Duchowe pielgrzymowanie Duchowość PPAG 2022

DZIEŃ 2 / KONFERENCJA

Wstańcie, chodźmy do myślących inaczej Tajemnica dialogu

Słuchaj konferencji w wersji audio.

Społeczeństwa jednorodne kulturowo nie istnieją we współczesnym świecie. Prawdopodobnie też już nigdy nie wrócą. Nie ma społeczeństw, w których wszyscy myślą jednakowo. Co więcej: nie ma uniwersalnego systemu wartości, który przyjmowaliby absolutnie wszyscy. 

Pierwsza rzecz, którą uświadomić sobie musimy, wychodząc do tych, którzy myślą inaczej, to fakt, że być może wcale ich nie przekonamy. Więcej nawet – w wychodzeniu do innych wcale na pierwszym miejscu nie chodzi o to, żeby ich przekonać, choć zapał ewangelizacyjny kazałby nam każdego i natychmiast nawracać na to, w co sami wierzymy. Każdy dialog z Innym zaczyna się od słuchania i od próby jego zrozumienia. Każdy dialog zaczyna się od zrozumienia, że za ludzkimi motywacjami i wyborami stoi czasem długa i skomplikowana historia człowieka. Jeśli chcemy potraktować człowieka jak Jezus – jako oddzielną i pełną osobę – musimy najpierw zamilknąć, musimy go posłuchać i usłyszeć. Musimy poczuć najpierw, że ten drugi, mimo zupełnie innych poglądów i innego systemu wartości, jest nam bliski, jest podobny nam w człowieczeństwie, podobnie jak my zasługuje na szacunek, uwagę i zrozumienie. Dopiero potem – czasem długo potem! – przyjdzie etap, na którym będziemy umieli przekonywać się tak, żeby się nie ranić. Pierwszym etapem jest zawsze słuchanie. I to słuchanie wymaga olbrzymiej pokory. 

Owszem, istnieją wartości uniwersalne. Przyjmujemy, że taką wartością jest: miłość, przyjaźń, sprawiedliwość, odpowiedzialność, odwaga cywilna, solidarność czy wolność. Jednak ich hierarchię we współczesnym świecie ustalamy sobie samodzielnie. Czasem ta hierarchia ustawia się sama, gdy te same wartości co innego dla nas oznaczają. I nie ma w tym nic złego!

Popatrzmy na przykłady. Człowiek, który nigdy nie poznał smaku wojny, nie będzie mówił o tym, że jedną z najwyższych wartości jest pokój. 

Wolność dla różnych ludzi ma inne oblicze. Dla pokolenia dorastającego w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych wolność miała smak światowej muzyki nagrywanej na kasety magnetofonowe z Trójkowej Listy Przebojów. Marzenie o wolności było marzeniem o mediach bez cenzury, snutym przy zaledwie dwóch programach w czarno-białym telewizorze. Było marzeniem o paszporcie, którego nikomu nie wolno było mieć w domu, bo leżał zamknięty na klucz w szufladzie w Urzędzie Bezpieczeństwa. To pokolenie jeszcze żyje. Ich dzieci i wnuki z dnia na dzień kupują na weekend bilet na tani lot do Barcelony albo lecą na wakacje na Dominikanę. Czy uznają wolność za wartość tak wielką, jak ich rodzice i dziadkowie? Czy będzie dla nich oznaczała to samo? Nie. Ich własna wolność dzisiaj ograniczona jest w zasadzie tylko finansami. Teoretycznie wciąż jedna i ta sama wartość w różnych pokoleniach – niezbyt nawet od siebie oddalonych – ma zupełnie inny smak. 

Człowiek młody i w pełni sił nie będzie doceniał, jak wielką, ważną wartością jest zdrowie – w przeciwieństwie do tego, który jest schorowany czy w podeszłym wieku. Starzy oburzą się, że młodzi tej wartości nie szanują – bo biegają zimą w przykrótkich spodniach, odsłaniając gołe kostki. Młodzi wykpią starych, że są nudziarzami, a akceptacja środowiska tu i teraz jest ważniejsza od zdrowia za czterdzieści lat. Kto z nich ma rację? A może jedni i drudzy?

