Duchowe pielgrzymowanie Duchowość

KONFERENCJA DZIEŃ DRUGI (sobota)

KOŚCIÓŁ ODCHODZĄCYCH

Czy ktoś kiedykolwiek wysunął podobne żądanie w twojej
wiosce?

Nigdy!

Czy ktokolwiek mógłby zwrócić z takim żądaniem?

To niemożliwe.

A gdyby jednak syn się zwrócił, co by się stało?

Ojciec dałby mu w skórę, oczywiście!

Ponieważ takie żądanie oznacza, że syn chce, aby jego ojciec
umarł”
Nie powinien odchodzić z domu, dopóki ojciec nie zamknie
oczu. On jednak lekceważy święte zwyczaje. Żyje odurzony własnymi
roszczeniami, w amoku egoistycznych zachcianek. Nie obchodzi go ani
ojciec, ani brat, ani to, co czują. Taka postawa jest niszcząca.
Nie zapomnę mężatki, która przyszła do mnie z niespotykanym
cierpieniem w oczach. Mąż zostawił ją ot tak po pięciu latach
małżeństwa. Nic nie powiedziawszy nagle poszedł i już nie wrócił.
Wpadła w ciężką depresję. Choroba trwała kilka lat. Potem zaczęła się
zbierać w sobie i dochodzić do siebie. Zauważyła to, gdy pewnego dnia,
stojąc na przystanku, po raz pierwszy od wielu miesięcy usłyszała śpiew
ptaka. „Przez kilka lat nie zauważałam wiosny, nie widziałam
kwitnących drzew, nie słyszałam ptaków” – powiedziała łamiącym się
10 K.E. Bailey, Poet and Peasant and Throught Peasant Eyes: A Literary-Cultural to the
Parables, Grand Rapidis, Mich.: Wiliam B. Eerdmans, 1983, s. 161-162. Cyt. za: H.J.M.
Nouwen, Powrót syna marnotrawnego, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1995, s. 42-43.
głosem, ze łzami w oczach. Nagłe odejścia w jednym momencie
zmieniają życiowy dorobek w ruinę. Odejścia nigdy nie są sprawą
prywatną. Ranią jednocześnie odchodzących i porzuconych. Kto niszczy
bliską osobę, rani ją śmiertelnie i odrzuca, ten w konsekwencji zabija
także relację z sobą i zamyka na kłódkę własne sumienie, inaczej nie
potrafiłby znieść tego, co robi. Nieludzkie zachowania nieludzko bolą.
Gdy psuje się człowieczeństwo, upada życie na każdym poziomie.
Rany po głośnych i cichych odejściach
Młodszy syn izoluje się coraz bardziej. Na razie zażądał jedynie
podziału majątku (w. 12). Przez jakiś czas trzyma się czterech ścian
domu, ale tylko zewnętrznie, bo wewnętrznie już z niego wyemigrował.
Oficjalne odejście z domu było kwestią czasu: „Niedługo potem,
zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony (…)”. Tak nagle?
Odejścia nigdy nie są nagłe. Jedynie nagle się ujawniają. „Zabrawszy
wszystko (synagagon panata), odjechał”. Czasownik synagog oznacza
„zgromadzić”, „złożyć razem”. Być może spieniężył należną mu część
dziedzictwa 11 . Wszystko dokładnie przemyślał. Jego zachowanie
uświadamia nam, że odejścia rozpoczynają się skrycie, dopiero potem
oficjalnie – nierzadko z hukiem, z trzaskaniem drzwiami. Nie brakuje w
Kościele braci, którzy odchodzą głośno. Są przekonani, że odchodząc,
rozpoczynają wreszcie nowe wyzwolone życie. Nie wiedzą, że wraz ze
swoim majątkiem, z którym wyprowadzili się z domu, zabrali tęsknotę
za domem, która odtąd będzie coraz bardziej paliła ich serce. Tęsknoty
za domem nie da się zagłuszyć, ani od niej uciec. Na szczęście okaże się
ona bezcennym majątkiem, gdy wszystko inne zostanie zmarnotrawione.
