Duchowe pielgrzymowanie Duchowość

KONFERENCJA DZIEŃ SIÓDMY (czwartek)

KOŚCIÓŁ NA UCZCIE

„Lecz ojciec rzekł do swoich sług: «Przynieście szybko najlepszą szatę i
ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi!
Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić
się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł
się». I zaczęli się bawić.”
Łachmany i weselna szata
Kiedy słucham Jezusa opowiadającego o dalszych zdarzeniach,
w mojej wyobraźni widzę ubłoconego syna w postrzępionym łachmanie
wtulonego w ojca. Słyszę, jak łka w jego ramionach i ciągle powtarza:
„już nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. Tymczasem ojciec
woła do sług, aby przynieśli prędko najlepszą szatę (stolen ten proten).
Dosłownie: „najpierwszą”, „najprzedniejszą”. Być może chodziło mu o
szatę „synowską”, której nigdy się nie pozbył, choć syn postanowił
pozbyć się ojca. Nie musiał tłumaczyć sługom, gdzie się znajduje, bo
dobrze wiedzieli, że jest w szafie ojca, przygotowana, zawsze pierwsza.
Przechowywał ją i czekał na dzień, w którym będzie mógł znowu
przywdziać w nią swoje dziecko. Faktycznie, Łukasz zapisał, że kazał
sługom „znowu” ją wyciągnąć z szafy (eksenegkate). „Najlepszą”,
znaczy także „najpiękniejszą”, przechowywaną dla honorowych gości.
Każe ubrać syna w długą, odświętną, białą szatę (stole) – znak
przywróconej godności dziecka. Owa „najlepsza” szata ma jeszcze inne
biblijne znaczenie. W Ewangelii Świętego Marka w białą szatę (stole)
ubrany był młodzieniec siedzący przy pustym grobie, zwiastujący cud
zmartwychwstania: „Powstał”. W Apokalipsie w taką właśnie szatę
(stole) Baranek każe ubrać zbawionych. Widzimy ich stojących przed
Jego tronem, z palmą w ręku (Ap 6, 11; 7, 9). Przechowywana przez
ojca szata przywołała w mojej pamięci wzruszające słowa Boga z Księgi
Izajasza: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swoim niemowlęciu, ta,
która kocha syna swego łona? A nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie
zapomnę o tobie. Oto wyryłem cię na obu dłoniach, twe mury są
ustawicznie przede Mną” (Iz 49, 15-16). Papież Jan Paweł I (Albino
Luciani) pewnego dnia, kiedy przeczytał te słowa, wzruszył się jak
dziecko i zapisał w swoim dzienniku: „Jeśli przypadkiem Pan Bóg, tam,
w niebie, ma przy swoim łóżku stolik, to z pewnością na tym stoliku jest
zawsze moja fotografia”. Ojciec nie tylko nie zapomniał o
marnotrawnym synu, ale przechowywał go w swoim sercu jak
najprzedniejszą szatę, z którą czekał na jego powrót.
Radość ojca rozpala się coraz bardziej i ogarnia cały dom. Każe
włożyć dziecku na rękę pierścień z pieczęcią (daktylios). Daje
wszystkim do zrozumienia, że przywraca mu nie tylko synowską
godność, ale także jego miejsce w domu i autorytet 41 . Woła do sług:
„Przynieście mu sandały na nogi”, aby przestał traktować siebie jak
niewolnika, ale uznał, że jest wolnym dzieckiem. Ku zaskoczeniu
wszystkich każe zabić utuczone cielę, przechowywane na wyjątkowe
okazje, i zaprasza na ucztę, ponieważ jego syn „był umarły (nekros), a
wrócił do życia (anedzesen), był zagubiony (apololos), a został
odnaleziony (eurethe)”.
Zachowanie ojca musiało zdumieć młodszego brata i wszystkich
wokół. Po tym, co nawyczyniał, po bezczelnym odejściu, haniebnym
zmarnotrawieniu dziedzictwa, po sponiewieraniu siebie i wegetowaniu
w sąsiedztwie świń, zastał w domu tęskniącego ojca, przebaczenie,
przechowaną białą szatę, pierścień, sandały, strzeżoną pamięć o jego
godności, zarezerwowane miejsce i otwarte na oścież drzwi, przez które
z honorami został wprowadzony do sali biesiadnej. „I zaczęli się bawić
(…)”. Takie zachowanie ojca zadziwia. Przebaczenie zawsze zadziwia,
ponieważ po ludzku jest niezrozumiałe. Wykracza poza logikę ludzkiego
myślenia.
