Duchowe pielgrzymowanie Duchowość

KONFERENCJA DZIEŃ CZWARTY (poniedziałek)

KOŚCIÓŁ POWRACAJĄCYCH

„Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod
dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca,
i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już
nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby
jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca.”
Medytacja na gruzach
W chwili największej desperacji, gdy nasz młodszy brat dotknął
dna swojej nędzy, gdy „się ześwinił”, poczuł wreszcie głód i zdobył się
na powrót. Stało się coś, czego wcześniej nie robił: „zastanowił się” (w.
17). Do tej pory podejmował decyzje bez zastanowienia. Decyzje bez
namysłu nieraz wiele kosztują. Bywa, że trzeba je spłacać przez długie
lata, a nawet całe życie. Młodszy brat żył bez zastanawiania się. Teraz
widzi tego owoce: gruzy zrujnowanego życia. Patrzy na ruiny życia,
jakby przeglądał się w lustrze. Zobaczył swoje ponure dzieło. I wtedy się
zastanowił. Nie było to zwykłe zastanowienie. Łukasz zapisał
dosłownie: „przyszedł do siebie” (eis eauton de elthon). A więc powrócił
do siebie i do własnego wnętrza. Wszedł w siebie i zobaczył swój
wewnętrzny stan. Zdobył się na pierwszą poważną „wizytę u siebie”,
pierwszą, odkąd odszedł z domu. Dotąd żył poza sobą. Jego odejście z
domu w dalekie strony pokazało, jak daleko można uciec od siebie,
kiedy porzuca się najcenniejsze relacje. Odchodząc z domu, wodzony
naiwnymi myślami, wyobrażał sobie siebie jako szczęśliwą osobę
mieszkającą w pałacu zbudowanym z własnych marzeń. Teraz widzi
jedynie gruzy. Jak domek z kart rozsypały się jego marzenia o
szczęśliwym życiu. Teraz nic nie zasłania mu nagiej rzeczywistości.
Może patrzeć na siebie w prawdzie. Iluzje legły i już nie przesłaniają
pola widzenia. Dotkliwy głód sprowadził go na ziemię. Rodzi się w nim
tęsknota za światem rzeczywistym, za domem, w którym chleba jest pod
dostatkiem.
Rzeczywisty powrót rozpoczyna się od powrotu do siebie, do
najbardziej obolałego miejsca w sercu. Towarzyszy mu nieraz wiele
silnych i gwałtownych emocji. Kiedy przestajemy uciekać, zostajemy
sam na sam ze sobą, uświadamiamy sobie, ile trudnych stanów
zagłuszaliśmy codziennymi sprawami. Młody zakonnik wspomina swoje
rekolekcyjne dni pustyni: „Wiedziałem, co to rekolekcje. Znałem zasady
milczenia. Wiedziałem, na co się piszę i co będę robił, ale nigdy się nie
spodziewałem, że podczas tych rekolekcji będę aż tak bardzo cierpiał.
Początkowo nie rozumiałem tego. – Dlaczego modlitwa Słowem Bożym
tak mi nie idzie na tych rekolekcjach? – pytałem sam siebie. –
Pomyślałem, że może za mało przykładam się do planu modlitwy
Słowem. Zacząłem więc intensywniej czytać i rozważać Słowo, niestety,
z zupełnie odwrotnym skutkiem. Jeszcze większa pustka była w moim
sercu. Z każdym dniem stawałem się coraz bardziej zgorzkniały. Moja
złość emanowała na wszystko i wszystkich. Przeklinałem w duszy to
miejsce i tych ludzi, a najbardziej byłem zły na swój stan i moje
wewnętrzne zachowanie. Dobrze, że nie można było rozmawiać, bo
zapewne rzuciłbym parę niecenzuralnych słów i przykrych sentencji,
choć zapewne moja mina wyrażała wszystko. Próbowałem zrozumieć,
skąd we mnie tyle złości. Nie poznawałem sam siebie. Jednak czułem,
że nie mam wpływu na to, co się dzieje. To była moja odpowiedź na
cierpienie, które przeżywałem (…). Dzisiaj wiem, że czas tam spędzony
pozwolił mi zajrzeć w najciemniejsze zakamarki mojej duszy (…). Nie
jest przyjemnie dowiedzieć się o ciemnych stronach swojej duszy. Ale
dobrze je znać”. Powrót do siebie może być wyzwalający. „Wcześniej
jeździłam jak kosiarką po trawie, nie sięgając w głąb (…) – mówiła o
swojej modlitwie zakonnica. – Zawsze zostawały korzenie. Okazało się,
że warto sięgnąć do korzeni. To boli, ale ten ból staje się leczący”.
