Duchowe pielgrzymowanie Duchowość

KONFERENCJA DZIEŃ ÓSMY

KOŚCIÓŁ POZOSTAJĄCYCH NA ZEWNĄTRZ
„Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był
blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał
go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: «Twój brat powrócił, a ojciec twój
kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego». Na to
rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył
mu. Lecz on odpowiedział ojcu: «Oto tyle lat ci służę i nigdy nie
przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia,
żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój,
który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego
utuczone cielę». Lecz on mu odpowiedział: «Moje dziecko, ty zawsze
jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i
cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a
odnalazł się».”
Kościół jest nie tylko dla młodszych braci, którzy, używając słów
Jezusa, byli umarli, a ożyli, zaginęli, a odnaleźli się. Jest tak samo dla
starszych, którzy sądzą, że żyją, a są umarli. Ma być podobny do ojca z
przypowieści, który współodczuwa z dziećmi pozostającymi sercem „na
zewnątrz” i wychodzi do nich… Nieraz zastanawiam się, kto bardziej
potrzebuje pomocy i naszego wychodzenia naprzeciw: młodsi bracia
(wierzący, ale niepraktykujący) czy starsi (praktykujący, ale
niewierzący). Ci drudzy, wbrew pozorom, także pozostają na zewnątrz:
owszem, są w Kościele, ale jedynie „zewnętrznie”. Uczestniczą w
praktykach, ale sercem pozostają za progiem, w świecie własnych
przeżyć i przekonań. Tak naprawę nie weszli do środka.
Empatia wobec starszego brata
Zawsze mnie intrygował i nigdy nie dawał spokoju starszy brat z
przypowieści Jezusa. Widzę go oczami wyobraźni, jak stoi przed
drzwiami domu. Słyszy muzykę, tańce i nie chce wejść do środka.
Łukasz napisał dosłownie, że „usłyszał symfonię” (ekousen
symphonias). Gdy dowiedział się, że to na cześć powrotu jego brata,
zagotowało się w nim. W domu symfonia, a w nim burza. Nie zapomnę
mojego przeżycia, gdy jako dziecko po raz pierwszy usłyszałem
przypowieść o ojcu i dwóch synach. Było to w moim parafialnym
kościele podczas Mszy Świętej. Moją uwagę przykuł nie młodszy, ale
starszy syn. Kiedy ksiądz skończył czytanie Ewangelii, miałem do niego
żal, że nie czytał dalej. Byłem przekonany, że przerwał w
nieodpowiednim miejscu, a ja chciałem się koniecznie dowiedzieć, jak
zakończyła się rozmowa starszego syna z ojcem. Chciałem usłyszeć, czy
dał się przekonać, czy wszedł z ojcem do domu, czy usiadł do stołu i
skosztował coś z przygotowanego cielęcia, czy zatańczył, czy ucałował
swojego marnotrawnego brata. Kiedy słuchałem toczącej się przed
drzwiami rozmowy syna z tatą, wzbierały we mnie smutek i
przygnębienie. Było mi go żal. Czuł się niedoceniony, pozostawiony,
samotny, a w domu przyjmowano z honorami jego brata „darmozjada”.
Ojciec wyszedł do niego, serdecznie z nim rozmawiał, tłumaczył,
przekonywał, a on stał w bezruchu z napiętą twarzą. Nie potrafił się
przełamać, aby wejść do środka. Miałem wrażenie, że czuję w sobie jego
paraliżujący upór, złość i wewnętrzny bunt. Trochę z nim
sympatyzowałem. Przyznawałem mu po cichu rację. Nie wiem dlaczego.
Coś kazało mi utożsamiać się z jego fałszywym przecież poczuciem
bycia niekochanym dzieckiem. Skąd się to u mnie wzięło? Przecież mój
rodzinny dom był ciepły. Miałem kochających rodziców. Minęło sporo
lat od tamtego dnia. Mam za sobą srebrny jubileusz kapłaństwa, a ciągle
pytam o starszego brata stojącego przed drzwiami domu. Kim jest ten
rozżalony człowiek, który nie chce wejść do środka? Nie potrafi się
cieszyć z powrotu młodszego brata konkurenta (?); wylewa stare żale do
ojca, źle mówi o swoim bracie, wyciąga na światło dzienne brudy z
przeszłości, nie jest zdolny z nim świętować. Jakbym go nosił w sobie.
