Kraina szczęścia
zamienia się w ponury świat, z którego nie ma gdzie uciec. Pojawia się
jednak światełko nadziei. Paradoksalnie jest nią „cierpienie”: „Zaczął
cierpieć niedostatek” (w. 14). Na początku nie chciał się do tego
przyznać. Nie dawał za wygraną. Próbował się ratować upokarzającym
pomysłem na przetrwanie, który był wegetacją. Przylgnął (ekollethe) (w.
15) do poganina, aby paść świnie, gotowy jadać to samo co one. Jego
zachowanie odsłania bolesną prawdę: człowiek karmi się tym, czym
żyje. Chciał karmić się strąkami dla świń, ale nikt mu ich nie dawał. Inni
mieli więcej szacunku do niego niż on sam. Upokorzony przez siebie
znalazł się na dnie cierpienia. Pozostało mu tylko ono. Jedyny przyjaciel
zrujnowanego życia. Przestał udawać. Dopuścił do głosu ból. On
podpowie mu pierwszą dobrą myśl: aby wrócić do domu. Jego historia
przypomina nam gorzką, ale zbawienną prawdę: rzeczywisty powrót
rozpoczyna się od przyznania się i przeżycia bolesnych konsekwencji
własnego odejścia.
Uświadomiłem sobie, że nie będę umiał służyć z empatią innym,
jeśli nie będę przyznawał się do moich odejść. Zanim pochylę się nad
biedą młodszego brata, potrzebuję przyznać się przed sobą i Bogiem, że
ja także odchodzę. Ilekroć wchodzę do naszej rekolekcyjnej kaplicy i
żegnam się wodą święconą, przyznaję, że odszedłem od Niego i że
potrzebuję powrotu. Jestem zranionym pasterzem poranionego przeze
mnie Boga. Ciągle ranię Go moimi odejściami. Odchodzę, ale mam
dokąd wracać. Kościół jest domem ludzi, którzy ciągle wracają. Pod tym
względem wszyscy jesteśmy „bliźniakami”, niezależnie od powołania,
pełnionych funkcji, urzędów, niezależnie od tego, gdzie zajmujemy
miejsce: w prezbiterium czy w ławkach po drugiej stronie ołtarza;
niezależnie od tego, czy w sutannie, habicie czy ubrani po świecku.
Naszego bliźniaczego podobieństwa do marnotrawnego brata nie
przykryje żadna szata. Wszyscy nosimy jego ludzkie rysy. Jesteśmy
także Kościołem odchodzących. Ale przecież on jest właśnie dla tych
potrzebujących zbawienia. Odchodzimy od Boga, od siebie, od drugich i
ciągle wracamy. Największe odejście, jakie może nam się przydarzyć, to
zerwanie więzi z Bogiem, rodziną i wspólnotą. Kiedy tracimy osobowe
więzi, przebywamy poza realnym światem. Gdy życie pozbawione jest
relacji, wszystko staje się wirtualne, nierzeczywiste. Zamienia się w
krainę, gdzie panuje ciężki głód, który odczuwał też młodszy brat.
Szybko okazuje się światem iluzji zbudowanym z własnych urojonych
pomysłów na życie. Największy głód, jaki się w nas odzywa, choć nie
zawsze potrafimy go trafnie nazwać, to głód relacji z Bogiem.
Przypominam sobie rozmowę pewnego proboszcza z młodym
człowiekiem, który w czasie studiów postanowił pożegnać się z Bogiem.
Przestał wierzyć. Jeszcze jako dziecko był ministrantem
zaangażowanym w życie parafii. Odwiedzając w wakacje rodzinne
strony, spotkał swojego dawnego proboszcza i podzielił się swoim
odkryciem, w którym, jak twierdził, pomógł mu Freud: „Księże, ludzie,
którzy przychodzą do kościoła, nie idą tam z powodu wiary, ale z
powodu sublimacji impulsów seksualnych”. Leciwy dobrodziej, który
nie znał się na Freudzie, ale znał się dobrze na duszy ludzkiej,
odpowiedział: „Wiesz, co ci powiem? Kiedy dzwonisz do drzwi domu
publicznego, sądzisz, że idziesz tam szukać ciała kobiety, a w
rzeczywistości szukasz Boga” 26 . Skojarzyłem tego młodzieńca z
młodszym bratem z przypowieści Jezusa.