Podstawą dialogu jest więc najpierw ustalić nie tylko to, o jakich wartościach mówimy, ale również to, co one oznaczają dla naszego rozmówcy. Jak są przez niego rozumiane? Z jakiej perspektywy na nie patrzy? Jakie ma doświadczenia? Jak wysoko umieszcza je na swojej hierarchii wartości. Oczywiście marzyłby nam się świat, w których o tym rozmawiać by nie trzeba. Świat, w którym byłoby to oczywiste. Świat, w którym takie pojęcia jak dobro, zło, miłość, pokój czy Bóg oznaczałoby dla wszystkich to samo i wartości pod nimi się kryjące cenione byłyby jednakowo. Bylibyśmy jednak głupcami, gdybyśmy nie dopuścili do siebie świadomości, że tak nie jest. Bylibyśmy głupcami, bo mówilibyśmy do ludzi, nie mając pojęcia, że mówimy do nich obcym dla nich językiem. A to również oznacza, że bylibyśmy nieskuteczni. 

Drugim ważnym elementem dialogu jest zgoda na to, że się pokłócimy. Wychowywani na grzeczne dzieci uczeni byliśmy często, że ze starszymi nie należy dyskutować, że nie wolno kłócić się z bratem czy z siostrą, że trzeba sobie szybko podać rękę na zgodę i zapomnieć o sporze. To sprawiło, że jesteśmy dziś społeczeństwem, które nie jest przygotowane do prowadzenia jakiegokolwiek sporu czy dialogu. Nie tylko nie potrafimy dobierać argumentów, ale popełniamy zasadniczy błąd: tego, który myśli inaczej traktujemy albo jako wroga, albo biedaka, którego natychmiast nawrócić trzeba na właściwą ścieżkę. Jedno i drugie nie pozwala na wysłuchanie i poznanie drugiego człowieka, zamyka drogę do prawdziwego spotkania. 

Na naszą nieumiejętność dialogu wpływa też pielęgnowane przez pokolenia przekonanie o tak zwanym „zgniłym kompromisie”. To przekonanie każe nam wierzyć, że kompromis oznacza porażkę, przegraną. Z bezkompromisowości uczyniliśmy cnotę, a to niestety zamyka nas w sterylnym świecie własnych przekonań, odcinając od jakiegokolwiek porozumienia. 

Kompromis jest dobry. Rodzi się w fazie negocjacji – kiedy znamy już nawzajem swoje stanowiska i chcemy, by ktoś swoje stanowisko zmienił. Przedstawiamy wtedy swoje argumenty i wspólnie szukamy rozwiązania. W ten sposób budujemy relacje. 

Wystarczy jednak rozejrzeć się po naszym życiu społecznym i politycznym, żeby zobaczyć, jak bardzo nie jesteśmy do tego przygotowani. Częściej niż rzeczową rozmowę na argumenty zobaczyć można dziś wzajemne upokarzanie się, obrzucanie się inwektywami, ewentualnie po prostu udowadnianie błędów drugiej strony. Oczywiście w ten sposób można osiągnąć krótkotrwałe zwycięstwo, ale ani nie zbuduje się relacji – ani nie zmieni się realnie postawy drugiej strony. Uzyskamy tylko pozór zgody, podczas gdy w drugiej stronie będzie rosła coraz większa frustracja. 

Ani dialogu, ani negocjacji, ani kompromisu nie da się osiągnąć bez słuchania. To ono jest kluczowym elementem w spotkaniu z człowiekiem, który myśli inaczej niż my. Słuchanie, wbrew temu, co może nam się wydawać, jest działaniem aktywnym, a nie biernym. To nie jest czas, w którym po prostu milczymy, a mówi ktoś inny. 