Nierzadko droga do najbliższego i najbardziej opuszczonego miejsca,
jakim jest własne serce, okazuje się bardzo długa. Nie ma dłuższej i
trudniejszej drogi do przebycia od tej, która prowadzi z głowy do
własnego serca. Trzeba ją koniecznie pokonać, by to, co wiemy lub
„przeczuwamy” myślami zostało podjęte całym sercem. Samo
uświadomienie sobie tego, co się stało, nie zmienia życia. Tylko
poruszone serce potrafi poruszyć wolę do działania. Bóg nie mieszka na
powierzchni naszych myśli. Czeka na nas w naszym niewierzącym
sercu. Nieraz czeka długo, gdy na długo gubimy drogę. Ważne jest
jednak, abyśmy nie ustali w poszukiwaniu, aż ją odnajdziemy. Cechą
wiary jest „nieustanne poszukiwanie, a niekiedy także błądzenie; czasem
musimy zejść bardzo głęboko w przepaść, w ciemną dolinę, żeby ją
znowu odnaleźć. Gdyby jednak nie wiodła tamtędy, nie byłaby drogą do
Boga – Bóg nie mieszka na powierzchni” 37 .
Można przez długie lata spotykać się ze sobą jedynie na
powierzchni, oszukując siebie, że znamy się dogłębnie. Nasza twarz
może stać się maską, której nie pozwalamy mówić o delikatnych
uczuciach kryjących się w naszej duszy 38 . Modlitwa zamiast spotkania
z Bogiem staje się spotkaniem z „wizażystą” we własnej osobie; dbamy
starannie o swój zewnętrzny image. Kiedy wreszcie przedrzemy się
przez świat pozorów do głębi naszej cierpiącej duszy, modlitwa staje się
wyzwalająca. Po zakończeniu ćwiczeń ignacjańskich jeden z
uczestników, ojciec rodziny, napisał: „Moje dotychczasowe życie było
bardzo intensywne i spełnione: żeglowałem, jeździłem na nartach,
grałem na gitarze. Równolegle remontowałem dom, robiłem kompletne
zakupy i wykonywałem wszelkie prace domowe – wszystko z wielkim
kunsztem i pasją. Zasługi u Pana Boga zdobywałem, budując ołtarze na
Boże Ciało i śpiewając w chórze parafialnym. Jakieś tam strapienia i
niepowodzenia, szczególnie w kontaktach międzyludzkich, ubierałem w
swoją teorię – tłumaczyłem Najwyższemu, dlaczego tak, a nie inaczej
postąpiłem, nie patrząc Mu w twarz. Na trzeci dzień w Krakowie mój
pomnik runął i popękał na drobne kawałki. W ciągu kilku kolejnych dni,
leżąc z kurtyną, której się złapałem, upadając, kurtyną-zasłoną zdartą ze
swojej duszy, dochodziłem do prawdy o moim dotychczasowym życiu.
Najpierw czułem wielki ból powodowany świadomością ubóstwa i
robactwa duchowego. Zrozumiałem, że tak naprawdę oprócz siebie i
żony nikogo nie kochałem. Świadomość ta była straszna. Jednak
niedługo potem odczułem, że Bóg mnie nie odtrąca, wręcz przeciwnie,
że napełnia mnie miłością i wiarą, że mogę tę miłość podarować innym.
Napełniony Bożą łaską i kierowany otwartym sercem przebudowałem
moją konstrukcję – piramidę wartości, a Pan Jezus ją scalił. Jeszcze nie
całkiem zagojony, ze świadomością ciężkiej operacji i potencjalnych
nawrotów, powoli się podniosłem. To, co się wydarzyło na przełomie
2010 i 2011 roku i trwa nadal (wydawało mi się, że nic i nikt w
otaczającym świecie nie jest w stanie mnie zaskoczyć), przechodzi
ludzkie pojęcie. To, co się stało we mnie, w moim sercu, w mojej duszy,
można jedynie przyrównać do wielkiej wytęsknionej, lecz zapomnianej
miłości, która na mnie spłynęła jak grom (…). W wolnych chwilach,
wstrząśnięty odkryciem prawdy i budowany wielką miłością Pana Boga,
opisałem swoje rekolekcje w wierszu pt. «Widzenie»:
Szukałem Cię, Panie, w nieskończonej dali,
w kapliczce z Jezusem o płomiennych włosach,
na stole ofiarnym, na sklepieniach świątyń
i w łanie chlebowym o pachnących kłosach.