Póki co słyszymy, jak młodszy syn „trzaska drzwiami”. Manifestuje
swoją niezależność. Takich odejść nie brakuje w Kościele.
Są też inni, którzy odchodzą po cichu, żyjąc w pozie dzieci
zewnętrznie poprawnych. Podobni są do starszego syna. Pozostają w
domu, ale tak naprawdę nie żyją domem. Żyją pracą i zarabianiem na
uznanie. Nie czują się domownikami. „Tyle lat służą…”, a wewnętrznie
gorzknieją i mają coraz więcej pretensji. Żyją jak najemnicy. Okazuje
się, że w tym punkcie nie ma różnicy między młodszym i starszym
bratem. Jeden i drugi wyemigrowali w dalekie strony. Jeden i drugi
czują się bezdomni. Sprawiają ból ojcu i sobie. Jeden i drugi noszą w
sobie palącą tęsknotę za domem, w którym ktoś na nich czeka.
Każde egoistyczne odejście staje się źródłem cierpienia, czasem
wręcz nie do zniesienia – zwłaszcza dla maluczkich, najsłabszych,
podatnych na zgorszenia. Sądzę jednak, że najbardziej niebezpieczne są
odejścia ukryte, wewnętrzne. Oficjalnie wszystko wydaje się w
najlepszym porządku. Nieuporządkowane przywiązania, pretensje,
niszczący hedonizm i roszczeniowe postawy są skrzętnie skrywane.
Celebruje się codzienne uśmiechy, posiłki, rozmowy, wykonuje swoje
obowiązki, funkcje, jakby nic się nie działo. Wulkan wybucha nagle, jak
w przypadku starszego syna. Okazuje się, że nosił w sobie tak dużo
nagromadzone pretensję i złości wobec brata i ojca, że nie potrafił wejść
do domu, w którym wszyscy świętowali. Jednak wbrew pozorom
najbardziej wściekły był na siebie. Może nawet o tym nie wiedział,
czekając przed domem. Powrót marnotrawnego syna był pretekstem do
wylania złości, która gromadziła się w nim przez tyle lat z powodu
niszczenia swojego życia we własnym domu. Tak naprawdę dom nigdy
go nie cieszył. Kojarzył mu się z pracą, a praca z obowiązkiem –
pracowaniem, aby zasłużyć na względy ojca, których, jak oświadcza
rozżalony, nigdy się nie doczekał. Dom traktował jak wielką tablicę, na
której ojciec zapisuje jego życiowe wyniki. Powód był w nim samym.
Starszy syn to człowiek surowej obserwancji, który gromadzi w sobie
coraz więcej zduszonych pretensji, nie wiedząc nawet o tym, że ma żal
przede wszystkim do siebie samego. Aż pewnego dnia eksploduje.
Wystarczy „iskra” radości wśród domowników, zuchwały powrót
grzesznego brata, uczta za darmo urządzona na cześć marnotrawcy, aby
zapłonął niszczącym gniewem i wybuchnął jak wulkan.
Wszystkie wewnętrzne odejścia w Kościele są niczym lawa
wulkanu, która wdziera się do jego wnętrza i zabiera ze sobą wszystko,
co nie może się przed nią obronić. Rozżarzona do granic możliwości
lawa buntu starszego syna pozostawia po sobie szkody. Każde odejście
rani Kościół, wspólnotę, rodzinę. Gorszy zwłaszcza najsłabszych. Proszę
Boga, aby nie było w Kościele gorszących odejść: ani tych głośnych, ani
cichych. Nie mogę jednak zapominać o słowach Jezusa, które uczą mnie
równowagi: „Muszą przyjść zgorszenia (…)”. Jezus pozbawia mnie
złudzeń (por. Mt 18, 7).
Jeśli miałbym wyznać, których odejść lękam się najbardziej,
powiedziałbym bez wahania, że tych wewnętrznych, nieoficjalnych.