Kościół jest także po to, aby nas wyprowadzać ze świata
niszczących iluzji, z osamotnienia, które staje się prawdziwym
schorzeniem naszych czasów nazwanych przez kogoś trafnie
„archipelagiem samotników”. Pamiętam, jak poruszyły mnie słowa
arcybiskupa B. Forte, które wypowiedział do księży w naszej
rekolekcyjnej auli. Chciał nas przejąć do bólu diagnozą współczesnej
choroby. „Samotność w naszych czasach – mówił – jest silniejsza od
wszelkich pozorów. Internet, świat jako globalna wioska – dają nam
złudzenie, że nie jesteśmy sami, ale w rzeczywistości powiększają naszą
samotność. Obserwujemy młodych ludzi, którzy często całe godziny
spędzają przy Internecie, Facebooku, sądząc, że dialogują z innymi, ale
tak naprawdę są sami, zdani na samych siebie, bez relacji, bez
prawdziwej komunii. To jest wielkie ubóstwo naszego czasu. Jesteśmy
tłumem samotników i każdemu grozi zatonięcie w samotności własnego
losu” 27 . Kościół może dać osamotnionym to, za czym tęsknią po nocach
– dom, w którym czeka na nich Ojciec.
Terapeutyczne cierpienie
Towarzysząc ludziom w powrotach, niejednokrotnie się
przekonałem, że droga do nawrócenia rozpoczyna się od uznania
bolesnej prawdy o swoim odejściu. Nieraz trzeba się przyznać przed
sobą, że nie zdobyłem Everestu, ale stoczyłem się na dno swoich
porażek. Wylądowałem razem ze świniami w oborze. W języku
Ewangelii Łukasza jest to obraz zaciągniętej plugawej nieczystości.
Przyznanie się do odejścia i porażki jest momentem delikatnym i
trudnym. Muszę przetrawić tę gorzką prawdę i głośno powiedzieć, że nie
jestem lepszy od innych, że też się gubię. Jeśli się nie przyznam, nadal
będę żył między świniami, liżąc własne rany i umierając z głodu. A
przecież za oborą roztacza się horyzont, który przypomina mi, że tam,
skąd odszedłem, jest mój dom i inne życie.
Napisała do mnie młoda mężatka: „Czemu płaczę, jestem
nieszczęśliwa, szukam desperacko czegoś, kogoś, by zapchać pustkę, na
chwilę poczuć się pełna, syta i spełniona? Czy źródłem wszelkich
ludzkich tragedii nie jest nasz deficyt miłości, bycia ważnym,
wyjątkowym, podziwianym, chwalonym, zasługującym na czyjąś
miłość, zaufanie, oddanie? Używam ludzi do tego, by poczuć się dobrze,
a potem cierpię, gdy naturalnie po ludzku kończy się ludzka fascynacja,
aprobata, ludzki zachwyt. Kopię więc w innym miejscu, szukam
kolejnego źródła, które w szybkim, zbyt szybkim dla mnie czasie
wysycha i znowu jestem spragniona. Odkrycie «źródła» Jego miłości i
czerpanie z niej za każdym razem, gdy przychodzą tak dobrze mi znane
wątpliwości, kompleksy, obawy, strach, fałszywy obraz samej siebie,
ciągle za mgłą, ciągle poza strefą mojego dobrego stosunku do samej
siebie jest «początkiem» fascynującej i jedynej w swoim rodzaju
«przyjaźni na całą wieczność»”.
Dlaczego wystawiam się na zranienia? To skłonność mojej
pękniętej natury, której nie zawsze potrafię się oprzeć. Jestem
chrześcijaninem zranionym, pokaleczonym przez grzech. Chrzest
uwolnił mnie od pierworodnego grzechu, ale nie od pierworodnej rany,
która po nim została i sprawia, że jestem podatny na zranienia. Nie mogę
zapominać, że w dniu mojego chrztu zostałem zanurzony w życiu,
śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa, który pozostaje Panem zranionym.