Modliłem się żarliwie o moją przemianę –
byś miłość wlał w serce, rozjaśnił mi głowę.
Błagałem, byś przyszedł i mignął przede mną.
Z tęsknotą czekałem na łagodny powiew.
Wtem w kalejdoskopie gdzieś pod powiekami
wyłoniła się postać, jaką dobrze znałem.
I stanął przede mną i spojrzał z wyrzutem —
syn, którego zawsze za mało kochałem.
Wyobrażałem sobie Ciebie na różne sposoby,
a Ty przychodzisz normalnie, prawie jak w Betlejem.
Tak, prawda o złym ojcu jest bardzo bolesna
i będzie boleć długo, bo zranień jest wiele.
Boże mój jedyny! Najdroższy mój synu!
Dzięki za ten czas przemyśleń i płaczy.
Przestawiłem milowe bloki w piramidzie –
mam nadzieję, że Wojtek innym mnie zobaczy.
Ucichłem, lecz serce moje w górę się unosi;
niech ten dzień będzie dla wszystkich zabawny!
Dusza Twoja, Synu, niech się dziś raduje,
bo wraca do Ciebie ojciec marnotrawny.
Na progu to Wojtka najmocniej uściskam,
pójdziemy do chińskiej, a potem do kina.
Wieczorem zapytam, co gra w jego duszy,
wiem, kogo ucieszy szczęśliwa rodzina”.
Tęsknota ukryta w głodzie
Proces zdrowienia młodszego brata, choć on sam tego nie wie,
zaczął się w tym samym momencie, w którym zobaczył siebie na wpół
umarłego na gruzach życia i powiedział sobie prawdę: „ja tu z głodu
«umieram» (apollymai)”. Dość uciekania. Dość udawania. Dość
dezerterowania przed trudną prawdą o własnym samopoczuciu.
Dokonuje diagnozy: „Jestem śmiertelnie głodny”. To moment
przełomowy. Tak rozpoczyna się jego pierwsza modlitwa od chwili,
kiedy zostawił dom, ojca i brata. Nie ma piękniejszej modlitwy od tej,
która wydobywa prawdę o naszym sercu. Wtedy nawet najbardziej
nieudolne słowa, wypowiadane w stanie największego marazmu, radują
serce Boga. Dla Niego jesteśmy piękni zawsze wtedy, gdy jesteśmy
prawdziwi. Potrafi sprawić, że prawda nas wyzwoli.
Czasem na modlitwie opowiadamy Bogu historie nie z tej ziemi,
szukamy zastępczych tematów albo mówimy o wszystkim i wszystkich,
tylko nie o sobie. Młodszy brat uczy nas modlitwy, która rozpoczyna się
od siebie, dotyczy własnego serca. Są takie modlitwy, bezcenne, które
mogą się zrodzić na gruzach naszego życia. Kiedy jesteśmy tak głodni,
że nie potrafimy już normalnie funkcjonować, wówczas potrzebujemy
modlitwy, na której rozpłacze się w nas bezradne, głodne dziecko,
zakrzyczy chory, który nie może już wytrzymać z bólu. Być może,
podobnie jak młodszy brat, nigdy nie nazwalibyśmy tego modlitwą, a
jednak jestem przekonany, że w tym momencie Ojciec wzrusza się
głęboko. Wiemy to z przypowieści Jezusa. Już wkrótce się okaże, że
owa, wydawało się „byle jaka”, modlitwa marnotrawnego syna,
zrodzona z tęsknoty ukrytej w jego dojmującym głodzie, wyda
niespodziewane owoce.