Wyrządzają szkody o wiele większe i na szerszą skalę niż odejścia
zewnętrzne. Pustoszą Kościół od środka, gorszą maluczkich bardziej niż
głośne skandale. Najbardziej obawiam się w Kościele letniej
temperatury. Ci letni są lekceważoną, a przez to szczególnie
niebezpieczną przeszkodą, o którą potyka się wielu. Czasami słyszę o tej
czy innej grupie kościelnych żarliwców: „Trzeba na nich uważać, bo
mogą wygenerować odszczepieńców”. To prawda, trzeba uważać na
życie każdej kościelnej wspólnoty. Od tego są pasterze, mają być ich
przewodnikami. Mają paść i karmić (por. J 21, 15-17). To zresztą coś
znacznie więcej niż uważać na zagrożenia. Rzadko jednak słyszę, by
ktoś przejmował się bylejakością chrześcijańskiego życia, która, śmiem
twierdzić, pojawia się w wielu kościelnych wspólnotach. Stokroć
bardziej obawiam się odejść z powodu letniości, bezwyrazowości,
połowiczności, nijakości. Jan Paweł II nazwał owo pełzające zagrożenie
milczącą apostazją. Rodzi się z relatywizmu, pragmatyzmu, cynicznego
hedonizmu, z sytości człowieka, który żyje tak, jakby Bóg nie istniał 12 .
Nie zaprzecza się, że Bóg jest. Jest, ale niepotrzebny. Porzucenie Boga
prowadzi do porzucenia człowieka 13 . Wspólnota kościelna, która
zaniedbuje Boga, prędzej czy później będzie zaniedbywać człowieka.
Nie-Boża staje się nieludzka.
Letniość, nijakość, praktyczny agnostycyzm – oto prawdziwe
zagrożenia w Kościele. Zbierają miliony ofiar. Nad tymi odejściami
najbardziej boleje Benedykt XVI bardziej niż nad głośnymi, owszem,
mocno raniącymi skandalami. Wielki wstrząs z powodu głośnych
skandali (oby ich nie było – każdy z nich to o jeden za dużo!) daje
nadzieję na przebudzenie i zdecydowane przeciwdziałanie. Natomiast
odejścia z powodu bylejakości i letniości są jak niewidoczne trujące
opary, które niezauważalnie małymi szczelinami dopustu przenikają do
organizmu Kościoła. Mało kogo niepokoją. „Nie możemy przemilczać
faktu, że istnieje zło – mówił papież do młodzieży we Fryburgu. –
Widzimy je w wielu miejscach tego świata; ale widzimy je także – i to
nas przeraża – w naszym własnym życiu. Tak, w naszym własnym sercu
istnieje skłonność do zła, egoizmu, zawiści, agresywności. Być może z
pewną dozą samodyscypliny mogą one być w jakimś stopniu
kontrolowane. Trudniej natomiast jest z bardziej ukrytymi formami zła,
które mogą nas otaczać jak nieokreślona mgła, a są nimi inercja i
ociężałość w pragnieniu i czynieniu dobra. Co pewien czas w historii
uważni świadkowie czasów zwracali uwagę, że Kościołowi szkodzą nie
jego przeciwnicy, ale letni chrześcijanie” 14 .