Rany, które mogą zakłócić wesele
Niewiele brakowało, a uczta mogłaby się zakończyć. Poczucie
winy, z jakim żył młodszy brat, ciągle domagało się wymierzenia mu
należnej kary. Chociaż wycałowany przez ojca, tulony w jego
ramionach, odkrył, że nie jest najemnikiem, ale dzieckiem, wciąż ulegał
pokusie, aby wymierzyć sobie karę za popełniony grzech odejścia. To
tak, jakby ktoś próbował wyciągać siebie z bagna za własne
sznurowadła. Z zabagnionego życia, z niegodnych i nieludzkich
warunków, z dogorywania z głodu wśród odchodów świń mogła go
wyciągnąć jedynie darmowa miłość ojca. Sam z siebie zdolny był
jedynie do poniżania się w oczach ojca i skazania na życie z
chronicznym poczuciem bycia niewdzięcznym i niekochanym
dzieckiem, które z łaski ojca może co najwyżej zarabiać na chleb
najemnika.
Chciał się oczyścić wyznaniem grzechów i wymierzeniem kary,
by następnie liczyć na kawałek kąta dzielony z najemnikami w domu
ojca. Tymczasem ojciec objął go obdartego, cuchnącego, zabłoconego,
wykąpał w swoich ramionach, ubrał i zaprowadził na ucztę. Nasz brat
lękał się, że będzie odrzucony, a spotkał się z przebaczeniem. Chciał żyć
za karę, jak najemnik, z wyrzutami sumienia, tymczasem ojciec wrócił
mu godność i pokój serca.
To co spotkało marnotrawnego syna w domu, może budzić w nas
słuszną zazdrość. Doświadcza on czegoś, za czym tęsknimy, ilekroć
czujemy się winni i wyznajemy nasze grzechy. Łakniemy nie tylko
przebaczenia, ale i pokoju serca. A tymczasem, śmiem twierdzić, kiedy
w spowiedzi, po wyznaniu grzechów, kapłan wypowiada nad nami
ważne słowa modlitwy rozgrzeszenia, my nie zawsze słyszymy je
wszystkie. Ciągle pozostajemy skupieni na naszym wyznawaniu
grzechów, a zaraz potem na uldze, że „mamy to już za sobą”. Otóż w
chwili, gdy kapłan nakłada na nas ręce, zanim jeszcze udzieli nam
rozgrzeszenia, wzywa Boga Ojca, Syna, Ducha Świętego, aby udzielił
nam przebaczenia… i pokoju (!). Prosi dla nas o dwa dary: nie tylko o
przebaczenie wyznanych nieprawości, ale i o pokój. Przebaczenie
grzechów i pokój serca to nie to samo. Gdyby chodziło o jeden i ten sam
dar, nie byłyby oddzielnie wyszczególniane w modlitwie. Co więc
oznacza ta podwójna prośba? Oznacza, że Ojciec, podobnie jak stało się
w przypadku jego marnotrawnego syna, chce nie tylko przebaczyć nasz
grzech, ale także uwolnić od największej rany, jaką grzech po sobie
zostawia w naszej pamięci, która każe nam czuć się „niegodnymi” ciągle
niepokojonymi z powodu tego, co się stało. Z nieuzdrowionej pamięci
promieniuje wielorakie cierpienie, które zagradza drogę do pokoju serca.
Bywa, że odchodzimy od kratek konfesjonału rozgrzeszeni, a jednak
wciąż czujemy w sobie jakiś rozlewający się niepokój. Nie opuszcza nas
ból z powodu tego, co się stało, lęk, że i tak będzie „po staremu” albo
niepokój, że trudne uczucia, które się w nas zagnieździły, nigdy nas nie
opuszczą. Czujemy się „niegodni” i nie jesteśmy gotowi do świętowania,
chociaż usłyszeliśmy słowa przebaczenia. Ten subiektywny stan nie
kwestionuje w nas otrzymanego przebaczenia, które rzeczywiście się
dokonało. Ten stan uświadamia nam, że po grzechu pozostają rany, z
których wypływa ból w różnej postaci i to on nas niepokoi. Niepokoją
nas rany po grzechach – owe najbardziej kruche i najwrażliwsze miejsca
w nas samych.