Młodszy brat dzięki uczciwej modlitwie znalazł się u progu
nowego życia, choć droga przed nim jeszcze daleka. Jego modlitwa nie
była wysokich lotów, ale była prawdziwa. Modli się, mocno stąpając po
ziemi. Modlitwy oderwane od ziemi mogłyby stać się subtelną formą
ucieczki. To pokusa, która czai się u wrót powracającego. Żegnając się z
dotychczasową krainą iluzji, można wejść w drugą, czasami jeszcze
bardziej niebezpieczną, krainę duchowych fantazji, które oszukańczo
rekompensowałyby naszą tęsknotę za domem i pozorowały powrót. Na
szczęście nasz młodszy brat mocno stąpa po ziemi. Nazywa fakty po
imieniu: odszedłem z domu ojca, w którym nigdy chleba nie brakowało,
a teraz jestem głodny i cierpię. Najemnicy mają się lepiej ode mnie. Nie
żyję w lepszym świecie. Żyję w nędzy, między świniami. Przestał się
oszukiwać. Już nie wypisuje sobie kolejnej recepty na wyjście z chorej
sytuacji. Jego modlitwa jest prosta i prawdziwa. Takie modlitwy cieszą
Boga najbardziej.
W pierwszej medytacji na gruzach stać go jeszcze na coś więcej.
Przyznaje, że sobie nie radzi i że potrzebuje pomocy. Wychodzi poza
własne horyzonty i zagląda myślami do domu ojca. Przyznaje, że ojciec
może zaradzić jego kłopotom. Jego modlitwa, choć nie jest idealna,
doskonale oddaje prawdę o nim. Pierwsza modlitwa wcale go od razu
nie zmienia. Raczej pokazuje, ile jeszcze musi się w nim zmienić.
Łukasz napisał, że „wrócił do siebie (…) i powiedział” (w. 17). W
myślach nie rozmawia z ojcem, ale ze sobą. Tkwi nadal w tym samym
narcystycznym myśleniu, które wyprowadziło go z domu. A jednak
podczas tej kiepskiej modlitwy, pomiędzy gruzami życia, podejmuje
decyzję, aby wrócić. Motyw na razie jest marny. Nie myśli o powrocie
do ojca i brata. Nie wydaje się, że tęskni za nimi. Tęskni za pełnym
żołądkiem. Myśli o sobie, o własnym komforcie. Narcystyczne krążenie
wokół siebie nie zostało przerwane. Ojciec pojawia się w jego pamięci
wyłącznie jako ten, który może go wybawić z tarapatów i zapewnić mu
strawę. A brat? Nie jest mu potrzebny. W ogóle nie pojawia się w jego
rozmyślaniach, choć pojawili się w nich najemnicy. Myśli jedynie o tym,
że jest mu źle, że fatalnie się czuje; nawet najemnicy mają się lepiej od
niego, a on cierpi głód.
Pozostaje skoncentrowany na sobie. A jednak, pomimo że nadal
żyje w dalekiej krainie własnego egoizmu, jego pierwsza modlitwa
zbliżyła go do siebie. Choć zachowuje się egoistycznie, to jednak zbliża
się do zaryglowanych przed ojcem i bratem drzwi i powoli je otwiera.
Nie brakuje w Kościele młodszych braci, którzy żyją skupieni
jedynie na sobie, na własnym bólu i głodzie. Zamyśleni, obarczeni
pogmatwaną historią życia, szukają bardziej uśmierzenia bólu niż Boga.
Nie są w stanie Go dostrzec, a co dopiero wczuć się w Jego tęsknotę za
nimi. Potrafią tulić się i płakać tylko do własnej poduszki. A jednak
nadchodzi dzień, w którym wiedzeni silnym głodem nieśmiało decydują
się na powrót. Trzeba pozwolić im dojrzewać. Bóg ma swoje sposoby
uzdrawiania z egoizmu. Będzie powoli rozgrzewał ich serca aż dotrą w
sobie do miejsca tęsknoty za Nim, która jest silniejsza niż wszystkie
głody razem wzięte. Poznałem osoby, których historie są dla mnie
świętym dowodem na istnienie Boga uzdrowiciela, który znajduje drogę
do serca prowadzącą przez najmniejsze szczeliny ludzkiego dopustu. Od
pewnego czasu otrzymuję listy od osoby, która kiedyś wierzyła tylko w
siebie i własną karierę. Na Kościół patrzyła jedynie jak na dom
najemnych parobków. Bóg jej nie interesował. Dzisiaj jej listy są dla
mnie lekturą, która przemawia bardziej niż niejedna książka o życiu
duchowym. To jedna z najpiękniejszych historii nawróceń, jakiej jestem
świadkiem od dwudziestu ośmiu lat kapłaństwa. Odkrywa Boga i
Kościół. Wszystko jest nowe, świeże, wszystko zachwyca. Niedawno
napisała mi: „Dużo dostaję od Pana Boga. Aż dech mi zapiera. Jego
obecność, Jego opiekowanie się mną i te chwile, gdy wpadam w dołek, a
za moment czy to w Ewangelii, czy to w czytanym akurat artykule
odnajduję odpowiedź i pocieszenie. Spotkania z kierownikiem
duchowym traktuję z dużym spokojem i umiarkowanym entuzjazmem.