Szczególna empatia, jaką od zawsze żywiłem do starszego brata
z przypowieści, pomogła mi zbliżyć się bardziej do siebie i do tych,
którym posługuję. Swoją „niedokończoną” przypowieścią Jezus
rozwinął we mnie wrażliwość na żyjących poza Kościołem,
oddzielonych od niego murem pretensji i rozczarowania. Pomaga mi
cieplej o nich myśleć i z nimi współodczuwać. Nie chodzi mi jedynie o
tych braci, którzy z różnych powodów omijają Kościół szerokim łukiem
i nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Myślę o tych jego dzieciach, w
których nagromadziło się przez lata tak wiele pretensji, żalu i złości, że
pewnego dnia nie byli już w stanie przekroczyć progu kościoła.
Pozostali na zewnątrz zawiedzeni i obrażeni na Boga i Jego Kościół. Nie
potrafili poradzić sobie z rozżaleniem, które coraz bardziej zamykało ich
w sobie. Nie wiem, czy potrafiłbym, jak ojciec z przypowieści, wyjść im
naprzeciw i serdecznie z nimi porozmawiać. Skłonny jestem stwierdzić,
że niezupełnie. Nie mógłbym powiedzieć do nich uczciwie, że zawsze są
przy mnie i że wszystko, co moje, należy także do nich. Poza tym nie
wiem, jakbym zareagował, gdyby wylali na mnie tyle żalu, ile starszy
syn wylał na ojca, albo gdyby dołożyli mi swoją złością tak, jak dostało
się ojcu. Natomiast jednego jestem pewny: nigdy bym na nich nie
nalegał, ani nie przymuszał, żeby weszli do środka. Imponuje mi w tym
ojciec. Wychodzi naprzeciw, tłumaczy, boleje, ale nie manipuluje synem
i nie zmusza. Gdy usłyszał krzywdzący zarzut, że nigdy nie kochał
swego starszego syna, z pokojem w sercu odpowiedział: „Moje
dziecko…”. Owszem, nigdy nie zgodzę się w sobie na sytuację ludzi
znajdujących się za drzwiami Kościoła i nie jest mi obojętne, że nie
mogę być z nimi na Eucharystii, że żyją obrażeni na Boga i Kościół.
Moja niezgoda nie oznacza jednak, że uważam ich za mniej dobrych czy
gorszych ode mnie. Nie mam prawa kogokolwiek z nich osądzać. U
wielu z nich wyczuwam ludzką wrażliwość i szlachetność, jakiej mogę
się od nich uczyć. Tym większy w sobie czuję ból i niezgodę na to, że
nie jesteśmy razem na Eucharystii. Moja wewnętrzna niezgoda wynika
ze stanu ducha tamtego małego Krzysia, który przed laty słuchał
przypowieści o starszym synu. Podobnie jak wtedy, tak i dzisiaj rodzi się
we mnie smutek i żal na myśl o pozostających na zewnątrz. Chciałbym,
aby weszli do środka, tymczasem nie chcą. Muszę nauczyć się czekać –
jak Ojciec. Przyznaję rację T. Halikowi, że najskuteczniej będziemy
zbliżać ich do Chrystusa, gdy staniemy się ludźmi, którzy szukają z
szukającymi i pytają z pytającymi 43 , gdy nauczymy się ich słuchać
cierpliwie oraz z niekłamaną empatią także wtedy, gdy mówią rzeczy
trudne i nasycone raniącym bólem.
Wiem, że również wśród nawiedzających nasz dom nie brakuje
osób podobnych do starszego syna. Są zachowawczy, przyglądają się z
dystansu. Powściągliwi wobec tych, którzy wracają. Nie mają ochoty na
świętowanie, zbyt wiele bólu i smutku zalega w ich sercach. Z Bogiem
rozmawiają co najwyżej „zza progu”. Mają do Niego wiele pytań. Może
jeszcze więcej do Kościoła. Noszą w sobie wiele żalu, że tyle lat się
starali, a Bóg ich zostawił, zajmując się tymi, którzy się nie starają. Nie
czują się zauważeni, docenieni ani przez Boga, ani przez Kościół; w
dodatku rozdrażnieni i zgorszeni swoimi braćmi, którzy potrafią się
łajdaczyć, krzywdzić i w najlepsze uczęszczać do Kościoła, wracać tam,
jak gdyby nic się nie stało.