W Jego ciele pozostały ślady moich ran. Zachował je. A to oznacza, że
przez chrzest zostałem zanurzony także w Jego ranach. Jestem
zranionym dzieckiem zranionego Boga. W Jego ranach jest moje
zdrowie (por. Iz 53, 5). Nie wolno mi zapominać, że On wziął na siebie
całą moją zarozumiałość, cały mój bunt wobec Boga, rozwiązłość,
hipokryzję, niesprawiedliwość, całą przemoc, całe kłamstwo, całą
nienawiść młodszego i starszego brata. W chwili agonii cały moralny
wszechświat winy ciążył na Jego duszy jak ogromna, odwrócona
piramida oparta na jednym punkcie z miliardami ciał niebieskich
fizycznego świata. Jakiż ciężar musiał znosić w swojej duszy. Pan zwalił
na Niego bezbożność nas wszystkich (por. Iz 53, 6) 28 . „Nie potrafię
wypowiedzieć słów: «Bóg mój», jeśli nie zobaczę Jego ran (…). Mój
Bóg jest Bogiem zranionym” – wyznaje T. Halik 29 . Powtórzę, aby nie
zapomnieć: On nosi na sobie moje rany, które nie znikają, które są. Jeśli
tego nie uznam, nigdy nie będę czuł potrzeby uzdrowienia. Co więcej:
będę ranił innych w tych samych miejscach, w których bolą mnie moje
rany.
Kościół żyjących „w oborze”
Kiedy słuchałem przypowieści Jezusa, dotarło do mnie z mocą,
że miejsce posługi Kościoła jest także w oborze, gdzie żyją dzieci
upodlone przez samych siebie i innych. Kościół to Eucharystia,
konfesjonał, kaplica, gdzie Bóg jest nieustannie adorowany w
Najświętszym Sakramencie, to rodzina, w której oczy dzieci promieniują
wierną miłością rodziców, to proste gesty dobroczyńców, kazania,
katechezy, uczelnie, ale to także cuchnąca obora! Co więcej, Jezus
rodząc się w stajni, wskazał nam pierwszy adres Kościoła, pod którym
zdecydował się zatrzymać i pod którym chce być najpierw szukany i
odwiedzany. Jest tam, gdzie marnotrawni bracia zatracają siebie,
sprowadzając swoje życie do poziomu zwierząt. Historia młodszego
brata, który trafił do obory, i historia Jezusa, który rodzi się w stajni,
uświadamiają mi, że marnotrawny syn jest bliżej Boga, niż mogłoby się
nam wydawać. Nie przez swoje niecne czyny, które doprowadziły go do
upadku, ale dlatego, że Bóg przeprowadził się do niego. Skulony w
potwornym bólu samotności może usłyszeć przez cienką ścianę
własnego serca płacz rodzącego się Syna Bożego, który chce być
położony w jego sercu. Kościelne dzwony, które uroczyście biją na
święta Bożego Narodzenia, za każdym razem przypominają mi, że w
chlewie marnotrawnego syna rodzi się Bóg. Po to przyszedł na świat w
stajni, aby odtąd żadne dziecko nie umarło z samotności.
Tylko ten, kto zrozumiał i poczuł, jak bardzo daleko odszedł od
Boga, od Kościoła, od siebie i dotkliwie przeżył ból swojego odejścia,
będzie potrafił zatęsknić za domem, jak tęskni głodny za chlebem.
Okazuje się jednak, że droga powrotna do domu jest dłuższa, niż
mogłoby się wydawać. Nie jest łatwo przyznać się do odejścia. Zakłada
to przyznanie się do bólu, do ran zadanych sobie samemu, do
bezradności i porażki. Zdarza się, że długo się tułamy, nie dając za
wygraną, aż do upodlenia siebie.