Teraz jestem na etapie poznawania rachunku sumienia według św.
Ignacego Loyoli. Zachwycające. Z ogromną radością i nieukrywanym
zafascynowaniem śledzę i poznaję dekrety i konstytucje II Soboru
Watykańskiego. Jestem porażona otwartością Kościoła, szczerym i
serdecznym zaproszeniem współczesnego człowieka do przeżywania,
celebrowania, a przede wszystkim odkrywania tajemnicy Wcielenia.
Pochylenie się Kościoła nad człowiekiem, szczera troska o jego
duchowe przeżywanie świata, własnego życia przez pryzmat Chrystusa
jest dla mnie odkryciem szokującym. Obraz Kościoła rysowany przez
media jest tak zafałszowany, tak nieprawdziwy. Studiując kolejne
konstytucje, odnajduję Kościół nie jako instytucję, ale jako «żywą,
szczerą i realną» propozycję pójścia za Chrystusem, zaufania Jego
nauce. Podoba mi się, że Kościół z jednej strony nie zmienia «niczego»,
jeśli chodzi o «naukę», ale jednocześnie wychodzi z tym do człowieka.
Stara się wszystko klarownie usystematyzować, przedłożyć temu coraz
bardziej wymagającemu, «wszystko wiedzącemu» człowiekowi i wołać
do niego. Wołać niezmordowanie, tłumaczyć cierpliwie i czekać na
odzew. Jestem pod ogromnym wrażeniem (…). Jest we mnie ogromna
tęsknota do Ojca w niebie… Ogromna… Jest szczególnie dotkliwa i
odczuwalna, gdy On tak pięknie mi się objawia ze swoją mądrością,
Słowem właśnie wtedy, kiedy tonę w ciemności, kiedy już dopada mnie
zwątpienie. Właśnie wtedy On mi daje tak po prostu tyle, że płaczę
wzruszona i dziękuję Mu całym sercem i wtedy tęsknię, tęsknię. Takich
chwil chciałabym dla siebie jak najwięcej. To jest dla mnie moment
takiej jasności, spokoju, harmonii, ale przede wszystkim odczuwania
ogromnej Miłości, która zalewa moje serce i ja w zdumieniu przyjmuję
tak obfite ilości dobra, że mogę wtedy tylko milczeć z wdzięczności i
wzruszenia…”. Historia nawrócenia tej młodej kobiety uczy mnie czekać
z większą nadzieją i empatią na ludzi znajdujących się w fazie przeżyć
marnotrawnego brata – nadal mocno skupionych na sobie, obciążonych
nieudaną wyprawą życiową, niezdolnych do współodczuwania z Bogiem
i Kościołem, ale żyjących z wielkim głodem w sercu. Ten głód lada
moment może się zamienić w krzyk dziecka tęskniącego za ojcem.
Tęsknoty za ojcem nie można w sobie zagłuszyć ani zabić. Poczęliśmy
się z nią i urodziliśmy. Jest częścią naszej natury. Nawet dzieci
krzywdzone, porzucone przez swoich ojców, nie potrafią pozbyć się
palącej tęsknoty za nim. Fiodor Dostojewski w powieści „Młokos”
opowiada historię Arkadiusza opuszczonego przez ojca, który nie umiał
poradzić sobie z bolesną rozłąką. Nigdy nie wygasła w nim nadzieja na
ponowne spotkanie. Po długich latach nieobecności, podczas ostrej
kłótni wygarnął mu swoje żale. W rok po kłótni, mając 21 lat, zaczął
pisać dziennik. Wspominając lata dzieciństwa, przyznaje, że choć ojciec
był nieobecny, pozostał mu w bolesny sposób bliski: „Każde moje
marzenie już od dzieciństwa miało jakąś styczność z nim: krążyło koło
niego, do niego się w ostatecznym wyniku sprowadzało. Czy go
nienawidziłem, czy kochałem – nie wiem, ale wypełniał sobą całą moją
przyszłość, wszystko, na co liczyłem w życiu – a działo się to samo
przez się i rosło wraz ze mną (…). Wyznam wreszcie otwarcie wszystko
aż do końca: ten człowiek był mi drogi!” 39 .