Słuchanie na pewno wymaga wielkiej pokory i uznania, że oto staję przed drugim człowiekiem – przed światem, o którym nie wiem nic – a ten oto człowiek chce ten swój świat złożyć w moje ręce i liczy, że go nie odrzucę. Wymaga też rezygnacji z siebie, powstrzymania czasem swoich błyskotliwych skojarzeń, przerywania kolejnymi pytaniami. Jak to jest trudne, można zaobserwować choćby w pracy dziennikarzy, zwłaszcza w radiu, telewizji czy internecie, gdzie na bieżąco obserwujemy spotkanie ze sobą ludzi. 

Są dziennikarze, którzy do rozmowy podchodzą z z góry ustaloną tezą – wiedzą, że rozmowa powinna zająć nie więcej niż trzy minuty. Jeśli więc rozmówca nie jest na to przygotowany i swoją wypowiedź rozpoczyna od wstępu, zamiast w kilku zdaniach natychmiast wyłożyć sedno, niemal na pewno wyjdzie ze studia rozczarowany i z poczuciem niewysłuchania. 

Są dziennikarze, którzy tak zachwyceni są własną wiedzą i elokwencją, że zaproszonemu gościowi zostawiają połowę, a czasem jeszcze mniej czasu – ba, zadają pytania, żeby potem natychmiast samemu na nie odpowiedzieć.

Są dziennikarze, którzy do rozmowy podchodzą z przygotowaną wcześniej listą pytań i odhaczają je po kolei, niezależnie od tego, co powie ich rozmówca. Nie wyłapują wtedy, kiedy w wypowiedzi pojawia się coś ważnego, co aż się prosi, żeby pociągnąć w rozmowie dalej. Taka rozmowa jest rwana, jest nudna, ale przede wszystkim daje jedynie złudzenie prawdziwego spotkania – bo tam, gdzie nie było wzajemnego słuchania, o spotkaniu nie ma mowy. 

Są wreszcie dziennikarze, którzy nawet nie udają, że interesuje ich słuchanie kogokolwiek. Zapraszają do studia polityków przeciwnych frakcji, następnie zadają możliwie najbardziej zapalne pytanie i tylko czekają aż tamci rzucą się sobie do gardeł. Oglądalność rośnie, popularność rośnie – tyle, że żaden problem nie zostaje rozwiązany, a zamiast mostu między ludźmi (również między oglądającymi to widzami) budowane są kolejne mury. 

Bez słuchania nie porozumiemy się na granicy religii, nie porozumiemy się na granicy pokoleń, nie porozumiemy się na granicy płci, kultur, narodów. Nie porozumiemy się, jeśli nie przyjmiemy, że mamy różne perspektywy i różne doświadczenia. Nie porozumiemy się, jeśli założymy, że każdy człowiek ma widzieć świat identycznie jak my. Tę naszą różność zawsze musimy mieć z tyłu głowy – musimy przyznać ludziom prawo do ich własnej perspektywy. Nie oznacza to oczywiście, że musimy się z nimi zgadzać, przytakiwać czy pochwalać każdy czyn. Nie. Ale musimy dostrzec inność i ją uszanować – pozwolić komuś mówić i go wysłuchać.

Próbujemy dziś mówić o tym, że posłani jesteśmy do myślących inaczej niż my. Tymczasem zapewne nieświadomi jesteśmy, że wszyscy, każdy z nas zanurzony jest po uszy w nurcie zerwanego dialogu. Nawet nie zauważamy, że to się dzieje. Ale gdyby poprosić teraz każdego z was, żeby wyciągnął swój telefon i wymienił profile zalajkowane na FB – żeby wymienił postaci z życia społecznego, które obserwuje i które cytuje – żeby wymienił media, do których regularnie zagląda – zdecydowana większość wymieniłaby tych, z którymi się zgadza: ludzi, których poglądy podziela, i miejsca, w których prowadzi się podzielaną przez niego narrację. Zwolennik opozycji prawdopodobnie nie należy do grona obserwatorów profili partii rządzącej. Mięsożerca nie śledzi mediów społecznościowych wegetarian. Zwolennicy totalnej biologii nie śledzą tego, co dzieje się na stronach medycznych. Ba – katolik niespecjalnie zainteresowany jest tym, co dzieje się w Kościele prawosławnym czy u luteran, o ateistach nie wspominając.