Jak długo sądzę, że „jest mi dobrze” i radzę sobie sam, tak długo
nie pomyślę poważnie o powrocie. Będę szukał ukojenia i pocieszenia w
krainie iluzji, wmawiając sobie, że jestem samodzielny i nie potrzebuję
pomocy. I choć trwonię swój majątek, zatracam siebie, udaję, że nic się
nie stało. Okłamywanie siebie, życie w nieprawdzie, w świecie
plastikowych atrakcji, w masce człowieka udającego twardziela jest
pierwszą zaporą, która nie pozwala mi zejść do własnego serca i
zobaczyć, jak czuję się naprawdę. Żyjąc w świecie iluzji, jestem odcięty
od rzeczywistych relacji: z Bogiem, z bratem, ze sobą. Kiedy jestem
odcięty od relacji, wtedy niemożliwa staje się droga do serca i powrót,
ponieważ on zawsze rozpoczyna się w sercu, a dokładniej w ranie serca,
do której przyczyniło się moje odejście. Powrót rozpoczyna się od
spotkania z własną raną. Pragnienie powrotu budzi się dopiero wtedy,
gdy w zranionym sercu dochodzi do głosu prawdziwy głód więzi. Rana
zadana sobie z powodu odejścia jest miejscem palącej tęsknoty za
bliskością. „Każde oddzielenie jest więzią” 30 – napisała Simone Weil.
Paradoksalnie, odejście może stać się drogą do głębszego zrozumienia
sensu więzi i początkiem powrotu 31 . Nie stanie się tak, jeśli nie
przyznam się, że zmarnotrawiłem moje więzi, że odrzuciłem je, skazując
siebie na osamotnienie.
Niejednokrotnie potrzebujemy krańcowego, bolesnego
doświadczenia młodszego brata, aby wreszcie przestać udawać
niezależnego, grać „twardego”, zdjąć maskę i zdecydować się na powrót
do siebie – do miejsca najbardziej zranionego, w którym wyjemy z
głodu miłości. Trzeba zrezygnować z myśli o tym, że jesteśmy idealni,
samowystarczalni i własnymi rękami zarobimy na swoje szczęście,
trzeba nazwać po imieniu swój największy głód. Trzeba wreszcie
opuścić krainę iluzji, która odbiera nam zdrowy rozsądek i utrudnia
trzeźwe myślenie, a jest jedynie źródłem cierpienia i grzechu.
Historia młodszego brata kryje w sobie prawdę o naszych
odejściach. Nie chodzi jedynie o odejścia z hukiem, o publiczne
kontestacje, które kończą się rozstaniem z rodziną, wspólnotą kościelną,
a często skandalem. Chodzi również o odejścia na pozór niewinne,
powolne, niezauważalne. W którymś momencie, nie wiadomo kiedy,
gubimy się Ojcu i uciekamy w świat złudnych obietnic i miłostek.
Odrzucamy miłość Ojca, który kocha za darmo, wydziedziczamy siebie i
stajemy się niewolnikami świata, który kocha nas jedynie „za coś”.
Oddalając się od Ojca, zatracamy świadomość Jego darmowej miłości i
poczucie własnej godności; nasiąkamy mentalnością świata, według
której na miłość trzeba zarobić. Jak młodszy brat zaczynamy szukać
miłości tam, gdzie jej nie ma: w opinii innych, w inteligencji, urodzie
czy aparycji, w fizycznej tężyźnie i pieniądzach, w zmysłowych
obrazach i przygodach. W myśl fałszywej filozofii świata na wszystko
trzeba zasłużyć i zapracować. To prowadzi do zawodu i coraz większego
głodu miłości. Niekiedy może prowadzić także do złości i autoagresji,
do pogardzania sobą i samoponiżenia. Gotowi jesteśmy wtedy uwierzyć,
że należą się nam jedynie strąki.