Radujemy się prawdziwie, gdy owi starsi bracia przekraczają
próg naszego domu. Pozwalamy im pobyć z nami „na odległość”, którą
sami ustalą. Prosimy tylko o jedno, aby uszanowali klimat domu. Gdy
chcą, mogą przyjść na rozmowę, do spowiedzi. Uświadomiłem sobie, że
pomaga im w tym charakter spotkań, które proponujemy w domu.
Przestrzeń pustyni, pełna cisza, modlitwa w intymności dają im poczucie
wolności i bezpieczeństwa. Jednocześnie subtelna, nienarzucająca się
obecność innych modlących się tuż obok, przekonujących swoją pasją
szukania Boga, tęsknotą za Nim, rozmodleniem – to wszystko i stokroć
więcej innych przyczyn, o których nie wiem, sprawia, że opada w nich
poziom żalu i pretensji, stopniowo zdobywają zaufanie i wewnętrznie się
u nas zadomawiają. Powoli wchodzą do środka. Potem wylewają swoje
żale, pretensje, złość z powodu tego, że czują się niekochani, źle
traktowani w swoich własnych domach, w pracy. Po czasie zdradzają,
jak trudno im było się przełamać, odpuścić, uwolnić od swoich
nieopanowanych nastrojów. Odkrywają w Bogu miłosiernego Ojca i nie
wstydzą się swoich łez. Moment, w którym Ojciec może wprowadzić do
swojego Domu starszych razem z młodszymi braćmi, spotkać ich ze
sobą na wspólnej uczcie, w komunii z Jego Synem, jest momentem
kulminacyjnym. To najpiękniejsze zakończenie Jezusowej przypowieści,
o jakim zawsze marzę w naszym domu. Bóg często to marzenie spełnia.
Wiem, że jest mnóstwo starszych synów, którzy ani myślą wejść
do środka i ze swoją zgryzotą w sercu pozostają na zewnątrz. Wydaje się
wręcz, że stale przybywa tych, którzy stoją przed wejściem do kościoła i
że robi się tam bardziej tłoczno niż w samym kościele. Bóg jeden wie,
ile razy codziennie wychodzi do nich na zewnątrz, ile rozmów
przeprowadza z nimi i ile żalu, i pretensji musi wysłuchać. Zaprasza do
domu. Zanim wejdą do Kościoła, muszą się przekonać, że jest ich
domem, że zawsze nim był i będzie. Domy modlitwy „na peryferiach”,
jak nasz w Krakowie, niejednemu z pozostających na zewnątrz dają
okazję do odnalezienia w Kościele swojego miejsca i zadomowienia się
w nim. Dają poczucie bezpieczeństwa, dyskrecji i stają się okazją do
pierwszych spotkań z Ojcem. Są dla wielu jak przedsionki Kościoła,
przez które przechodząc, śmielej wchodzą do Domu, aby wypłakać się w
ramionach Ojca, wyznać swój grzech i świętować razem z innymi swoje
powroty.
Syndrom starszego brata
Im dłużej przebywam w swoich rozmyślaniach ze starszym
bratem, tym dobitniej sobie uświadamiam, jak bardzo jest obecny także
we mnie, a nie tylko w tych, którym posługuję. Starszy brat z
przypowieści jest w mojej głowie, w moim sercu, woli, w moich
uczuciach, emocjach, impulsywnych zachowaniach. Choruję na syndrom
starszego brata. Śmiem twierdzić, że jest to choroba dość powszechna.
Starszy brat siedzi w naszej nieuzdrowionej pamięci, w której
zalega ropa niezgody na to, co się wydarzyło w życiu. Jest w naszych
pretensjach i złości do Boga i ludzi. Jest żandarmem naszego sumienia,
w którym wciąż nas musztruje i wmawia, że na miłość trzeba
zapracować, zasłużyć, że do ojca wolno przychodzić tylko z
nienagannym życiorysem człowieka „poprawnego”, z listą wykonanej
pracy, że z naszą marnotrawną przeszłością nie powinniśmy się
pokazywać ojcu na oczy. Żyje w nas wciąż niezadowolony brat, który
ciągle przypomina nam grzechy przeszłości, obnaża nas przed Ojcem,
wypomina nasze odejścia i nie wierzy, że cokolwiek może się w naszym
życiu zmienić. Starszy brat żyje w naszym głęboko ukrytym żalu do
siebie i autoagresji. Każe nam sterczeć przed domem sam na sam z naszą
złością, niezgodą i niezdolnością do radości z życia. Próbuje nas
oddzielić od Ojca i od Jego przebaczenia. Chce nam zagrodzić drogę
powrotu do Domu.