Nawet wśród zwykłych znajomych po pewnym czasie łapiemy się, że czyjeś posty i wpisy ukrywamy, żeby się nam nie wyświetlały, żeby nie denerwowały. Twierdzimy, że nasze zdrowie psychiczne jest ważniejsze i że toczenie dyskusji z niektórymi ludźmi mija się z celem. 

Tylko – co przez to zyskujemy? Mamy wokół siebie tylko tych, którzy myślą podobnie jak my. Zamykamy się w informacyjnych bańkach. Tracimy poczucie rzeczywistości. Nie mamy już prawdziwego obrazu świata, a żyjemy w jakiejś jego jednostronnej karykaturze. W każdej z baniek co innego znaczyć będą takie słowa jak: „patriotyzm”, „tolerancja”, „wolność”, a nawet „Bóg”. Jeśli zgodzimy się na takie zamknięcie, wówczas może nie od razu, ale za jakiś czas rozpadnie się zupełnie nasza wspólnota narodowa, rozpadnie się wspólnota kościelna. Będziemy mówić obcymi językami, mając wrażenie, że siebie nawzajem nie potrzebujemy. 

Dobrze jest słuchać tego, kto myśli inaczej. Dobrze jest słuchać – nawet jeśli to czasem zaboli. Nawet jeśli przy stole wigilijnym okaże się, że różnimy się w poglądach. Nawet jeśli ktoś, tłumacząc nam swój system wartości, sprawi, że poczujemy się zagrożeni w swoim myśleniu, jeśli sami sobie odpowiedzieć będziemy musieli na trudne pytania, jeśli będziemy musieli znaleźć inne argumenty. 

Dobrze jest słuchać, bo najgorszym momentem między ludźmi jest zerwanie dialogu.

Zatrzymajmy się na moment na przykładzie z kościelnego podwórka. Po tym, jak Kościół Ewangelicko-Augsburski w Polsce ordynował kobiety, metropolita Sawa, zwierzchnik Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego napisał list, w którym oświadczył, że Kościół Prawosławny praktyki święcenia kobiet nie uznaje. Oczywiście w samym takim stwierdzeniu nie ma nic złego. My w Kościele katolickim również kobiet nie święcimy, uważamy, że Kościół nie ma takiej mocy – i mamy prawo o tym mówić również luteranom. 

Dalej jednak metropolita Sawa oświadczył, że w związku z ową ordynacją u luteran Kościół prawosławny wstrzymuje udział swoich przedstawicieli w spotkaniach ekumenicznych – modlitwach, konferencjach i spotkaniach roboczych – na których będą obecne prezbiterki. A jeśli „problem będzie się nasilał”, Kościół prawosławny zawiesi swoje członkostwo w Polskiej Radzie Ekumenicznej, czyli mówiąc prosto – w ogóle przestanie rozmawiać. 

Wystarczy teraz zapytać: co to daje? 

Czy oburzenie Kościoła Prawosławnego sprawi, że luteranie wycofają się ze swojej decyzji? Nie. Decyzja ta wynika z długotrwałych procesów w łonie Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego. Wynika z tego, jak od ponad stu lat działają luteranie w całym świecie. Podjęta została po wieloletnich wewnętrznych sporach i jest głęboko uzasadniona teologicznie. Owszem – jest to teologia, z którą możemy się nie zgadzać – podkreśla ona inne aspekty, niż dla nas są ważne – wydaje się, że przywiązuje mniejszą wagę do roli Dwunastu wokół Jezusa – ale nie wolno nam uznać, że jest to brak teologii. Oburzenie nic więc nie zmieni, a na pewno nie zmieni decyzji luteran.

