Duchowe pielgrzymowanie Duchowość Grupy kolorowe Grupy promieniste Grupy rowerowe PPAG 2020

DZIEŃ III/ ICH OCZY BYŁY JAKBY PRZYĆMIONE… / KONFERENCJA

„Od wczoraj” nie idziemy sami. Już nie dwaj uczniowie zmierzają do Emaus, ale trzej wędrowcy zgodnie równają krok, wspólny oddech wyznacza rytm marszu. Bóg oddycha razem z człowiekiem. Razem idą naprzód. Razem nabierają tchu. Rytm Jezusa jest inny, ale On nie daje odczuć im tego. Przybliża się i staje się bliski. Wiara jest właśnie takim wzajemnym zbliżaniem się Boga do człowieka. Ileż czasu na to potrzeba! Ci dwaj będą potrzebować jeszcze wiele czasu, żeby Go poznać. Wydaje się przy tym, że Jezus ma wystarczająco dużo czasu, żeby dać się poznać… Całe wieki? 

Lecz ich oczy były jakby przyćmione i nie mogli Go rozpoznać. […] Przystanęli smutni (Łk 24,16.17b).

Dlaczego tak trudno rozpoznać ich oczom Jezusa? Łukasz nie wspomina, by Nieznajomy Wędrowiec czymś się odróżniał od pozostałych dwóch. Ksiądz Draguła komentuje ten fragment: „zapewne wzięli Go za kogoś podobnego do nich – pielgrzyma, który wracał po uroczystościach Paschy do domu. Skoro Kleofas zarzucił Mu, że «jest jedynym z przebywających w Jerozolimie», który nie wie, co się stało, to znaczy, że wyglądało to najprawdopodobniej tak, jakby Nieznajomy Wędrowiec dogonił ich w drodze, zmierzając w tym samym kierunku”. 

Dlaczego tak trudno było im rozpoznać Jezusa? A nie przypadkiem dlatego, że mieli swoje pojęcie o Bogu? Wytworzyli je sobie. Wbili sobie do głowy, że Jezus jest Mesjaszem, który wyzwoli lud izraelski spod buta rzymskiego. Wyuczyli się swojego katechizmu. Już wyobrażali sobie pierwsze miejsca w Jego królestwie… 

Czy nasze oczy nie są przyćmione przez przyzwyczajenie? Przecież już wszystko wiem, tyle razy to już słyszałem, nic mnie już nie jest w stanie zadziwić. Przyzwyczajenie zabija wrażliwość na szczegóły i prowadzi do znudzenia sobą, monotonią życia
i beznadziejnością świata. Można przychodzić codziennie do kościoła i… nigdy nie spotkać Chrystusa. Można codziennie z namaszczeniem otwierać Biblię i nigdy nie doświadczyć mocy Słowa. Przyzwyczajenie, otrzaskanie się ze świętościami powoduje obrastanie w niewidzialną skorupę. Coraz grubszą i twardszą… To niekiedy widać także na pielgrzymce…

Do Boga przybliżamy się tylko wtedy, gdy osiągamy pewien dystans wobec siebie. Na początku tej drogi jest smutek, rozczarowanie, niezrozumienie, klęska życiowa, niespełnione nadzieje.Coś w naszym życiu musi się popsuć, nie układać, czegoś musimy nie rozumieć. Jednym słowem, musi się zdarzyć jakaś trudna, kryzysowa sytuacja, z której nie widać wyjścia. Ona ma zmusić nas do myślenia, do zmiany nastawienia, do przemiany. Dlaczego bowiem mielibyśmy zastanawiać się nad sobą, naszym życiem
i światem, jeśli nic by nas nie uwierało, jeśli wszystko układałoby się po naszej myśli, jeśli świat byłby dla nas źródłem niekończących się przyjemności i sukcesów? 

W tym roku chyba wszyscy zatrzymaliśmy się smutni. Nic lepiej nie wyrazi tego niż medytacja papieża Franciszka z puściutkiego placu św. Piotra: „Od tygodni wydaje się, iż zapadł wieczór. Na naszych placach, ulicach i miastach zebrały się gęste ciemności; ogarnęły nasze życie, wypełniając wszystko ogłuszającą ciszą i posępną pustką, która paraliżuje wszystko na swej drodze. Czuje się je w powietrzu, dostrzega w gestach, mówią o tym spojrzenia. Przestraszyliśmy się i zagubiliśmy…”. 