Kiedy ktoś po latach letniego życia wraca do Boga oświecony
prawdą słowa uświadamia sobie, jak kalekie i nieprawdziwe było jego
życie deklarowane jako życie człowieka wierzącego. Zaprawdę nie
potrzeba czołowego zderzenia, aby życie stało się ruiną. Rdza
bylejakości może zniszczyć nawet limuzynę. Czasami nie chcemy się
przyznać, w jakim stanie tkwimy i nadal poruszamy się wrakiem, udając,
że taka jest moda. Aż do dnia, gdy wreszcie odważymy się stanąć przed
lustrem słowa… Nieraz wystarczy kilka błogosławionych dni
intensywniej modlitwy rodzącej się z tęsknoty za prawdą, wystarczy
odważne wyjście na pustynię, poddanie się osądowi Słowa, które
przenika i zna nasze prawdziwe „ja”, aby przestać udawać przed sobą i
zapragnąć nowego życia. Jeden z uczestników rekolekcji lectio divina,
56-letni mężczyzna, napisał z ujmującym wobec siebie dystansem:
„Przybyłem [na rekolekcje] żałosnym wrakiem wspaniałej limuzyny
stworzonej kiedyś dla mnie przez Pana. Bez karoserii, do podłogi czy
ramy przymocowany był silnik pracujący na dwa cylindry, tylko trzy
koła, z czego dwa bez powietrza. Zamiast fotela siedziałem na skrzynce
po jabłkach. Wyjechałem znowu wspaniałą limuzyną, ze wspaniałą
tapicerką, lśniącym lakierem, podrasowanym silnikiem i z działającą
klimatyzacją. Chcę powiedzieć, że Miłość zawarta w Słowie stworzyła
mnie na nowo, odnowiła moje człowieczeństwo, godność, relacje z
Bogiem”.
Domy rodzinne, wspólnoty kościelne, klasztory, seminaria,
plebanie – wszystkie te miejsca najbardziej pustoszy letnia temperatura,
schłodzone pragnienia duchowe, zanikająca tęsknota za Bogiem, za
głębią i za autentycznie ewangelicznym życiem. Kościół przeżywa
wtedy swoje najdotkliwsze odejścia i skazuje siebie samego na
wygnanie. W jednym z żydowskich opowiadań młodzi pytają starego
rabina: kiedy rozpoczęło się wygnanie Izraela? Wygnanie Izraela –
odpowiedział – rozpoczęło się w tym samym dniu, w którym Izrael nie
odczuł już bólu z powodu tego, że żyje na wygnaniu. Prawdziwe
wygnanie nie zaczyna się wtedy, kiedy jesteśmy daleko od własnego
domu, ale wtedy, gdy przestaliśmy już tęsknić za nim, gdy już nie
chcemy wracać, gdy rozsiedliśmy się w swoim Egipcie i pozbyliśmy się
najgłębszych pragnień 15 .
Letniość i oziębłość zagłuszają tęsknotę za Bogiem. Plądrują
życie ewangeliczne Kościoła. Uderzają w samą jego naturę. Doprawdy
nie skandale ani nie ci, którzy chcą uczynić z nich użytek i dołożyć
Kościołowi stanowią największe zagrożenie. Są to bowiem jawne formy
zła, którym można przeciwdziałać. Nie oznacza to, że mamy naśladować
starszego brata i na oczach innych wyciągać brudy młodszego. To nie
leczy ani jednego, ani drugiego. Nie mogę się jednak obrażać na tych,
którzy mówią głośno o skandalach, wyciągają je na światło dzienne i
domagają się restytucji, zwłaszcza kiedy sprawca jest chroniony, a ofiara
pozostawiona samej sobie i spotwarzona. Tak nie może być w Kościele
Ojca, którego aniołowie wpatrują się w najmniejszych (por. Mt 18, 10).
Mam natomiast żal do osób eksponujących grzechy innych, że
dysponując ogromnymi środkami, by dotrzeć z informacją do wielu, nie
niepokoją z takim samym przejęciem naszych sumień wiadomościami o
szerzącej się przeciętności i bylejakości wśród chrześcijan, o
relatywizmie moralnym, o niszczących Kościół „niewinnych
kompromisach”, o cichej apostazji. Powtórzmy, to one są największym
skandalem i przeszkodą do zerwania z odejściami i zdradami, one
najbardziej utrudniają powrót do domu. Nasz świat, zauważa R.