Czy taka postawa Kościoła prawosławnego jest sposobem na obronę świętości sakramentu? Również nie. W kościołach protestanckich nie ma sakramentu kapłaństwa. Luteranie uważają, że cała wspólnota chrześcijan na prawo i moc sprawowania Eucharystii na mocy kapłaństwa powszechnego. W czasie pandemii, w Wielki Piątek, wydano tam nawet pozwolenie na sprawowanie liturgii eucharystycznej w domach, w rodzinach, bez obecności księdza. Księża (pastorzy) są tymi, którzy dla pewnego hierarchicznego i urzędowego porządku tym liturgiom przewodniczą, ale nie mają u temu specjalnej, sakramentalnej łaski. Trudno jest więc mówić, że luteranie zbezcześcili sakrament kapłaństwa. Łatwiej byłoby tu dostrzec cień myślenia – przepraszam za dosadność – że bardziej niż „zaatakowaliście święte kapłaństwo” chodzi o „z babami gadać nie będziemy”. 

Czy taka postawa Kościoła prawosławnego sprawi, że luteranie i prawosławni lepiej zaczną się rozumieć? Że może luteranie zrozumieją swój (według prawosławnych) – błąd? Również nie. Odmowa uczestniczenia w spotkaniach ekumenicznych oznacza bowiem, że prawosławni sami odbierają sobie szansę na przekonanie luteran do czegokolwiek. Jeśli ich nie wysłuchają, nie spróbują zrozumieć – to nie będą więc mieli możliwości znalezienia adekwatnych argumentów, żeby przekonać luteran, że kobiety przy ołtarzu nie są zgodne z wolą Jezusa. Posługiwać się będą nadal tymi samymi tezami, formułowanymi od wieków tak samo, przekonani, że one MUSZĄ zadziałać – nie zdając sobie nawet sprawy, że tezy te nie odpowiadają na pytania stawiane przez luteran. Przypominać więc będą raczej przysłowiowe gadanie dziada do obrazu. Odmowa spotkania jest okopaniem się we własnej twierdzy i odebraniem sobie samemu możliwości nie tylko poznania drugiego, ale też jakiegokolwiek wpływu na niego – nawet bycia świadkiem tego, w co sami wierzymy. 

Kościoły protestanckie ordynują kobiety od wielu lat (gdzieniegdzie nawet od ponad stu lat) i fakt ten nie zrywał dialogu ekumenicznego. Przeciwnie, mimo wyraźnego sporu i opozycji jest to ciekawy motyw do dialogu, który pozwala głębiej wchodzić w motywacje jednej i drugiej strony – i wspólnie (choć po różnych stronach) szukać tego, o co chodziło Jezusowi. 

Ekumenizm, jak każdy dialog, toczy się tam, gdzie są różnice – ale połączony być musi z szacunkiem dla tych różnic. Nikt nie każe nam się zgadzać. Nikt nie każe nam działać według zasad, według których żyją inni. Ale żeby dać sobie choć cień szansy na porozumienie, dzisiaj albo w dalekiej przyszłości, musimy się nawzajem uszanować i nie zrywać dialogu. Tymczasem ton, który przyjął metropolita Sawa ma raczej posmak szantażu. To ani nie zbuduje porozumienia, ani nie zmieni poglądów oponentów, ani nie powstrzyma dalszych działań. Jedynym skutkiem szantażu jest jeszcze większe oddalenie. 

Na przykładzie reakcji Kościoła prawosławnego na decyzję luteran widać wyraźnie, w jak błędnym kole zamyka nas brak dialogu, odmowa wysłuchania i przekonanie, że jedyne, co musimy robić, to głosić swoje – absolutnie nie przejmując się, kto nas słucha, jaka jest jego historia i doświadczenie – i nie przejmując się, czy w ogóle ktokolwiek nas słucha. 