Na szczęście na tej drodze pojawia się ktoś zainteresowany naszymi dylematami, wątpliwościami; ktoś, kto rzuca na nie nowe światło, kto wdaje się z nami w dyskusję. Ten ktoś nas oczarowuje, inspiruje i sprawia, że zaczynamy rozumieć coś, co do tej pory nam umykało. Na drodze wiary Chrystus przedstawiany jest jako ten, który przechodzi; uczeń zaś jako ten, który ma „utkwiony wzrok”. Jan Ewangelista zapisuje, że Jan Chrzciciel „zobaczył przechodzącego Jezusa”. Zapatrzenie się wymaga czasu i – jak
w przypadku uczniów z Emaus – zatrzymania się. Chodzi o zwrócenie uwagi na drugiego. Wpatrzeć się w drugiego, to wyjść z siebie! 

Nie ma gorszej ślepoty jak ta, kiedy nie chce się widzieć. Ale Bóg nikogo nie oślepia. Ujawnia tylko, że sami wydzieramy sobie oczy… Bóg nikogo nie odrzuca. Ujawnia natomiast, że sami odcinamy się od Boga. Bóg nie skazuje, kiedy sądzi. Doprowadza do tego, że jasno wychodzi na jaw, kim jesteśmy. Uwielbiam te słowa, kiedy Jezus zapowiada, że pośle Ducha Świętego: „On zaś, gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, o sprawiedliwości
i o sądzie” (J 16,8). Panem sprawiedliwości jest właśnie On, Duch! Żaden człowiek nie może osądzać. Tylko Bóg jest sędzią! 

Dlatego chcemy dzisiaj pokornie zawołać: „Panie, zmiłuj się nad nami!” Gdyby chcieć sprawiedliwego spojrzenia, te słowa powinny być jedynymi, które mamy prawo mówić wobec Boga. Gdyby policzyć nasze winy i Jego miłość, nie mamy prawa o nic Go prosić. Nie jesteśmy godni, aby Go czcić. A jednak prosimy.
A jednak chwalimy Go, jak umiemy. Prosimy i chwalimy, bo uwierzyliśmy w miłość większą od grzechu. Prosimy i chwalimy, wierząc, że jeśli Bóg cokolwiek przelicza, to bardziej nasze kochanie niż nasze upadanie. To nie jest tylko sprawiedliwość. To jest miłosierdzie. 

Tylko czy nie jest tak, że jak litanię powtarzamy: „nie jest ze mną tak źle, nikogo nie zabiłem, niczego nie ukradłem, do kościoła chodzę w każdą prawie niedzielę…”? On widzi więcej niż my. On widzi, jak bardzo słabi jesteśmy. On widzi, jak wiele nie udaje nam się każdego dnia. Ale nie może nic zrobić, dopóki nie powiemy: „zgrzeszyłem”. Nie może nic, nie mając świadectwa, że dostrzegliśmy swoją słabość; nie może nic, dopóki krzyczymy całym sobą, że jest OK, że przecież tacy fajni jesteśmy, a te drobiazgi to nic takiego…

Bóg wychodzi z inicjatywą i pyta dzisiaj i każdego dnia: „Kocham cię i chcę ci przebaczyć, żebyś mógł być ze mną. Chcesz? Chcesz, żebym ci przebaczył?” Do nas należy tylko powiedzieć „tak” albo „nie”. Taka właśnie jest kolejność – Bóg szuka z utęsknieniem swojego człowieka. Bóg szuka ciebie i nie może się ciebie doczekać. Wychodzi z inicjatywą, ale pozostaje bezbronny wobec twojej wolności. I tylko ty możesz mu uniemożliwić przebaczenie: jeśli się uprzesz i jeśli nie przejdzie przez twoje usta „przepraszam”.

To kiedy ostatnio byłeś u spowiedzi? Wiele cudów i uzdrowień miało miejsce na Jasnej Górze w ponad sześćsetletniej historii tego sanktuarium, ale największe cuda, które tam się wydarzyły, to wewnętrzna przemiana człowieka. W 1983 roku mówił o tym
św. Jan Paweł II: „Iluż w ciągu tych sześciu wieków przeszło przez jasnogórskie sanktuarium pielgrzymów? Iluż tutaj się nawróciło, przechodząc od złego do dobrego użycia swojej wolności? Iluż odzyskało prawdziwą godność przybranych synów Bożych? Jak wiele o tym mogłaby powiedzieć kaplica Jasnogórskiego Obrazu? Jak wiele mogłyby powiedzieć konfesjonały całej bazyliki?”

