Duchowe pielgrzymowanie Duchowość

KONFERENCJA DZIEŃ SZÓSTY (środa)

„A syn rzekł do niego: «Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem
ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem».”
Jesteśmy w samym sercu przypowieści Jezusa. Zwróćmy uwagę
na najważniejszy szczegół spotkania syna z ojcem. Miało się odbyć
targowanie. Tymczasem dzieje się coś, czego niedoszły najemnik
kompletnie nie przewidział. Zanim cokolwiek zdążył powiedzieć,
znalazł się w ramionach ojca. Cały jego plan legł w gruzach. Na jego
szczęście. Błogosławiona chwila. Obudziło się jego wycieńczone i
złaknione miłości serce. Ojciec dotknął źródła jego największego głodu:
głodu ojcowskich ramion. W synu odezwał się głód miłości.
Od urodzenia lgniemy do ciepłych ramion. Pierwszy krzyk po
wyjściu z łona matki był wołaniem o przytulenie. Gdy niechętnie
opuszczaliśmy jej łono, które wydawało się nam jedynym bezpiecznym
światem, zaczęliśmy płakać. Nasz płacz mogły uspokoić tylko ramiona.
Od urodzenia płaczemy i tęsknimy za ramionami. Urodziliśmy się
nadzy, bezradni, zdolni tylko do jednego – do przyjmowania miłości. W
zamian mogliśmy dać tylko siebie samych, nagich, bezsilnych,
całkowicie zależnych. Dorośliśmy, przybyło nam lat, ale w tej materii
nic się nie zmieniło. Do końca naszych dni będziemy tęsknili, aby ktoś
nas objął, przytulił. Im bardziej czujemy się bezradni, tym bardziej tego
potrzebujemy. Powracający syn jest jak bezradne, nagie dziecko, które
potrzebuje ramion ojca. W jego ramionach się zmienia. Nie zmienia go
jego starannie przygotowana mowa, ale ramiona ojca. W nich nie potrafi
się już targować. Przestaje być twardzielem. Ramiona ojca leczą jego
serce i myślenie. Dzieje się coś, co w historii każdego człowieka jest
momentem najświętszym. W ramionach ojca odkrył, że jest jego
dzieckiem. I dopiero wtedy ojciec pozwolił mu mówić. Mowa
marnotrawnego syna jest inna. Kto uważnie czyta Łukaszowy tekst,
zauważa, że wtulony w ojca wyznaje swój grzech odejścia, ale już nie
wypowiada słów, które miały być jego mocną kartą. W ramionach ojca
już nie mówi: „uczyń mię choćby jednym z najemników”. W ramionach
ojca odkrył, że jest dzieckiem. Kiedy poczuł się naprawdę dzieckiem,
wtedy zrozumiał swoją grzeszność, to znaczy do jego serca dotarła
świadomość krzywdy wyrządzonej ojcu. W tym samym momencie
poczuł, że potrzebuje przebaczenia. Tylko ten, kto poczuje się
dzieckiem, może poczuć się grzesznikiem. Kto zaś aż do bólu serca
poczuł się grzesznikiem, ten czuje potrzebę przebaczenia. Tylko
absolutnie darmowa miłość może zdjąć z niego ciężar świadomości
grzechu, którego nie da się już cofnąć.
To kluczowy moment w doświadczeniu przebaczenia. Im głębsze
doświadczenie darmowej miłości, tym głębsze doświadczenie własnej
grzeszności i przebaczenia. Jezus zwrócił na to uwagę w domu
faryzeusza Szymona, gdy cudzołożna kobieta kąpała Jego stopy w
swoich łzach i ocierała je swoimi włosami: „Odpuszczone są jej liczne
grzechy, ponieważ bardzo umiłowała, a ten, komu mało się odpuszcza,
mało miłuje” (Łk 7, 47). Czyż Jezus nie odpuszcza nam wszystkich
bezeceństw za każdym razem, gdy żałując za nie, prosimy Go o
przebaczenie? On zawsze odpuszcza. Jednak tylko ten, kto bardzo
miłuje, potrafi przeczuć sercem, jak wiele mu przebaczono.