Kiepskie przygotowanie do spowiedzi
Jest jeszcze coś, co zdradza w młodszym bracie silne skupienie
na sobie. Choć „tu i teraz” doświadcza swojej kompletnej bezradności,
próbuje mocno trzymać w rękach losy swojej przyszłości. Wydawało
się, że już się z tym uporał. Tymczasem nie. Nie wyleczyły go z tego
nawet dni spędzone w oborze. Postanowił przygotować mowę do ojca,
która go uratuje. Nie ojciec, lecz jego słowa. Kiedy się słucha tego, co
mówi do ojca, budzi się uznanie dla jego prostego rachunku sumienia i
aktu skruchy. Chce szczerze i uczciwie nazwać rzeczy po imieniu:
„Powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie” (w.
18). Bez chęci usprawiedliwienia przyznaje się: „zgrzeszyłem”
(hemarton), pobłądziłem, źle wybrałem. Jeśli jednak uważniej i do
końca wsłuchamy się w treść przygotowanej mowy, zauważymy, że nie
uwolnił się od podstawowego problemu, tego samego, który stanął u
początku jego odejścia. Nasz młodszy brat ma duże problemy z relacją z
ojcem. Nie wierzy w ojca, nie wierzy w jego miłość ani przebaczenie.
Nie bierze ich pod uwagę. Ostatnie słowa skrzętnie przygotowanej
mowy zdradzają jego zasadniczy problem: „Już nie jestem godzien
nazywać się (klethenai) twoim synem: uczyń mię choćby jednym z
najemników” (w. 19). Dosłownie: „już nie mogę być nazywany” [przez
ciebie] synem. Przyznaje, że ojciec traktował go zawsze jako syna. Teraz
jednak subtelnie przerzuca na niego swój problem i przypisuje mu
własne myślenie: nie wierzy w ojca, nie wierzy, że ten ojciec może nadal
uważać go za swoje dziecko. Wierzy natomiast w swoje słowa, wierzy,
że od tego, co powie, zależeć będzie, jak się zachowa ojciec. Sądzi, że
jego los jest w jego własnych rękach. Za każdym razem, gdy czytam ten
werset przypowieści i słucham, co mówi do siebie, mam odczucie, że
ćwiczy akuratnie swoją mowę i dokładnie przemyśliwuje każde słowo,
które powie ojcu. Nie przygotowuje się do spotkania z ojcem. Chce się z
nim targować. W zanadrzu trzyma najważniejszą kartę przetargową,
która będzie ostatnią deską ratunku, gdyby wszystko inne zawiodło.
Wydaje się, że w przygotowanym wyznaniu grzechów najważniejsze
słowa mają paść na końcu i że do nich nasz penitent przywiązuje
największą wagę: „Uczyń mnie choćby jednym z najemników” (w. 19).
Wraca nie dlatego, że zranił ojca, nie dlatego, że skrzywdził brata, ale
dlatego, że jest głodny. Wraca nie dlatego, że pomyślał: „oni cierpią z
powodu mojego odejścia”, ale przez głód. To nie jest powrót
tęskniącego za ojcem dziecka, ale powrót najemnika, któremu głód
ściska żołądek. Kierując się zasadą „coś za coś”, zaplanował transakcję z
możnowładcą: „Ja ukorzę się przed tobą i przyznam się do winy, a ty
dasz mi coś do zjedzenia”. Wraca, bo liczy, że to mu się opłaca, że
zdobędzie ciepły kąt i strawę. Chce zamienić oborę nie na dom ojca, w
którym poczułby się na nowo dzieckiem, ale na miejsce, w którym
dostanie posadę najemnego parobka. Będzie miał chleba pod dostatkiem.
W jego precyzyjnie przygotowanym wyznaniu grzechów
znajdujemy coś, co może spowodować, że zamknie się szczelnie na
przebaczenie: głęboko skrywaną autoagresję, złość, a nawet nienawiść
do siebie. Wprawdzie postanawia wrócić, lecz w sercu powtarza: „już
nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. Wydaje na siebie wyrok:
pozbawia siebie godności. Liczy jedynie na to, że ojciec uczyni go
najemnikiem (misthios) – a on przyjmie posadę, którą pogardzały wolne
dzieci Izraela. To najbardziej wygórowane myślenie o sobie, na jakie go
stać. Z perspektywy życia w oborze to i tak awans. Kto traci poczucie
godności, ten zabija w sobie głębsze pragnienia i przestaje oczekiwać
więcej. Ojciec, którego ma przed oczyma, jest zimny – tak zimny jak
jego myślenie o sobie. Jest projekcją jego zmrożonego stanu ducha.