Pewnie wielu pielgrzymów nie może sobie wyobrazić pielgrzymki bez sakramentu pokuty! Tym bardziej, że co roku niektórzy przewodnicy przypominają, że „tylko Szwedzi szli na Jasną Górę bez spowiedzi!” I śmiało możemy dodać do homilii Jana Pawła II retoryczne pytanie: Ileż dróg i poboczy, ileż konfesjonałów w kościołach mijanych na pielgrzymich szlakach było świadkiem niezwykłych nawróceń?! Dzisiaj wraz z całą pielgrzymkową rodziną PPAG chcemy uczynić solidny rachunek sumienia i przystąpić do sakramentu pokuty. [To jest najważniejsze zadanie na dzisiaj!]

Na czas przygotowań chcę Cię zostawić z Dobrą Nowiną
o niewidomych.
Bo mam wrażenie, że nasze oczy chwilami nie tylko są przyćmione; jakby na uwięzi, ale jesteśmy całkowicie ślepi. Na zło, grzech, a jeszcze bardziej na Jezusa, który dołącza do naszej drogi, kiedy jesteśmy zagubieni. Na drodze wiary Chrystus jest światłem oświecającym każdego człowieka. „Światłość
w ciemności świeci” – napisał św. Jan. Czyżby dlatego Jezus tak chętnie objawiał się za pośrednictwem niewidomych? 

Na początek otwórz dziewiąty rozdział Janowej Ewangelii. Ewangelista mówi, że Jezus przechodząc, zobaczył człowieka, który był niewidomy od urodzenia. Święty Jan wyraźnie zaznacza, że Jezus spostrzega najpierw nie ślepca, ale człowieka. Interesuje się nim osobiście. Dla Boga pierwszą i zasadniczą sprawą jest zawsze człowiek. Poruszająca jest medytacja nad tą sceną pewnego francuskiego księdza: „Niewidomy ma odruch żebraka. Był przecież tym, który zawsze czekał. Musiał się zdziwić, co też mu się przydarza. I jeszcze dobrze nie rozumiejąc, biernie zdaje się na Jezusa. Przyjmuje ten znak, który dla nas, ludzi Zachodu, wydaje się pozbawiony wszelkiego sensu. Jezus spluwa. Niezbyt to higieniczne. Śliną rozrabia błoto. To nie jest apetyczne. Dla mentalności semickiej ślina jest tchnieniem życia. Błoto jest przypomnieniem pierwszej gliny, gleby życia. Ta symbolika jest piękna, ale konkretnie sam znak jest ubogi, prymitywny, a wręcz śmieszny.

Ale potęga Boga, odkąd urodził się On na słomie i umarł na drzewie, przejawia się w ukazywaniu znaków ubogich. Bóg nie narzuca się przez wielkie wyczyny. Proponuje gesty ubogie, które wymagają rozpoznania. Niewidomy podporządkowuje się bez wahania. Wiara jest niemożliwa bez zdecydowania na posłuszną ufność. Wejść na drogę wiary, to przyjąć, że się zobaczy, jak Bóg będzie się objawiał poprzez znaki ogołocone z efektów, znaki, których forma zewnętrzna będzie nas dezorientowała. Takie posłuszeństwo bynajmniej nie przytłumia osobowości. Niewidomy uczy nas, jak się znajduje Chrystusa. Trzeba pozwolić Bogu czynić to, co ma być dokonane, nawet jeżeli nasze marne życie ma się przy tym zmienić w błoto. Trzeba wstać wcześnie, iść wśród nocy, ciągle wśród nocy, aż po dzień, w którym wzejdzie światło… Zawsze zdarza się w życiu taka godzina, w której dostrzega się światło, czyli przyjmuje się Boga. Czyż po to, żeby znaleźć to światło, które przywraca wzrok ślepemu, nie trzeba po prostu, całkiem po prostu, poddać się oczywistości? A wówczas wezwanie do wiary staje się słyszalne: «Czy wierzysz w Syna Człowieczego?», pyta Jezus. Takie wezwanie może rozbrzmiewać tylko
w spotkaniu”.

Odważysz się na taką terapię? Zauważ, że to właśnie dzieje się
w konfesjonale!

Warto, abyś jeszcze sięgnął do Mk 10,46-52 i Łk 18,35-43. 

Oto niewidomy. Święty Marek nazywa go Bartymeuszem. Scenariusz jest ten sam co w większości opowiadań o uzdrowieniach. Odnajdujemy te same postacie: Jezus, chory, uczniowie, tłum. Prawie ten sam rozwój wydarzeń: człowiek woła, Jezus odpowiada. I także tym razem niech medytację poprowadzi prezbiter, który prowadził we Francji ośrodek katechumenalny: 

Niewidomy „zamknięty w swojej nocy słyszy pomruk tłumu, jak słyszy się szum morza za wydmami. Nie widzi, więc tym głośniej woła. Chciałby dowiedzieć się, zobaczyć to, czego nigdy nie widział. Wypytuje ludzi. Pyta, co znaczy ten hałas. Łukasz zapisał: «Powiedzieli mu, że Jezus z Nazaretu przechodzi». Kto mu to powiedział? Ludzie dobrej woli, którzy przeczuli, że szczęście niewidomego być może zależy od tego, czy nie rozminie się z Panem. Ale istnieje także tłum malkontentów, nieżyczliwych, którzy
o niczym nie chcą wiedzieć. Wyrzucają Bartymeuszowi, że krzyczy, więc on tym głośniej woła. Odpowiadają na to zdaniem, które i my moglibyśmy dzisiaj usłyszeć: «Cicho bądź!» To nie znaczy, że tłum musi być zły, ale cóż chcecie, to ludzie, którzy mają mnóstwo własnych problemów”. 

Czy zauważyliście, że Jezus nie zwraca się wprost do niewidomego? Zwraca się do innych i każe im przywołać Bartymeusza. Mówi: „Zawołajcie go!” Kiedy ludzie jeszcze przed uzdrowieniem powiedzieli niewidomemu, że to Jezus przechodzi, zdarzył się pierwszy cud: Święty Marek zapisał, że Bartymeusz, jeszcze ciągle ślepy, „zrzucił z siebie płaszcz i zerwał się”. Postępowanie drogą wiary wymaga porzucenia niektórych starych przyzwyczajeń mocno przywierających do naszej skóry. I oto nasz niewidomy – jak gdyby zdjął z siebie ciężar – zrywa się. Czy widzieliście kiedyś, żeby niewidomy zerwał się i biegł? Tak, to jest cud. Wiara daje skrzydła. Ten ślepy jeszcze nie spotkał się z Chrystusem, jeszcze nie został uzdrowiony, a już zaufał innym, zawierzył ich słowom. Uwierzywszy w człowieka, może uwierzyć
w Boga. Nie lubimy liczyć na innych, nie lubimy ich potrzebować. A przecież Chrystus nas uczy, że nie możemy się obejść bez innych, skoro On sam przez innych do nas dociera. W spotkaniu
z Chrystusem mają oni rolę niezastąpioną. Kiedy już się nie wie, co mówić ani robić, inni spełniają rolę suflera. Sufler jest kimś ukrytym i skromnym. Nie występuje jako aktor, tylko przez podsunięte słowo pozwala aktorowi odnaleźć się i zagrać daną rolę. [Masz stałego spowiednika? Modlisz się za Niego?]

„Co chcesz, abym ci uczynił?” Pytanie może się wydać dziwne
i zuchwałe. O co może prosić człowiek niewidomy, jak nie o to, żeby dobrze widzieć? „Co chcesz, abym ci uczynił?” Jezus nie pyta: „Co mam zrobić, żebyś się stał wierzącym?” Wiara, która zbawia, to wiara, która oświeca człowieka odnośnie do niego samego. Być wiernym Bogu, to być wiernym samemu sobie. Oczywiście, można zmylić drogę, pobłądzić, znaleźć się w ciemności
i wzywać ratunku. Wierzyć, to być pewnym, że Słowo Boże nie może mylić, chociaż się wie, że samemu można się pomylić,
a nawet zaślepić! Bóg musi byś straszny dla tych, którzy się sami zaślepiają, skoro Jezus ciska na faryzeuszów tak wielkie gromy. Świadomie oszukiwać Boga, oszukiwać innych, świadomie oszukiwać siebie – czyż to nie jest właśnie ten niepokojący grzech przeciw Duchowi, nazwany grzechem nie do odpuszczenia, który jest – jak się zdaje – specjalnością tego, co odrzucił światło, czyli Księcia ciemności?

Niewidomego zbawiła wiara. Jezus tak powiedział. Chciałbyś na koniec spowiedzi usłyszeć od Niego: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła?”