Mogą się także pojawić odejścia spowodowane osobistym
rozczarowaniem Bogiem i Kościołem. Rozczarowanie z powodu
niespełnionych oczekiwań. Rozczarowanie „ludzi świętych”, płonących
„słusznym gniewem” na wszystko i wszystkich. Klasycznym
przykładem „rozczarowanego” jest starszy brat, który nie chce wejść do
domu. Tak naprawdę zawiódł się nie na ojcu, lecz na sobie. Nie udało
mu się spełnić marzeń, brakowało mu radości i wciąż rosło
niezadowolenie. Osobiste rozczarowanie staje się miejscem jego
wygnania. Przywołany już wcześniej arcybiskup Bruno Forte podjął ten
problem na rekolekcjach dla księży. Posłużył się historią Mojżesza,
który stał się uciekinierem, ponieważ rozczarował go Bóg i bracia. Świat
iluzorycznych oczekiwań okazał się mydlaną bańką. Wtedy pojawiła się
kolejna pokusa – aby żyć poza domem i urządzić się po swojemu: „Oto
czas rozczarowania. Na ziemi wygnania Mojżesz się urządza, porzuca
marzenia młodości, staje się zwykłym pracownikiem. Przyzwyczaja się
do zwyczajności życia – co zdarza się także nam, stajemy się
funkcjonariuszami sacrum. Recytujemy brewiarz, celebrujemy Mszę,
podejmujemy pewne posługi, wykonujemy prace w parafii, ale
wewnątrz już o niczym nie marzymy. Już nie wierzymy w Boga. To jest
wielkie ryzyko (…). Oto czas rozczarowania. Przyzwyczajać się do
codzienności życia, do monotonii dnia, pogodzić się z losem i szukać
małych pociech… i w końcu je znajdować. Mojżesz się ożenił, miał
dzieci, dom, pracę (dobrą czy złą, ale zawsze pracę), którą dał mu teść
Jetro. Wiódł spokojny żywot drobnomieszczanina, który nie ma
przyszłości i żyje, przeżywając jedynie swoją teraźniejszość. Stał się
człowiekiem przyzwyczajeń, smutnym, bez zapału, bez marzeń, bez
wielkich nadziei. Myślę, że rozczarowanie to najbardziej subtelna
pokusa, która może zniszczyć wiarę” 32 . Starszy syn też chciał się żywić
strąkami, których ojciec mu nie dawał. Żył w „oborze” własnych
oczekiwań, którymi poniżał samego siebie. Chciał żywić swoje poczucie
wartości zarabianiem na miłość ojca. Tymczasem ojciec codziennie
dawał mu wszystko, co miał. Kiedy patrzę na ojca, który wychodzi do
syna i tłumaczy: „wszystko moje do ciebie należy”, ze wzruszeniem
uświadamiam sobie, jak bardzo walczył o niego, by nie zgorzkniał, by
nie spróchniało jego życie z powodu starego, niekończącego się żalu, by
nie odrzucił miłości. Ilekroć czytam ten fragment, robi mi się żal ojca i
bierze mnie litość na widok starszego brata, który skupiony na swoim
żalu nie widzi miłości ojca, który zawsze był blisko niego i dzielił z nim
wszystko. Nie daje mi spokoju pytanie, czy wszedł do domu.
Wychodzenie z obory
Próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądały noce młodszego brata,
kiedy nie mógł zasnąć z powodu dławiącej go samotności, owładnięty
myślami, że rano będą czekały na niego jedynie świnie. A jednak, czy
takie właśnie noce, w których człowiek zostaje sam ze sobą, nie są
błogosławieństwem? Może właśnie one, okrywając ciemnościami
intymny ból, staną się pierwszą zachętą, aby wrócić do najbardziej
opuszczonego miejsca, do rany serca. Czy takie noce nie są sposobnym
czasem do pierwszej medytacji nad sobą, od której już dawno odszedł?
Noc samotności pomogła mu spotkać się ze sobą. Ukryty w
ciemnościach nocy potrafił być bardziej sobą niż za dnia!