Przypowieść Jezusa mówi, że Ojciec może zamieniać rany w
perły. Jego radość wycisza nasze lęki zagnieżdżone w ranach i wypełnia
je pokojem. Zaskakuje nas, podobnie jak syna marnotrawnego. Nieraz
skłonni jesteśmy skazać się w naszym bólu na dożywocie, a on
przychodzi i w jednej chwili uwalnia nas od ropiejących ran. Pewna
kobieta napisała do nas po sesji, dzieląc się radością uzdrowienia z rany,
która krwawiła w niej kilka lat. Łaska uleczenia przyszła podczas
nabożeństwa drogi krzyżowej: „Po raz kolejny oddałam się Panu,
złączyłam z Jego krzyżem wszystkie moje rany, całą moją przeszłość, a
podchodząc do ucałowania krzyża, spontanicznie zapragnęłam, żeby mój
ojciec był blisko Jezusa… Proces przebaczenia ojcu trwał kilka lat i
czasem wydawało mi się, że nigdy się nie skończy. Ten moment był dla
mnie znakiem, że jestem wolna, że Jezus uwolnił mnie od traumy
przeszłości i pozwolił mi żyć nowym życiem w Nim”.
Zraniony Kościół śpiewa Exultet
Po ludzku może się to wydawać niezrozumiałe, a jednak czasami
Bóg pozwala nam żyć z ranami i czyni z nich miejsce uzdrawiania z
innych dolegliwości. Przypowieść Jezusa potwierdza, że ci, którzy długi
czas uważali siebie za zdrowych, potrzebują nieraz pomocy rannych, aby
wreszcie przestać się lękać słabości i przekonać się, jak Paweł, że „moc
w słabości się doskonali” (2 Kor 12, 9); aby przeżyli na własnej skórze,
że ilekroć nie domagają, tylekroć są mocni (por. 2 Kor 12, 10).
Pamiętam list młodej mężatki, który dał mi do myślenia: „Kiedy po
ludzku myślę o cudzie, marzę o wygranej w totolotka, odwzajemnionej
miłości znanego hollywoodzkiego aktora lub nagłej śmierci
znienawidzonej przeze mnie osoby. Z czasem Bóg wykonuje we mnie
tytaniczną pracę z moim oczywiście skromnym, ale tak ważnym
udziałem, ograniczającym się tylko do cichej zgody na wielki remanent
mojego serca. Mój niepełnosprawny syn i moja modlitwa o cud dla
niego zmienia istotnie swój sens. Po ludzku cud dla niego to pełne
uzdrowienie. Bóg jednak widzi to zupełnie inaczej. Dokładnie zna
wszystkie nasze rany i wie, jak skutecznie je uleczyć. Cudem staje się
więc wizyta mojego syna, «takiego, jaki jest», w domu moich rodziców,
z którymi relacja jest trudna i pełna bolesnej przeszłości. Oto mój syn
przemienia mieszkanie rodziców i zmienia obraz każdego
pomieszczenia. Mój pokój, w którym przeżyłam dzieciństwo i
traumatyczne chwile, mój syn przy udziale rodziców, tych samych,
którzy byli przyczyną wielu moich zranień, przemienia w jasny i
kolorowy pokój «szczęśliwego» dziecka. Kuchnia, w której nierzadko
toczyły się zażarte awantury, wypełniona jest dzisiaj zapachami
przepysznych potraw, gdzie wszyscy siedzą przy stole i relacjonują cały
przebieg dnia, który był dobrze przeżyty. Czy to nie jest cud większy,
głębszy, dotykający i przemieniający moje rany w piękne, pełne Boga
miejsce we mnie? Czy wiem, co Bóg przygotował dla mojego syna? Czy
mogę Mu mówić, co jest dla niego lepsze, co jest mu bardziej
potrzebne? Tak ważne jest pełne i radykalne zawierzenie; nawet cień
wątpliwości oddala i spowalnia proces powrotu «do siebie», a więc i do
Boga”.
Pomyślałem, że takie osoby, jak owa młoda matka i żona, są
błogosławieństwem dla Kościoła. Ich pokorna zgoda na własne rany i
miłujące dzielenie życia z rannymi leczy Kościół z pychy i uczy
przyznawać się do własnych ran. Założycielem mojego Kościoła jest
Ukrzyżowany – cały w ranach, które pozostają odsłonięte. W każdym
kościele, do którego wchodzę, spotykam Go zawsze nagiego, rozpiętego
na krzyżu, wystawionego w najbardziej widocznym miejscu, aby
przypominał mi, że przyznawanie się przed Nim do własnych ran jest
zbawienne, a nie upokarzające. Upokarzające dla Kościoła jest
ukrywanie ran, zamiatanie słabości pod prowadzące prosto do ołtarza
śliczne dywany. Takie dywany w Kościele nie cieszą Boga, lecz budzą
w Nim święty gniew. Po takich dywanach Bóg nigdy nie przejdzie!
Szkoda więc czasu na ich odkurzanie. Trzeba raczej czym prędzej
wzywać Kościół do rachunku sumienia.
Dni oczyszczenia, „spowiedzi generalnej”, są zawsze
błogosławione i odnawiające. Ecclesia semper renovanda – to jedno z
piękniejszych imion, jakie otrzymał Kościół w ciągu wieków. Jezus
przychodzi do swego Kościoła, aby powyrzucać dywany, pod którymi
zalegają ukrywane brudy, jak ongiś powyrzucał ze Świątyni
Jerozolimskiej wszystek sprzęt, który zamieniał Dom Ojca w jaskinię
zbójców.
Nie muszę i nie powinienem się tłumaczyć publicznie, że jestem
kruchą cząstką Kościoła. Tłumaczenia, dyskusje nie uzdrawiają, nie
uwalniają z grzechu i nie czynią mnie lepszym. Kościół ma broń o wiele
skuteczniejszą przeciw złu. Jest nim „wyznawanie” swoich grzechów,
„oddawanie” swoich ran Chrystusowi, który już ponad dwa tysiące lat
temu wziął na siebie całą ludzką złość. Nie Kościół leczy i uzdrawia
siebie, ale Ten, który jest jego Głową, którego bok jest wciąż otwarty.
Swoim miłującym sercem przemienia każdą ohydę grzechu i jego
ropiejącą ranę w felix culpa. Cały rok z utęsknieniem czekam na liturgię
wigilii Zmartwychwstania, aby zobaczyć Kościół, który po
wielkopostnej spowiedzi, po wielkopiątkowej adoracji ran
Ukrzyżowanego podnosi się z kolan i mocą Jego przebaczenia i w
postawie wyprostowanej wybucha radosnym śpiewem: „Niechaj
zabrzmią dzwony głoszące zbawienie, gdy Król tak wielki odnosi
zwycięstwo. Raduj się, ziemio, opromieniona tak niezmiernym
blaskiem, a oświecona jasnością Króla wieków, poczuj, że wolna jesteś
od mroku, co świat okrywa! Zdobny blaskiem takiej światłości, raduj
się, Kościele święty, Matko nasza! (…) O, szczęśliwa wina, skoro ją
zgładził tak wielki Odkupiciel!” Jakbym słyszał w Exultecie Kościół,
który czyta przypowieść Jezusa o Ojcu zwołującym wszystkich na ucztę:
„Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też
pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i
zabijcie: będziemy ucztować i bawić się (…). I zaczęli się bawić (…)”.
Marzy mi się, aby kiedyś przypowieść Jezusa trafiła do kanonu liturgii
słowa wigilii paschalnej i była przeczytana przed włączeniem
rezurekcyjnych dzwonów zapraszających wszystkie dzieci Kościoła na
wielkanocne świętowanie.
Wyznawanie grzechów i odsłanianie ran nie poniża, ale podnosi.