Ksiądz Alessandro Pronzato, wierny przyjaciel naszego domu,
napisał ongiś książkę, w której, rozważając przypowieść Jezusa,
dochodzi do wniosku, że marnotrawny syn miał dużo szczęścia, iż
wracając do domu, nie natknął się na swojego starszego brata: „Na
szczęście starszy brat wkracza na scenę dopiero wówczas, gdy sprawa
jest już przesądzona, gdy rozpoczyna się uczta, gdy utuczone cielę jest
już zabite (…). Największe niebezpieczeństwo na jego drodze stanowiła
możliwość spotkania starszego brata, niezmordowanego pracownika,
dobrego chrześcijanina”. Włoski pisarz zadaje sobie pytanie, co by się
stało, gdyby na drodze starszego brata pojawił się cień marnotrawnego?
Przyznaje z pokorą, że ów starszy syn mieszka także w nim. Pyta więc
siebie: „Co ja bym uczynił, gdybym go spotkał?” Przyszły mu do głowy
różne myśli: „Prawdopodobnie trzymałbym się z dala od niego.
Znalazłbym gotową etykietkę dla tego włóczęgi: rozpustnika (…). Może
zmierzyłbym się z nim. Przybrałbym ton napastliwej krytyki: «Wstyd!».
Byłeś łajdakiem, okryłeś hańbą całą rodzinę! (…). Może próbowałbym
go nawrócić. Kiedy uwolnimy się od «kompleksu nawracania» (innych)?
(…). Może kazałbym mu zdać wstępny egzamin. Przygotowałbym go do
niego. «Czy jesteś gotów przyjąć regulamin Domu? (…). Nie masz
lustra? Jesteś brudny, zarośnięty, ubranie w strzępach. Przede wszystkim
musisz doprowadzić się do porządku. Umyj się, poceruj to poszarpane
ubranie, załataj te zdeptane buty»” 44 .
Tymczasem Jezus w przypowieści przekonuje nas, że Ojciec
pierwszy wychodzi nam naprzeciw, aby wyprowadzić nas z naszych
niedobrych myśli, z niezgody na przebaczenie, abyśmy pojednali się ze
swoimi młodszymi braćmi, to znaczy naszą pogmatwaną historią życia,
sponiewieraną przez nasz grzech, abyśmy odzyskali pokój serca i
cieszyli się, że oto byliśmy umarli, a ożyliśmy, zagubili się i zostali
odnalezieni! Ilekroć nie potrafimy sobie przebaczyć, tylekroć jesteśmy
podobni do starszego syna, który rani ojca i izoluje się od siebie i braci.
Ojciec, który nam przebacza, cierpi, kiedy nie chcemy przebaczyć sobie.
Ranimy go podobnie jak starszy syn, który mówi, że wrócił „ten twój
syn (…)”, a ojciec do niego: „ten twój brat (…)”. Ojciec nie może
ucztować w pełni, dopóki dwaj bracia nie świętują razem, dopóki się ze
sobą nie pojednają, dopóki nie przyjmą siebie z ich własną historią
życia. Ilekroć nie potrafimy przebaczyć sobie, tylekroć ranimy Ojca.
Ranimy Go w Jego sercu. Nie przyjmując siebie, odrzucamy Jego
samego, który czeka w nas, aby nas objąć i wprowadzić do Domu.
Drzwi przebaczenia
Widok starszego syna, który stercząc przed domem, tak
naprawdę karze samego siebie, a nie ojca i brata, przypomina mi jeszcze
o czymś bardzo ważnym. Kto nie potrafi przebaczyć sobie, nie będzie
potrafił także przebaczyć innym. Rani najpierw siebie i jest pierwszą
ofiarą braku przebaczenia. Starszy syn w emocjonalnej rozmowie z
ojcem niechcący „wygadał się”. Przez całe życie usiłował zapracować
na miłość, na uznanie: „Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem
twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z
przyjaciółmi”. „Tyle lat (…)” żył w ukryciu z napięciem generowanym
przez własne oczekiwania, tracąc cenną energię. Od „tylu lat” skazywał
siebie na życie w urazach i pretensjach, pozostawał zniewolony przez
samego siebie, uwięziony w lochach własnej goryczy. Kiedy odkrył, że
ojciec kocha marnotrawnego brata „za darmo”, stanął jak wryty przed
„drzwiami przebaczenia”, nie umiejąc ich otworzyć. Nie mógł wybaczyć
sobie, że przez tyle lat cierpiał z powodu siebie samego. Ojciec wiedział,
że jeśli nie otworzy dla siebie „drzwi przebaczenia”, nie będzie umiał
otworzyć ich dla innych.