Cantalamessa, „silny dzięki swoim zdobyczom naukowym i
technologicznym (…), czuje się zadowolony, bogaty, niepotrzebujący
nikogo, nawet Boga (…). Potrzebuje, żeby ktoś krzyknął do niego, jak to
dziecko z bajki Andersena: «Król jest nagi»” 16 . Nie można przemilczać
prawdy o szerzącej się letniości. To ona jest często początkiem wielkich
kryzysów i krachów społecznych, o których tyle się dzisiaj słyszy,
zwłaszcza w Europie. Apokalipsa mówi, że Bogu zbiera się na wymioty,
kiedy widzi letnich w Kościele: „Znam twoje czyny, że ani zimny, ani
gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i
ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3, 15-16). W
dosłownym brzmieniu. „chcę cię zwymiotować”. Poruszyły mnie mocno
słowa pewnego księdza, który napisał do mnie: „Zawsze mam w pobliżu
książeczkę: «Jakiego księdza chcą ludzie?» Tam jest dużo mnie i dużo
moich pragnień. Prawda niektórych słów jest ostra jak miecz: «Kiedy
jestem letni, wtedy ludzi bierze na mdłości. Mogą mnie zwymiotować».
Zostałem nieraz zwymiotowany. Zawsze wtedy, gdy chciałem nakarmić
ludzi sobą (…). Dlatego tak bardzo pragnę zostać powszednim, czarnym,
razowym księdzem”. Swoim szczerym do bólu listem zadbał o rachunek
sumienia dla mnie.
Choć przeczytałem już chyba tysięczny raz piętnasty rozdział
Ewangelii Łukasza, po raz pierwszy zapytałem siebie, dlaczego Jezus
rozpoczyna opowiadanie przypowieści od zwracania uwagi na
młodszego brata trzaskającego drzwiami? Pomyślałem: abym przejrzał
się w nim jak w lustrze i zobaczył, czy aby i we mnie nie żyje zadufany,
mający ciągłe pretensje człowiek, który coraz więcej żąda od innych, a
coraz mniej wymaga od siebie, czy nie żyję tak, że jedną nogą jestem w
domu, a drugą w dalekiej krainie własnych marzeń, czy nie zalągł się we
mnie narcystyczny adorator nagromadzonego przez lata majątku, który
zamiast dzielić go z innymi, zabiera się i ucieka w prywatny świat. Nie
mam wątpliwości, że jestem dobrym materiałem na młodszego brata.
Mam wszelkie predyspozycje, aby zawieść Ojca, Kościół, wiernych,
uciekając w dalekie strony. Jeśli trwam w Kościele, w powołaniu i w
powierzonej mi posłudze, to tylko dlatego, że wszystko jest łaską. Modlę
się, abym nigdy jej nie odrzucił, ale uchwycił się jej mocno, aby „inni,
widząc moje dobre czyny, chwalili Ojca” (Mt 5, 16).
Mam świadomość, że jestem na łasce maluczkich, którzy nie
ustają w modlitwie za mnie, także na łasce tych, którym nigdy nie
miałem okazji podać kubka świeżej wody (por. Mt 10, 42). To
anonimowi dobrodzieje i duchowi obrońcy mojego trwania w Kościele i
w powołaniu. Ufam, że kiedyś spotkamy się przy jednym stole w Domu
Ojca i wtedy poznam moich cichych dobroczyńców, którzy wymodlili
mi łaskę, abym nauczył się wracać jak młodszy brat, nie zatrzasnął na
dobre za sobą drzwi Kościoła, nie sterczał na jego progu jak starszy brat
przed domem, nie stał się najemnikiem, ale pozostał pasterzem. Przez
nasz dom przepływa rzeka modlących się ludzi. Mury domu
przeniknięte są słuchaniem słowa, uczestnictwem w Eucharystii,
adoracjami. Ich modlitwa wiąże mury domu bardziej niż cement. Wiąże
ze sobą odwiedzających dom i domowników. Przychodzą do nas nie
tylko wtedy, gdy oczekują pomocy. Modlą się za nas. Wspomnę tu
wspólnotę „Betania”, która jest duchową osłoną domu. Co czwartek trwa
z nami na Eucharystii i wieczornej adoracji. Na moim biurku, obok
zdjęcia rodziców, przechowuję zdjęcie uśmiechniętej pani Stasi. Odeszła
do wieczności, umierając w bólach choroby nowotworowej
powiększonych o niewyobrażalne cierpienia duchowe – o noc wiary.