Podnosi cały Kościół – nie tylko penitenta, ale i posługującego. Jeden i
drugi noszą w sobie misterium iniquitatis, obaj poranieni są jak
bliźniacy. Kościół na kolanach, w konfesjonale, wyznaje, że ciągle
potrzebuje miłosierdzia i oczyszczenia. Wtedy jest najbardziej
prawdziwy, odporny na zwodnicze myślenie o swojej rzekomej
nienaganności. „Gdybym spotkał Kościół odnoszący sukcesy i bardzo
wpływowy (…) – wyznaje Tomas Halik – Kościół bez cieni i plam, bez
zadraśnięć i bolesnych ran, zszedłbym z przerażeniem z drogi, ponieważ
byłbym pewien, że mam do czynienia z szatańskim trikiem. Gdybym za
takim Kościołem mocno zatęsknił, zacząłbym odprawiać egzorcyzmy.
Gdybym spotkał Kościół ewangelicznie ubogi, wypełniony pokorą i
świętością wszystkich swoich członków, niedający nikomu w niczym
powodów do zgorszenia, tak właśnie, ową oblubienicę piękną, «Kościół
święty, chwalebny, bez skazy», o którym czytamy w Piśmie, uznałbym,
że w tym wypadku diabły jeszcze bardziej próbowały się maskować.
«Gdzie są twoje rany» – zapytałbym; gdzie są te wszystkie przejawy
naszej ludzkiej słabości, grzeszności i niewierności, gdzie jest ta
wiecznie zakurzona i zabagniona gleba naszego człowieczeństwa, w
którą Bóg złożył ziarno swojego Słowa i z której ulepił człowieka
(…)”
Ilekroć, jako spowiednik czy kierownik duchowy, staję się
powiernikiem ludzi dotkliwie w życiu pobitych i posiniaczonych,
odsłaniających własne rany zadane im przez siebie samych lub innych,
czuję się umacniany ich prostolinijnym i pokornym przyznawaniem się
do własnych słabości. Czuję, jak wzrasta we mnie empatia i szacunek
dla nich. Staję się ich powiernikiem, oni stają się moimi dobrodziejami.
Posługując im, pośredniczę w ich spotkaniu z Ojcem, podtrzymuję w
zbliżaniu się do Niego, oni zaś pomagają mi zbliżać się do Niego z
moimi ranami, pomagają mi pozbywać się na bieżąco fałszywego
wstydu, który o wiele łatwiej „przykleja się” do duchownych; uczą mnie
stawać w prostocie przed Ukrzyżowanym z moim ościeniem, który
policzkuje mnie we dnie i w nocy. Przekonują mnie, że Exultet w
Kościele mogą dobrze zaśpiewać tylko ludzie ranni, przyznający się do
swoich grzechów. Młodsi, poranieni, marnotrawni bracia, to moi cisi
formatorzy. Mogę się od nich wiele uczyć, podobnie jak starszy syn od
młodszego. Są wiosną Kościoła, wnoszą do niego pasję życia i dają
okazję do świętowania. Większa bowiem jest w niebie radość z jednego
marnotrawnego syna, który się nawraca niż z dziewięćdziesięciu
dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia (por. Łk
15, 7).