Często u początku powrotu jest dojmujące doświadczenie
cierpienia, którego nie da się już dalej znosić, nieopisany ból
spowodowany odejściem. Ten ból każe nam zapytać o sens tułaczki, na
którą skazaliśmy siebie. „Wielu ludzi – zauważa T. Halik – właśnie w
noc bólu (raczej na jej końcu niż na samym początku, a więc dopiero w
godzinie przedświtu) odkryło dla siebie sens na nowo i bardzo głęboko
go przeżyło” 33 . Noc bólu może się stać czasem pierwszych natchnień,
aby wrócić. Przekonuję się o tym nierzadko podczas towarzyszenia
wracającym: im bardziej świadome i głębsze jest ich przeżycie bólu z
powodu odejścia, tym silniejsza tęsknota za powrotem. Szczere
spotkanie z własnym cierpieniem to początek powrotnej drogi do domu
Ojca. Żydowskie przysłowie mówi: „Kiedy Izraelici zmuszeni są jeść
strąki, wtedy się nawracają” 34 . Pragnienie powrotu rozpoczyna się od
doświadczenia cierpienia zranionego „ja”. Pierwsza relacja, jaką
potrzebuję nawiązać, to relacja ze sobą. Dopuścić do siebie prawdę, że
cierpię i jestem głodny, że źle się czuję. „Cierpienie – pisze Teresa
Bielecki – jest okrutnym nauczycielem, lecz niekiedy także początkiem
tego, co w nas najlepsze. Cierpienie i kreatywność są często od siebie
zależne. Ból wytwarza straszliwe napięcie, które uwalnia się w twórczej
reakcji. Cierpienie może być jak ziarnko piasku w muszli; potrafi
stworzyć cudowną perłę” 35 .
Już zauważyliśmy, że przyznanie się do cierpienia, bankructwa
nie jest ani łatwe, ani proste. Nie przychodzi od razu. Nasza ambicja nie
daje za wygraną. Najpierw próbujemy radzić sobie sami. Duma nie
pozwala przyznać się do upadku, do bezradności, porażki. Jednocześnie
potrafimy odbierać sobie resztki godności, jeść ze świniami. Korytem, z
którego czerpiemy pożywienie, są nasze bezeceństwa, grzech, popsute
relacje, krzywdy wyrządzone innym, podobne do tej, którą syn
wyrządził ojcu i bratu.
Można każdego poranka ubierać habit, sutannę, białą koszulę,
zakładać krawat, ubierać najmodniejsze sukienki i codziennie nawiedzać
oborę własnego grzechu, upadlać się, zatracać godność. Grzech jest
naszą stajnią. Dzięki przypowieści o synu, który chciał dzielić stół ze
świniami, lepiej zrozumiałem, dlaczego Jezus, przychodząc na ziemię
jako człowiek, rozpoczął od stajni, od żłobu. Chciał, by Matka położyła
Go w żłobie, ponieważ wiedział, że tam zawsze spotka człowieka. Do
tego miejsca ciągle niestety wracamy. Odchodzimy i wracamy do żłobu.
Nieraz rośnie w nas złość na siebie, że znowu sobie nie radzimy.
Lądujemy na bruku. Dlatego Jezus urodził się na bruku, urodził się w
tych wszystkich miejscach, w których my siebie wydziedziczamy,
poniżamy, a może nawet upadlamy.
„Potrzebuję pomocy…”
Wydaje się, że w skrajnej nędzy, w jakiej znalazł się młodszy
brat, proszenie o pomoc staje się naturalną reakcją fizyczną, psychiczną i
duchową. Okazuje się jednak, że często nie potrafimy prosić. Nie
potrafimy wołać, ponieważ nie umiemy sobie przebaczyć! Tymczasem
trzeba przestać nakładać duchowny strój, habit, białą koszulę i śliczne
sukienki na otwarte rany. Trzeba zedrzeć maski, ponieważ zakrywają
głębokie rany. Trzeba się z nimi spotkać. Zobaczyć je z bliska i
powiedzieć: „Tak, to są moje rany!” To one zadają mi ból. Bóg, w
którego wierzymy, jest Bogiem rannym. Jego rany są widoczne. On nie
ukrywa tych wszystkich naszych ran, które wziął na siebie, abyśmy
przestali je ukrywać przed sobą i przed Nim. „Dla mnie nie ma innej
drogi, innej bramy do Niego, niż ta, którą otwiera zraniona ręka i
przebite serce – zwierza się T. Halik. – Nie potrafię zawołać «Pan mój i
Bóg mój», dopóki nie ujrzę rany zadanej sercu. Jeśli słowo credere
(wierzyć) wywodzi się od cor dare (dać serce), to muszę wyznać, że
moje serce i moja wiara należą wyłącznie do tego Boga, który może
ukazać swoje rany”
Ukazuje mi swoje rany, abym przestał ukrywać własne.