„Jestem często jak rozbrykane dziecko tupiące nogami i dyktujące Ojcu,
jak ma postąpić – napisała o sobie pewna siostra zakonna. – Zadałam
sobie pytanie: Jaką twarz dałabym Bogu Ojcu? Okazało się, że różną, w
zależności od sytuacji, w jakiej się znajduję. To doświadczenie pokazało
moje zafałszowane obrazy Boga…”.
Trudno wraca się do domu z zafałszowanym obrazem ojca.
Gdyby nie zmusił go do tego głód, prawdopodobnie nie pokazywałby się
ojcu na oczy. Ileż musiało być w nim pogardy do siebie samego, skoro
wydziedziczał siebie aż do tego stopnia. „Nie jestem godzien…”. Widzę
go wracającego, ale pochylonego pod ciężarem myśli nasyconych
pogardą do siebie, tłukących się w nim jak ciężkie kamienie. Wraca jako
niewierzący…
Największa rana, jaką można sobie zadać, to rana zadana wierze.
Niewiara, że Bóg jest Miłością i że zawsze na mnie czeka, goi się
najdłużej i może się stać zarzewiem największego z grzechów,
głównego sprawcy wszystkich innych: grzechu niewiary w ojcowską
miłość Boga. Nie uwierzyć w przebaczenie – w darmową miłość ojca –
oto największe zło, jakie może się nam przytrafić. Najbardziej brutalne
potraktowanie siebie i Ojca rodzi największy ból. Są ludzie, którzy nie
potrafią z niego wyjść. Wytrąca ich z życia. Nieufność w Jego
miłosierdzie to prawdziwy korzeń wszelkich grzechów. Chce zamknąć
drogę do spotkania z przebaczeniem. Ostatecznie istnieje jeden główny,
największy grzech: zwątpienie w Boże przebaczenie. Odbiera chęć do
życia. Młodszy brat nie wraca, aby żyć, wraca, aby wegetować i
przetrwać. Nie liczy, że ktoś go pokocha, ale ma nadzieję, że zarobi na
pełny żołądek. W takim stanie ducha decyduje się na powrót.
Powroty nie od razu muszą być idealne
Motywacja powrotu marnotrawnego syna wydaje się marna. Dla
tych, którzy spodziewali się po nim czegoś więcej, może nawet
żenująca. Na razie nie stać go na więcej. Potrafi tylko tyle, a może aż
tyle. Najważniejsze, że wraca. „«Wybrał się», więc i poszedł do swojego
ojca”. Dosłownie czytamy u Łukasza: „Wstawszy (anastas) (…)
poszedł”. A więc wyruszył. Już nie stoi w miejscu. Wyszedł z obory.
„Wstawszy” przekroczył próg nadziei. Tego samego czasownika Łukasz
użyje w orędziu o zmartwychwstaniu Jezusa. Nasz młodszy brat
wchodzi na drogę, która jest początkiem zmartwychwstawania. W tej
samej chwili, w której decyduje się wrócić, odsłaniają się przed nim
nowe horyzonty. Nawet jeśli ich nie dostrzega, już teraz wychyla się ku
niemu świt nowego poranka. Nie widzi na horyzoncie czekającego ojca,
za to ojciec widzi go z daleka: „gdy był jeszcze daleko, ujrzał go (…)”.
Zbliża się moment najważniejszy: spotkanie twarzą w twarz, które
uwolni syna ze spowodowanych lękiem sloganów o ojcu, uprzedzeń i
zafałszowanych obrazów. Tylko spotkanie z bliska może rozgrzać i
przemienić serce. Kiedy nawraca się serce, zmienia się także myślenie i
widzenie osób… Lecz młodszy brat kompletnie nie zna się na relacjach i
spotkaniach. Zna się tylko na głodzie swojego żołądka. Nie pojmuje, że
jego prawdziwy głód nie pochodzi z żołądka, ale z serca. Nie
przewiduje, co się wydarzy. Nie przeczuwa, że ojcowski dotyk serca
zmieni radykalnie bieg jego myślenia, odczuwania i zachowania.