Chora pamięć starszego syna nie pozwalała mu normalnie
funkcjonować, nie pozwalała nawiązywać właściwych relacji z ojcem i
bratem, ponieważ chora była jego relacja z sobą samym. Był smutny i
zagniewany. Zewnętrznie poprawny, z sercem o temperaturze
zamrażarki. W relacjach nie ogrzewał, ale mroził. Ojciec nie chciał, aby
syn żył w takim stanie. Nie naruszając jego wolności, chciał wejść w to
wszystko, co przeżywał. Wyszedł do niego „drzwiami przebaczenia”,
aby po raz kolejny przekonać go o swojej miłości i rozgrzać jego serce:
„Tak bardzo cię kocham, że daję ci wolność, abyś żył i wybierał po
swojemu. Pamiętaj jednak, że wszystko, co do mnie należy, jest twoje.
Zawsze byłeś ze mną. Moja miłość do ciebie jest prawdziwa i
niezmienna pomimo twoich niemądrych decyzji, tak więc wróć do niej
(…)” 45 . Wydaje się jednak, że dopóki, podobnie jak jego młodszy brat,
nie straci wszystkiego, co było jego własnym „majątkiem”, i nie przyzna
się w sobie do trawiącego go głodu darmowej miłości, nie będzie w
stanie wrócić do swojego prawdziwego domu: do siebie, ojca i brata.
Henri Nouwen w najtrudniejszym okresie swojego życia, w skrajnym
lęku, gdy legło w gruzach jego poczucie wartości i przekonanie, że jest
kochany, gdy powalony brakiem nadziei poczuł się jak „bezdomny
uciekinier” i znalazł się w zupełnej ciemności, zapisał w swoim
dzienniku: „Dom jest tam, gdzie czujesz się bezpieczny. To tam możesz
otrzymać to, czego pragniesz. Jednak nikt cię w nim siłą nie zatrzyma, a
więc nie uciekaj. Kiedy już wrócisz do domu i w nim zostaniesz,
odnajdziesz miłość, która da twemu sercu prawdziwe odpocznienie”.
Gdy upłynęło trochę czasu i zaczął zdrowieć, zrozumiał, że miłość,
której szuka, i dom, za którym tęskni, są w nim samym: „W swoim sercu
niesiesz własne piękne i głęboko kochane ja. Możesz i musisz trwać w
prawdzie tej pierwszej miłości, którą zostałeś obdarowany, oraz
rozpoznać i zobaczyć tę samą miłość w tych, którzy widzą twoją dobroć
i cię kochają” 46 . Pierwszy dom, do którego trzeba wrócić, jest w nas
samych, w owym najbardziej intymnym miejscu naszego wnętrza, na
głębinach naszego „ja”, gdzie Ojciec czeka na nas ze swoją niezmienną
pierwszą miłością jak z najprzedniejszą szatą. Tak bardzo nas umiłował,
że uczynił nasze człowieczeństwo swoją świątynią, swoim domem. Jego
Syn stał się człowiekiem, przyszedł do nas i czeka u drzwi naszego
domu, aż Mu otworzymy. Otworzyć Mu drzwi własnego domu, znaczy
przyjąć Jego przebaczenie i przebaczyć sobie własne odejścia. Nie mam
wątpliwości, że Jezus „zbudował” Kościół właśnie dla tęskniących za
domem i przebaczeniem, a więc dla wszystkich. Zbudował go na
fundamencie łez Piotra 47 , które Miłosierdzie zamieniło w skałę. Kiedy
staję, aby głosić kazanie i nauczać innych, nie wolno mi zapominać, że
w Kościele, naszym wspólnym domu, każdy siedzi obok kałuży
własnych łez 48 . Wśród nich ja jestem pierwszy.
„Do Jezusa zbliżali się wszyscy celnicy i grzesznicy (…)”. To
jedna z najpiękniejszych ikon Kościoła. Jest jak przypowieść Jezusa o
tęskniących za domem.