Fałszywy wstyd może być mocną zaporą na drodze do powrotu. Może
skutecznie w nim przeszkodzić. Trzeba go pokonać, uwolnić się od
fałszywych ambicji i powiedzieć: „Potrzebuję pomocy”. Taka jest
prawda. Wszyscy potrzebujemy pomocy. Kiedy ją przyjmujemy, prawda
zaczyna nas wyzwalać. Oto jedna z wielu przejmujących historii
powrotu okupionego piekielnym bólem. Historia księdza, który dzieli się
nią w swoich listach. Napisał: „Ojcze, jeżeli świadectwo mojej drogi
może komuś pomóc, to proszę, opowiadaj o mojej drodze”. Oto
fragmenty: „Ostatni rok zaliczam do najtrudniejszych i najbardziej
przełomowych w moim życiu. W marcu złapałem klasyczną depresję po
stracie. Straciłem moją symbiotyczno-obsesyjną relację (…). Niestety,
moje uczucia poszły inną drogą niż intelekt i poznałem gorzki smak
depresji. Dziś, gdybym miał namalować piekło, namalowałbym
depresję. Ból duszy, samotność, ciemność i przerażająca pustka. W
momencie krytycznym zgłosiłem się na terapię indywidualną (…). W
pewnym momencie stałem na pograniczu wiary i ateizmu. Później
dopiero zauważyłem, że w ten sposób uwalniam się od moich
neurotycznych wyobrażeń Boga, aby zrobić miejsce dla Boga Ewangelii.
Krótki czas «ateizmu» pomógł mi poczuć się człowiekiem wolnym,
odpowiedzialnym, samodzielnym, odważnym, ponoszącym w całości
konsekwencję swoich czynów. Zobaczyłem, że jako wolny «ateista»
jestem człowiekiem prawym. Był to dla mnie także ważny czas (…).
Równocześnie przez cały rok pełniłem wszystkie moje obowiązki
(proboszcza). Było to katorżnicze przedsięwzięcie. Bardzo ciężko jest
być duchownym, mając w sobie pustkę, rozpacz i ciemność. Obecnie
czuję, że zdrowieję (…). Czuję, że wracają mi siły. W mojej wierze jest
coraz więcej Jezusa (a było Go bardzo mało). Moja droga jest dziwna.
Bóg Ojciec prowadzi mnie do Jezusa i do Maryi trochę inaczej niż to
bywa w standardzie. Po czasie krążenia wokół nietzscheańskiego
ateizmu, pragnę powrócić do modlitwy, którą proponuje Kościół.
Obecnie mam swoją modlitwę, ale ona jest bardzo moja. Ciągle mam
przy sobie wprowadzenia do lectio divina Ojca pióra. I chociaż dawno
nie modliłem się lectio divina, to jednak nie rozstaję się z tą drogą, bo
liczę, że nagle ta modlitwa włączy mi się sama. Wiele dobrych rzeczy
ostatnio włącza mi się samo (…). Mój drogi Ojcze! Tak wyglądam dziś.
Z jednej strony czuję się nienormalnym księdzem, a z drugiej
wybranym. Bardzo bliska jest mi Matka Teresa — święta od ciemności.
Równocześnie czuję, że moje puste i potrzaskane życie scala się i
napełnia. Od Ciebie dostałem tę część miłości ojca, której nie dał mi
tata. Od mojej terapeutki dostaję najcudowniejszą miłość matki, której
dostałem w dzieciństwie zaledwie naparstek. Napełniony tymi
miłościami niedługo będę mógł odejść z «domu», aby naprawdę zacząć
żyć pełnią życia”.