Nie na mówieniu w przestrzeń polega nasze bycie świadkami Jezusa. Jezus nie posłał nas w pustkę, ale do konkretnych ludzi, do konkretnego człowieka. Dlatego mówić musimy właśnie do niego – nawet, kiedy ten człowiek jest zupełnie inny niż my. 

Jak zatem iść do myślących inaczej – skoro Jezus nas do nich posyła? Przede wszystkim przyjąć musimy i uznać, że nie jesteśmy Nim. Nie jesteśmy Jezusem. Nie jesteśmy Bogiem, który człowieka zna do głębi jego serca, który wie o wszystkim, co się kryje w jego duszy. Jesteśmy tylko przez Niego posłani, aby nieść Jego pokój. 

Jeśli On posyła nas do tych, którzy myślą inaczej niż my – do tych, z którymi się nie zgadzamy – do tych, z którymi jesteśmy skonfliktowani – do tych, którzy nie podzielają naszego systemu wartości – to my nie mamy prawa nikogo z nich osądzać. Nie mamy również prawa mówić im na dzień dobry, jak powinni żyć. Nie wolno nam traktować ich z wyższością wszechwiedzących. Mamy usiąść obok nich i zacząć słuchać. Nie „być posłusznym”, bo to są dwie różne sprawy – ale usłyszeć, poznać, próbować zrozumieć. Mamy podejść do drugiego człowieka jak do tajemnicy – on przecież również jest stworzony przez Boga i przez Boga kochany. 

Owszem, zapewne pierwszą rzeczą, z jaką będziemy się chcieli wyrwać jako gorliwi chrześcijanie, będzie upominanie. Zwróćmy jednak uwagę, że nawet tam, gdzie Jezus mówi o upominaniu, mówi o – braciach! Mówi o pewnej hierarchii upominania we wspólnocie Kościoła, w środowisku, w którym wspólny system wartości jest oczywisty, w którym wszyscy żyją tymi samymi przykazaniami. Nawet tam jednak Jezus poleca zachować nam powściągliwość i pokorę w sądzeniu. Nie jesteśmy Bogiem. Nie znamy prawdy o człowieku. Zanim powiemy mu, jak ma żyć – spróbujmy zrozumieć, dlaczego żyje tak, a nie inaczej. Nawet jeśli nie zrozumiemy i żadną miarą nie możemy się na to zgodzić – dajmy na początek człowiekowi choć to jedno, czego każdy z nas potrzebuje: poczucie bycia wysłuchanym, poczucie bycia przyjętym. 

Zwykliśmy mówić, że chrześcijanie posłani są, by nieść światu miłość. Są posłani, by nieść miłość również tym, którzy myślą inaczej. Ale nie można kochać kogoś, kogo się nie zna. Nie można kochać kogoś, kogo się nie wysłuchało. 

Usiądź więc i słuchaj. Nie wyrywaj się ze swoją historią. Nie przekonuj, choćbyś miał najświetniejsze argumenty. Nie popisuj się swoją inteligencją czy erudycją. Nie łap za słówka. Nie banalizuj czyjejś opowieści. Słuchaj. Zrób sobie dziś dzień słuchania drugiego człowieka, kimkolwiek ten człowiek będzie – czy brat z twojej grupy, czy ktoś spotkany po drodze. Ćwicz nawyk słuchania po powrocie do domu: w rodzinie, w szkole. W internecie posłuchaj od czasu do czasu tych, którzy myślą inaczej. Nie odpisuj, że są niemądrzy, ale spróbuj się zastanowić, jakie wartości się za tym kryją, dlaczego ktoś pomyślał i napisał właśnie tak?

Ćwicz swoją wyobraźnię, ćwicz wrażliwość na drugiego człowieka. Do tego jesteśmy posłani. I dlatego jesteśmy posłani do myślących inaczej – żeby poszerzać również swoje serca.