Duchowe pielgrzymowanie Duchowość

KONFERENCJA DZIEŃ PIĄTY (wtorek)

KOŚCIÓŁ W DRZWIACH

„A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko;
wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go.”
Otwarte drzwi Kościoła
Teraz Jezus całą uwagę zwraca na ojca. Zanim sami ujrzymy na
horyzoncie powracającego syna, widzimy go oczami wyglądającego
ojca, zanim usłyszymy jego spowiedź, słyszymy wzruszenie ojca. Ojciec
ujrzał go, gdy jeszcze był daleko. Nie chodzi jedynie o odległość
fizyczną. Dosłownie tłumacząc: ujrzał go (eiden auton), gdy był jeszcze
„oddalony” (makran apehontos). Zobaczył „oddalonego” syna. Gdy
ciągle był jeszcze daleko od ojca, daleko od myślenia o nim, daleko od
świadomości krzywdy, którą wyrządził – ojciec go ujrzał. Przeniknął go
swoim spojrzeniem. Widzi jego myśli, jego serce, jego głód, widzi i wie,
dlaczego wraca, widzi go skupionego na sobie, widzi jego egoizm,
widzi, jak bardzo jest obdarty wewnętrznie, jak sponiewierane są jego
więzi i podeptana miłość. Ujrzał to wszystko (…) i wzruszył się głęboko
(splagchnisthe), ulitował się. Poruszyły się jego wnętrzności 40 . „Pobiegł
(…), rzucił mu się na szyję”. Jezus dodaje: „i ucałował go” (katefilesen),
to znaczy obsypał pocałunkami.
Dopiero teraz syn może się pomodlić całym swoim życiem.
Może wylać swoje serce przed ojcem. Teraz, gdy jest w jego ramionach,
a nie w zimnych „ramionach” własnych wykalkulowanych myśli, teraz,
gdy wtulony w jego serce czuje jego wzruszenie, a nie tylko swoją złość
do siebie i głód, teraz, gdy na swoim upodlonym ciele poczuł jego
pocałunki – dopiero teraz może opowiedzieć ojcu, co się stało. Może
wyznać swój grzech.
Dla powracających szczególnie ważnym miejscem są „drzwi”
Kościoła. Powinny być zawsze otwarte jak ramiona Ojca. Są
newralgicznym miejscem duszpasterstwa. Pierwsze spotkanie z
Kościołem ma miejsce w jego drzwiach. Przypowieść uczy, że drzwi są
miejscem strategicznym, miejscem pierwszej komunikacji z ludźmi.
Jakie spotkania przed kościołem, takie wejście do kościoła. Ktoś
przychodzi z głodnym żołądkiem, ktoś inny z głodnym sercem, z
poszarpanymi myślami i tułającą się duszą, jeszcze ktoś inny z dużą
nadzieją na dobre spotkanie. W drzwiach można się wiele dowiedzieć o
wchodzących. Zobaczyć ich twarze, ich stan ducha, radości, obawy, lęki,
z którymi wchodzą. Drzwi Kościoła są dla nich zapowiedzią, że za
chwilę znajdą się w domu, pod dachem, znajdą schronienie dla tego
wszystkiego, co mieści się w ich sercach i głowie. Ważne, aby się nie
zawiedli. Ważne, żeby w drzwiach ktoś czekał, jakaś „dobra dusza”,
ktoś choć trochę podobny do ojca z przypowieści Jezusa. Bo Kościół to
najpierw ludzie, a nie „ściany”. Kościół „pachnie ludem” – powtarzał
włoski biskup Tonino Bello, obecnie kandydat na ołtarze. Pierwszy,
który pachnie ludem, ma być pasterz z obliczem ojca. Muszę się nauczyć
od ojca łamania przyjętych konwenansów i wybiegać naprzeciw jako

40 Grecki czasownik splagchnidzomai oznacza przeżycie głębokiego wzruszenia, pełnego
miłosierdzia. W Starym Testamencie wyraża przeżycie, które Jahwe żywi wobec ubogich.
pierwszy. Z perspektywy mentalności semickiej zachowanie ojca z
przypowieści Jezusa było, delikatnie mówiąc, niestosowne, by nie
powiedzieć niegodne. Powinien był zachować się dostojnie, według
„przyjętych zasad”, trzymać właściwy dystans. To dziecko powinno
pierwsze przybiec do ojca. Tymczasem on wybiega pierwszy z domu.
Nie boi się „stracić godności” w oczach innych. W ogóle się nad tym nie
zastanawia. Swojego autorytetu nie buduje na utrzymywaniu dystansu,
ale na ojcowskiej miłości do dziecka (B. Forte). Trzeba w tym
momencie westchnąć i przyznać, że niektóre drogi do Kościoła, które
mogłyby służyć powrotom maluczkich, nadal jeszcze zarastają
konwenansami rodzącymi niepotrzebny dystans.
Kiedy słuchałem przypowieści Jezusa, dotarło do mnie z mocą,
że spotkanie z Kościołem w drzwiach jest strategiczne! Święty Benedykt
wiedział, co robi, gdy wyznaczał na furtianów doświadczonych
mnichów, roztropnych i wrażliwych na ludzi kołaczących do drzwi
klasztoru. Chciał, aby od samych drzwi pachniało ludzką gościnnością:
„Przy furcie klasztornej trzeba postawić roztropnego starca (…). Niechaj
furtian ma celę blisko furty, aby przybywający mogli go zawsze znaleźć
na miejscu i od razu dostać odpowiedź. A gdy tylko ktoś zapuka lub
ubogi zawoła, niech odpowie: «Bogu niech będą dzięki» albo:
«Pobłogosław mnie», i zaraz udzieli wyjaśnienia z całą łagodnością
zrodzoną z bojaźni Bożej, i z gorliwą miłością” (Reguła św. Benedykta,
rozdz. 66, 1-5).
To ważne, aby wchodzący do domu czuli się oczekiwani i
przyjęci. Pierwsze spojrzenia, słowa, gesty zapamiętuje się szczególnie.
Ludzie mówią o tym, gdy wyjeżdżają. „Znalazłam dom, który tak bardzo
jest mi potrzebny – napisała do nas dwudziestosześcioletnia studentka. –
Dom pełen miłości, ciepła, serdeczności, uśmiechu. Dom, do którego
zawsze mogę przyjechać, bo wiem, że czeka na mnie Ktoś, kto mnie
bardzo kocha…”. To jedna z ważniejszych misji Kościoła na wszystkich
frontach posługi: być domem. Oczywiście, ten dział eklezjologii miałem
opanowany na poziomie rozumu. Dopiero jednak przez osobiste
spotkania z ludźmi dotarło do mnie wyraźniej, że wśród wchodzących
nie brakuje „bezdomnych” ludzi, którzy mają mieszkania, nawet piękne i
wygodne, w których jednak nikt już na nich nie czeka, choć nie
mieszkają sami. Są domy jak ulica, w których nie ma czasu na spotkania,
w których ludzie ciągle się spieszą, mijają, nie mają własnego kąta, w
którym mogliby sobie posiedzieć i zwyczajnie ze sobą pobyć. Zamyśleni
młodsi bracia wracający z dalekiej podróży w zdartym obuwiu,
zapracowani starsi bracia, rozżaleni, że tyle lat harują i niczego się nie
dorobili, zazdroszczący innym, niepotrafiący dzielić radości
najbliższych i uczestniczyć w ich szczęściu. Ludzie, dla których domem
stała się telewizja, światem Internet, rozmównicą komórka, a praca
ucieczką od relacji. Ojciec z przypowieści Jezusa, który ciągle do kogoś
wychodzi: to do jednego, to do drugiego syna, przypomina mi, jaki
Kościół mają we mnie spotykać ludzie. Mają spotkać we mnie dom.
Posługując, powinienem pierwszy o tym wiedzieć i pamiętać: Kościół
ma być domem. Ciepłym, bliskim miejscem spotkań, w którym ma się
ochotę zatrzymać i pobyć, ponieważ jest się chcianym i oczekiwanym.
Nie mam przekonania, że zawsze dobrze spełniam moje bycie
Kościołem. Potrzebuję wtulania się w ramiona Ojca, nasycania się Jego
wzruszeniem na mój widok, słuchania bicia Jego serca, abym zamieniał
się w Jego dom dla innych. Boże, wybacz mi wszystkie niedobre
spotkania z ludźmi, w których nie poczuli się przyjęci, w których nie
dałem im okazji do zadomowienia się w Kościele.
Ojciec biegnący do dziecka, rzucający się na szyję ubłoconemu i
spoconemu drogą, całujący i obejmujący, przekonuje mnie, że Kościół
ma być domem, w którym każdy czuje się przyjęty niezależnie od
przeszłości, z jaką do niego wchodzi. Kiedy patrzę na młodszego brata,
który wraca z mizernymi motywacjami, w zdartych sandałach
życiowego bankruta, w łachmanach skrywających jego grzeszne życie,
którego ojciec chowa w swoich ramionach, czuję się przywoływany do
porządku, abym nie zapominał, że do Kościoła mają wstęp nie tylko jego
wierne dzieci, ale także te niewierne, które przypominają sobie o nim
jedynie w chwili głodu. Muszę odpędzać od siebie pokusę, z którą nie
poradził sobie starszy brat, tyle lat wiernie służący, pokusę
stygmatyzowania moich braci o wątpliwej reputacji, abym nie przyklejał
im łaty jak starszy młodszemu i nie wyrokował, że on już się nie zmieni,
że on już taki będzie i szkoda tracić dla niego czas, a już na pewno nie
warto go przyjmować w Kościele i to z honorami! Boże broń mnie przed
zarażeniem się zainfekowanym myśleniem starszego syna. Finał
przypowieści Jezusa mnie zawstydza: łatwiej było wprowadzić Ojcu do
domu młodszego syna niż starszego.
Wszystkie stygmaty, jakie wyrył na nas grzech – te jawne i te
ukryte, wziął na siebie Syn Ojca. Ilekroć spoglądam na Ukrzyżowanego,
przypominam sobie, że tylko On jeden ma prawo sądzić moich braci,
gdyż tylko On przyjął na siebie odpowiedzialność za moje grzechy, zajął
moje Barabaszowe miejsce, odkupił mnie, a w Jego ranach jest zdrowie
zarówno dla mnie, jak i dla innych. Szkoda, że starszy syn nie był
obecny podczas spotkania jego młodszego brata z ojcem – może i on
wzruszyłby się głęboko i objął go. Może, uzdrowiony miłością ojca,
przestałby mieć pretensje, które dławiły jego serce. Co za potworna
pokusa czynić siebie zwierzchnikiem powracających, tak jakbym to ja
umierał za nich na krzyżu, a nie Syn Ojca. Boże, jeśli kiedykolwiek
uległem tej pokusie, bądź miłościw mnie grzesznemu, bo nie byłem
lepszy od mojego starszego brata. Na szczęście spotkałem w moim życiu
wielu ojców, którzy uczyli mnie Kościoła przyjmującego wszystkich,
nauczyli głęboko się wzruszać nie tylko na widok świętych, ale i
grzeszników. Uczy mnie tego mój spowiednik i kierownik duchowy o
ojcowskim sercu i tylu pięknych ludzi, w których oczach widzę
spojrzenie Ojca.
Mam być „domem”, który emanuje poczuciem bezpieczeństwa,
aby każdy chciał do niego przyjść niezależnie od swojego życiorysu, od
opinii w parafialnej kartotece, na jaką sobie zapracował, niezależnie od
powikłań, których się nabawił w rodzinie, czy krzywd, które jej
wyrządził. Staram się o tym pamiętać w domu, w którym posługuję,
ponieważ dla wielu może okazać się ważnymi „drzwiami”, przez które
wchodzą do Kościoła, pierwszym domem, przez który poznają Kościół
od środka, z bliska. Niejednokrotnie się przekonałem, że ludzie
zaczynają zadomawiać się w Kościele zwłaszcza wtedy, gdy czują się
przyjęci i wysłuchani do końca, gdy gwarantuje się im intymność,
dyskrecję i gdy jak ojciec z przypowieści potrafi się ich przyjąć i objąć z
całą historią życia, z którą przychodzą – i tą piękną, i tą uwikłaną w
grzech. Kto w pasterzu spotkał Kościół o obliczu Ojca, kto usłyszał bicie
Jego serca w pierwszym przywitaniu, kto w homilii czy konferencji
spotkał się z Jego wyczekującym wzrokiem i wzruszeniem, ten nie
będzie w Kościele najemnikiem, pracownikiem zarabiającym własną
poprawnością na względy kościelnych przełożonych, ale stanie się
dzieckiem. Ludzie, którzy oddychają w Kościele zwyczajną
serdecznością i czują się przyjęci takimi, jacy przychodzą, spontanicznie
otwierają się na prawdę – także tę najtrudniejszą, której nie da się
wyznać inaczej jak na spowiedzi, w przyjmujących ramionach ojca, w
głębokim wzruszeniu, czasem we łzach, które są jak wiosenny deszcz
zwiastujący nowy początek. Wtedy Kościół staje się konfesjonałem,
najbardziej intymnym miejscem, jakie istnieje na ziemi, w którym rodzą
się dzieci Ojca.
Wchodzimy w niezwykle intymny moment życia Kościoła, który
pozostaje tajemnicą dzieloną między Ojcem i dzieckiem. Jeden z
najbardziej istotnych momentów, w którym rodzi się wolne dziecko.