Bóg nie dlatego przebacza, że na to zasługujemy, ale dlatego, że
nas kocha. Dla Niego niezmiennie pozostajemy dziećmi. „Moje dziecko,
ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy” – powie do
starszego brata. Starszy brat usłyszał to, co Bóg mówił o nim i o każdym
z nas od wieków: „Drogi jesteś w moich oczach, nabrałeś wartości, i Ja
cię miłuję” (Iz 43, 4).
Także wtedy, gdy cały jestem sponiewierany przez mój grzech i
wstydzę się siebie, gdy nie mogę na siebie patrzeć i wolałbym się zapaść
pod ziemię, On patrzy na mnie, przenika wzrokiem moje cuchnące od
grzechu łachmany i rozpoznaje we mnie pierwotną godność i czystość,
którą podarował mi jeszcze przed założeniem świata (por. Ef 1, 4),
której nie może unicestwić żaden grzech. To nie dlatego nas kocha –
tłumaczy św. Bernard – że jesteśmy piękni, ale dlatego jesteśmy piękni,
ponieważ nas kocha!
Z naszej strony potrzebna jest decyzja powrotu. Najważniejsze
wyruszyć w drogę, nawet gdy motywacje są jeszcze mało dojrzałe,
narcystyczne i konformistyczne. On leczy także nasze chore powroty,
oczyszcza myśli zaropiałe pychą, budzi do życia serce ściśnięte własną
arogancją. Jesteśmy jeszcze dalecy od otwarcia się na przyjęcie
przebaczenia, a On już wybiega naprzeciw i leczy nas z naszej hardości i
zamknięcia.
To jedne z najważniejszych chwil, dla których warto posługiwać
w naszym domu. Możemy uczestniczyć w powrotach ludzi, którzy
wracają z bardzo daleka, z historiami podobnymi do historii
marnotrawnego brata. Ich droga prowadzi z obory, przez otwarte drzwi
Kościoła do konfesjonału, w którym mogą usłyszeć bicie serca Ojca i
Jego wzruszenie. W ramionach Ojca przeżywają spowiedź życia. Takie
chwile w naszym domu należą do najpiękniejszych. Możemy się stać
ramionami Ojca, w których młodszy brat po dniach intensywnej
modlitwy rekolekcyjnej, po wielu godzinach medytacji i rozmowy z
kierownikiem duchowym, po godzinach wewnętrznej walki o powrót,
może wypłakać przed Ojcem swoje odejście.
Kiedy po długich godzinach spowiadania przychodzimy do stołu
na posiłek, czujemy, że nosimy w sobie tajemnicę niezwykłych spotkań
Ojca z jego dziećmi. Zwyczajny posiłek zamienia się w ucztę
wyprawioną przez Ojca.
Przychodzą do naszego Centrum takie listy jak ten od pewnej
siostry zakonnej z niemałym stażem, w którym pisze ona o
rekolekcyjnym przełomie w konfesjonale: „Wciąż Bogu dziękuję za
sakrament pojednania. Był cudownym dotknięciem mojego serca i
wyrwaniem z niewoli, w którą sama się pakowałam. Jestem przekonana,
że ten moment, na który bardzo czekałam, także w czasie rekolekcji,
wskazał mi horyzonty nowego, pięknego, czystego życia (…). To był
moment wyjątkowy. Aż trudno uwierzyć, że ten sakrament pojednania
był w moim życiu przełomowy…”. Ktoś inny, ojciec rodziny, wspomina
stan, w jakim przyjechał do naszego domu, i to, co się wydarzyło w
czasie rekolekcji: „W moim życiu pojawił się lęk, który powoli
przeradzał się w depresję, od kilku lat korzystałem z pomocy lekarza,
antydepresantów. Kryzys wieku średniego dawał mi się we znaki,
zacząłem przegrywać wyścigi z młodymi na polu zawodowym, tracić
kontakt z dorastającymi dziećmi, uciekać w świat nierealnych marzeń,
po prostu cofać się (…). Powoli, w sposób fizycznie odczuwalny, Jezus
zdejmował z mojego serca ciężkie kamienie. Kulminacyjnym
momentem odgruzowania mego serca była spowiedź generalna i
wieczorny spacer po ogrodzie, z cudownym zachodem słońca nad
Skałami Twardowskiego. Mogłem po raz pierwszy od dawien dawna
głęboko oddychać i co najważniejsze czuć zapach tego wieczoru, ziemi,
jesieni”.