Uczta w Kościele
Ileż jest takich miejsc na świecie, w których rozkwita Kościół
ludzi świętujących powroty braci. Największe święto kościelne jest
wtedy, gdy przy jednym stole eucharystycznym potrafią zasiąść jak
bracia skrzywdzeni i ich krzywdziciele. Ojciec raduje się najbardziej
wtedy, gdy widzi starszego i młodszego brata przy jednym stole. Jeden z
uczestników podczas jednej z sesji w naszym Centrum mówił o
wstrząsającej swoim przesłaniem mozaice, którą wykonał w swojej
ojczystej Słowenii, w kaplicy w Koćevskim Rogu. W kaplicy
wybudowanej w miejscu mordu dokonanego krótko po drugiej wojnie
światowej na tysiącach niewinnych ludzi przedstawił scenę niebiańskiej
uczty: przy białym stole (symbol duchowego spełnienia) zasiedli
wspólnie ofiary i ich oprawcy. Spełnia się pragnienie Ojca, który posłał
swojego Syna, aby zajął miejsce drugiego syna – marnotrawnego
Barabasza (bar-abbas znaczy „syn ojca”) i przywrócił go Ojcu. „Trzeba
się cieszyć – mówi ojciec z przypowieści – że ci synowie byli umarli, a
ożyli”. Pamiętam, jak pewnego dnia mocno poruszyła mnie wiadomość,
że w indyjskim stanie Orissa, w którym kilka lat temu chrześcijanie byli
żywcem paleni i gwałceni, ich dawni oprawcy nawracają się i licznie
przychodzą z przeprosinami. Zabili ponad 100 osób, spalili 300
kościołów i ponad 6 tysięcy domów. Pozbawili dachu nad głową 54
tysiące chrześcijan. Teraz ci sami oprawcy zwrócili się z prośbą o
chrzest i co tydzień uczestniczą w Mszy Świętej. Jeden ze
współziomków, Kartick Behra, który w czasie pogromu przechowywał
kosztowności prześladowanych, widząc świadectwo ich wiary, nawrócił
się wraz z całą rodziną. Wiara prześladowanych tak bardzo go porwała,
że zdecydował się zostać chrześcijaninem. Wielu byłych prześladowców
zaczęło regularnie uczęszczać do kościoła na Eucharystię.
Oto Kościół, który ma oblicze Ojca i Syna. To Kościół Ducha
Pięćdziesiątnicy. Jest jak dom, w którym jest miejsce dla wszystkich. W
takim Kościele chce się być. Prawdziwie umacnia i zadziwia. Za takim
Kościołem, przyznam się, tęsknię. Taki Kościół mnie umacnia. Kościół,
w którym moja życiowa energia nie jest trwoniona przez szemranie i
narzekanie starszych braci, którzy zawsze znajdą powody do narzekań.
To Kościół z przypowieści Jezusa, zgromadzony w domu ojca, w
którym jeden drugiego brzemiona nosi, jeden cieszy się drugim, nie
zazdroszczą sobie, wspólnie tworzą dom, niezależnie od pochodzenia,
stanu, urzędów czy stanowisk zajmowanych w Kościele. Ujęły mnie
pewne słowa kardynała Gianfranco Ravasiego, który prowadził
kilkakrotnie spotkania w naszym domu i pozostawił w nim ślad
człowieka wrażliwego na osobę. Tak wspomina swój pobyt w naszej
skromnej wspólnocie, w której doświadczył jedności Kościoła: „Przede
wszystkim pełna tęsknoty pamięć o tych dniach, już odległych, ale
żywych w moim sercu, gdy byłem z wami, wspólnie czytając i
rozważając Słowo Boże. Różnica języka nie przeszkadzała mi odczuć
głębi waszego słuchania i wewnętrznego współbrzmienia. Jest też więź
przyjaźni: rzadko znajdowałem osoby, które tak otaczałyby mnie
serdecznością i bliskością, starając się wyrazić swą życzliwość i miłość
choćby tylko oczami i uśmiechem. Jest to dar, o którym nigdy nie
zapomnę i który wzrusza mnie także teraz, gdy piszę te linijki. Wreszcie
jest więź modlitwy i wspólnej wiary, która pozwala nam łączyć się ze
sobą pomimo odległości”.
Godziną szczególnej modlitwy w Kościele jest wspólnie
celebrowana Eucharystia. Bóg jeden wie, ile radości kryje się w sercach
młodszych braci po przebytej długiej drodze prowadzącej od chlewa
grzechu do poranka pustego grobu, od nocy w głodzie, w której nawet
strąków od świń nikt nie dawał, aż do braterskiej uczty w Domu, gdzie
usługuje sam Syn Ojca, dzieląc się chlebem życia. Był z nimi już wtedy
w oborze, choć tego nie wiedzieli. Tak bardzo byli skupieni na swoim
głodzie i samotności, że nie słyszeli płaczu Boga, który, podobnie jak
oni, nagi i bezdomny, rodził się w stajni, tuż za ścianą ich samotności.
Teraz dotykają Go w swoim sercu – zmartwychwstałego. Prawdziwe
świętowanie Wielkanocy przy ołtarzu. Kościół śpiewa w ich sercach
Exultet, a oni odpowiadają: „Godne to i sprawiedliwe”.