Przyjeżdżała do nas nawet w stanie silnych ataków. Kobieta głęboko
zjednoczona z Bogiem. Chodząca dobroć. Modliła się za nas do końca
swoich dni. Widziałem w niej mistyczkę. Wielu mówiło, że to anioł.
Jeden z wielu filarów naszego domu. Duchowy gigant. Ufam, że dzisiaj
wielki orędownik u Boga.
Kościół do końca dni będzie potrzebował przypowieści Jezusa o
marnotrawnym synu i bracie trzaskającym drzwiami, aby stale niepokoił
starszych synów i braci, tych „praktykujących, ale niewierzących”,
którzy choć nie przekroczyli rozkazu Ojca, nigdy nie nawiązali bliskiej
relacji ani z Nim, ani z braćmi, ani ze sobą. Gdyby miał nas dopaść
syndrom starszego brata, lepiej wcześniej nauczyć się od młodszego
trzaskania drzwiami, aby czym prędzej ujawniła się gorzka prawda o
naszych ukrytych odejściach, by nie żyć w Kościele jedynie pozornie, z
balastem przechowywanych pretensji jak spracowany najemnik.
Dziękuję Bogu za wszystkich marnotrawnych braci, których posyła do
naszego domu, aby opowiadali o swoim odejściu i powrocie. Ich
powroty pomagają i mnie wracać. Nie mam wątpliwości, że nasze
krakowskie Centrum jest potrzebne także nam, posługującym. Bóg jeden
wie, kto z nas otrzymuje więcej: powracający młodsi bracia czy my,
którzy ich przyjmujemy.

„Młodszy z nich rzekł do ojca: «Ojcze, daj mi część majątku, która na
mnie przypada». Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem
młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony (…).”
Powolne odchodzenie
Zwykle rozpoczyna się tak samo jak w przypowieści Jezusa: od
upominania się o „swoje”, o prawo do własnego wyboru, żądania tego,
„co mi się należy od «mojego życia»”, od marzeń o „innym świecie”,
który urządzę sobie po swojemu. Taki początek mają późniejsze
dramatyczne ludzkie historie: odejścia, rozbicie rodziny,
sprzeniewierzenie się powołaniu, przyrzeczeniom, ślubom, zdrada Boga
i Kościoła. Scenariusz odchodzenia jest taki sam jak w trzecim rozdziale
Księgi Rodzaju i w piętnastym rozdziale Ewangelii Łukasza. Wszelkie
odejścia kryją w sobie podobne historie.
Młodszy syn jest klasycznym przykładem osoby zbuntowanej,
roszczeniowej, której w domu nikt „nie będzie rozkazywał, co ma
robić”. Powtarza: „To jest moje życie i mam prawo uczynić z nim, co
zechcę”. Młodszy syn nie ma właściwie nic do zarzucenia ani ojcu, ani
bratu. Nie skarży się. Postanowił po prostu żyć własnym życiem, tak jak
sam zechce. Domaga się części majątku, która mu się należy (epiballon
meros) (w. 11). Jest bardzo precyzyjny w odczytywaniu swoich praw.
Na gruncie prawa niczego nie można mu zarzucić.
Dobre obyczaje się nie liczą. Tak bardzo skupiony jest na swoim, że
traci ludzką wrażliwość wobec ojca, nie wie lub nie chce wiedzieć, że go
rani. Swoim odejściem może przyprawić go o śmierć.
Biblista Kenneth Bailey, który spędził czterdzieści lat na Bliskim
Wschodzie i dogłębnie przestudiował piętnasty rozdział Ewangelii
Łukasza w świetle tamtejszej kultury, tak wyjaśnia, co myślą miejscowi
ludzie o synu, który zostawia ojca: „Przez ponad piętnaście lat pytałem
ludzi z różnych stron świata, od Maroka po Indie, od Turcji po Sudan, o
ukryte znaczenie żądania syna części spadku jeszcze za życia ojca.
Odpowiedzi były zadziwiająco zgodne… Rozmowa zazwyczaj
przebiegała miej więcej w następujący sposób: