Duchowe pielgrzymowanie PPAG 2022

DZIEŃ 1 / KONFERENCJA

Wstańcie, chodźmy, jesteśmy posłani! Tajemnica bycia narzędziem

Słuchaj konferencji w wersji audio.

Wstańcie, chodźmy!

Ale – ja, dokąd i po co? 

Hasło tegorocznej pielgrzymki „Wstańcie, chodźmy” nawiązuje do treści roku duszpasterskiego, który przeżywamy. Kościół w Polsce zatrzymuje się na słowach rozesłania na zakończenie Eucharystii „Idźcie w pokoju Chrystusa”. Jeśli więc chcemy rozumieć, dlaczego mamy „wstać i iść”, najpierw zrozumieć musimy to liturgiczne, eucharystyczne posłanie – bo ono jest sednem i zasadą naszej drogi. Przywykliśmy do niego. Traktujemy je trochę jak zwyczajowe pożegnanie, jako kościelne „do widzenia”. Tymczasem sens ukryty w tym jednym zdaniu wyznacza cały kierunek naszego chrześcijańskiego życia. 

Najpierw jednak będzie historia pewnego człowieka. 

Grzegorz Polakiewicz to mężczyzna, którego niezwykle trudno jest scharakteryzować. Kim jest? Dziś jest autorem książki, ale kiedy go poznałam, nawet nie myślał o jej pisaniu. Był niegdyś klerykiem, ale bardzo krótko. Nie ma jednej nogi. Ale czy godzi się człowieka opisywać brakiem nogi?

Kiedy kilka lat temu Piotr Baron organizował koncert dla niego, nazwał go „wędrownym ewangelizatorem”. Grzegorz oburzył się najpierw, że to jakieś wariactwo, ale potem przyznał, że coś w tym jest – bo jego życie rzeczywiście jest drogą. 

Grzegorz urodził się zdrowy, ale szybko zaczął chorować. Jego noga puchła, diagnoza przyszła zbyt późno, ból był zbyt duży, jedyną szansą była amputacja. Ze względu na stan zdrowia musiał odejść z seminarium. Doskwierała mu cukrzyca, kolejne choroby autoimmunologiczne, był mocno osłabiony.

– Pojechałem wtedy do księdza Grzegorza Rysia, wówczas jeszcze rektora seminarium krakowskiego. Zapytałem go: co mam teraz robić? – wspominał Grzegorz. – On zaprowadził mnie do refektarza, pod krzyż, na którym był Jezus bez rąk. Powiedział: „Widzisz? On nie ma rąk, ale prosi ciebie, żebyś ty teraz stał się Jego rękoma, żebyś pomógł Mu kochać świat i człowieka”. Pomyślałem: fajnie się gada. I wyszedłem wkurzony. A później, kiedy byłem już po amputacji i wziąłem brewiarz, żeby podziękować Panu Bogu za to, że się wybudziłem, wypadł mi obrazek z tym właśnie Jezusem z refektarza. I zrozumiałem, o co chodziło biskupowi Grzegorzowi: że nie trzeba mieć dwóch rąk ani dwóch nóg, żeby kochać drugiego człowieka. Potrzeba tylko zdrowego, kochającego serca.

Życia Grzegorza nie można romantyzować. Grzegorz miał bardzo trudne relacje z ojcem, był przez niego odrzucony. Kiedy miał siedem lat,usłyszał, że ojciec się go brzydzi. Kilka dni później ojciec umarł – spadł z taboretu i uderzył głową o pralkę, kiedy przygotowywał w łazience trzy sznury, żeby powiesić żonę, syna i siebie. Przez długi czas Grzegorz bał się potem relacji i bliskości. Mówi, że mu wybaczył, bo ostatecznie ojciec nie zrobił nic złego, nie zamordował nikogo z nich, sam nawet nie popełnił samobójstwa. Wszystko było tylko wypadkiem, choć w dramatycznych okolicznościach. 

Potem Grzegorz otarł się o bezdomność. Wynajmował pokój w domu pod Warszawą. Na dom znalazł się kupiec, który chciał natychmiast wejść z remontem. Styczeń to najgorszy moment na szukanie pokoju studenckiego. Grzegorz nie miał dużych pieniędzy ani przyjaciół w Warszawie, więc na trzy tygodnie wylądował w Ogrodzie Saskim. Na przełomie stycznia i lutego przy mrozach dochodzących do -30˚C. 

– Wtedy Bóg pokazał mi w tych ludziach braci – wspomina Grzegorz. – Pamiętam swoje łzy, jak było mi głupio, że tak tych ludzi kiedyś oceniałem. Oni się o mnie zatroszczyli. Mówili, kiedy nie pić, bo za zimno, bo zaśniesz i po tobie stary. Na ten dworzec nie idź, bo cię wyrzucą, a na ten tak, bo nie ma sokistów. A tu dostaniesz ciepłą zupę. Nie potrzebowałem jednak posiłku ani odzieży. W międzyczasie cały czas pracowałem. Przychodziłem rano do pracy, ogarniałem się i udawałem wspaniałego, szczęśliwego i wypoczętego pracownika administracji publicznej. Potem kończyła się praca, wszyscy szli do domu, a ja do kościoła paulinów, potem do ulubionej kawiarni i znów do Ogrodu Saskiego. Kiedyś jeden z bezdomnych braci wziął moją rękę i wcisnął mi około 20 złotych w bilonie, i powiedział: „Tyle dziś uzbierałem, ja już jadłem u kapucynów, idź i kup sobie coś do zjedzenia”. Ta sytuacja do dziś nie pozwala mi przejść obok żadnego bezdomnego obojętnie. Oni są poranieni i zależy im na tym przede wszystkim, żeby ktoś dostrzegł w nich człowieka, żeby poświęcił czas i porozmawiał. I wtedy są bardziej szczęśliwi, niż gdyby dostali parę złotych.

Grzegorz w 2017 roku wyruszył w jeszcze jedną drogę. Schorowany facet na jednej nodze postanowił iść pieszo na pielgrzymkę do Santiago – pięćset kilometrów w upale i po górach. 

Przyjaciele pomogli mu zebrać pieniądze. Na forach internetowych dopytywał o szczegóły tras – żeby omijać miejsca, dla niego niemożliwe do przejścia, kamienne mostki czy rzeki, przez które trzeba przedostawać się, skacząc z kamienia na kamień. 

Najpierw poszedł z Porto do Fatimy – to był rok 100-lecia objawień fatimskich. 250 kilometrów pozostało w nodze. W zasadzie zostało bardziej w rękach niż w nodze, bo Grzegorz, opierając się na kulach, wszystkie bóle pielgrzymów odczuwał nie w stopie, ale właśnie na dłoniach. To one miały pęcherze, to one krwawiły, to na nich dwa miesiące później, kiedy rozmawialiśmy, wciąż widać było blizny.


Z Fatimy wrócił do Porto, żeby wyruszyć na Camino – w drogę do Santiago de Compostela. I żeby zaliczyć kolejne 230 kilometrów na rękach.


Początek drogi był krępujący. Trudno było nie zauważyć pielgrzyma na dwóch kulach, bez jednej nogi. – Co chwilę ktoś do mnie podchodził – wspominał Grzegorz. – Najpierw przez kilka minut głosił laudacje, jakie to wspaniałe, niesamowite, amazing i crazy, a potem wygłaszał sakramentalne: „Mogę sobie z tobą zrobić zdjęcie? Ale tak, żeby było widać nogę, tę uciętą!” Byłem autentycznie wkurzony i zmęczony. Kiedy wieczorem dotarłem do schroniska, siadłem tam sobie i mówię: „Panie Boże. Tyle dni szedłem do Fatimy i był święty spokój, nikt mnie nie zaczepiał. A tu nagle stałem się maskotką Camino, białym misiem, z którym koniecznie trzeba mieć zdjęcie. O co chodzi?”. I wtedy zrozumiałem, że wcale nie chodzi o mnie. Że nie idę tylko po to, żeby zrealizować swoje marzenie, ale żeby być Jego narzędziem, bo widać Bóg chce z tego coś dobrego wyprowadzić. Wtedy sobie obiecałem, że będę dla ludzi dobry i cierpliwy, i że dla każdego będę miał uśmiech, kiedy będą chcieli się fotografować, kiedy będą znów wieszali mi się na szyi i płakali.

Każdy pielgrzym wie, jak dbać o nogi. Noga Grzegorzowi nie dokuczała. Cały ciężar ciała (z dnia na dzień coraz mniejszy, w czasie pielgrzymki Grzegorz stracił 11 kilogramów) spoczywał na dłoniach opierających się o kule. 

– Najważniejsze były rękawiczki, bez nich daleko bym nie zaszedł – tłumaczył Grzegorz. – Ale i one szybko się sfatygowały i przestały pełnić swoją rolę. Na szczęście pomagali ludzie po drodze. Każdy coś doradzał. Jacyś Francuzi oddali mi cały swój zapas opatrunków, tak zwanej „sztucznej skóry”, która absorbowała wysięk i amortyzowała nacisk. W rękawiczki upychałem watę, gazę. Jedna Portugalka podpowiedziała mi, żebym użył w tym celu podpasek, które okazały się rewelacyjne – mówi Grzegorz, a ja się śmieję, bo to przecież stary patent na jasnogórskich pielgrzymkach.

Grzegorz dotarł w końcu do sanktuarium św. Jakuba w Santiago de Compostela. W samo południe odprawiana tam była Msza św. Kiedy wychodził z katedry, ktoś złapał go za ramię.
– Spotkałem tego chłopaka poprzedniego dnia w barze. Wtedy bałem się do niego odezwać – wspomina Grzegorz. – Wyglądał jak typowy recydywista, wytatuowany, straszny. Kiedy wychodziłem z baru, on sam do mnie zagadał. Powiedział, że pewnie jeszcze się spotkamy. Teraz w Santiago stał przede mną już nie podejrzany typ, ale radosny i pogodny człowiek. Okazało się, że czekał na mnie już poprzedniego dnia i potem od świtu, tak bardzo poruszyło go moje świadectwo. W tym czasie, po dziesięciu latach, poszedł do spowiedzi. Kiedy mi o tym powiedział, rozpłakałem się, on się rozpłakał, dwa stare chłopy rzuciły się sobie w ramiona – mówi Grzegorz. – Jeśli to właśnie o tego człowieka chodziło w tej drodze, żeby on przeżył sakrament pojednania, to przeszedłbym wszystko jeszcze raz, ten lęk, ten niepokój, ten ból i to zmęczenie. Zrozumiałem wtedy, że nawet jeśli nie rozumiem, co się w danej chwili dzieje, to nie trzeba Panu Bogu zadawać pytań. Wystarczy Mu zaufać, bo za tym, czego my nie rozumiemy, stoi jakieś konkretne dobro. I nie wiemy, kiedy i jak Bóg się nami posługuje.

– Kiedy wracałem autobusem do Porto, przez całe trzy godziny płakałem tak, że pani siedząca obok nie wytrzymała i chciała mi dać jakieś leki na uspokojenie – wspomina Grzegorz. – A dla mnie to było oczyszczenie, łzy wielkiej radości, ale też i żalu, że to już koniec. A może wcale nie koniec, tylko początek? Zobaczyłem, że kiedy się Panu Bogu zaufa, to można dostać wszystko. Ludzie mówili mi, że jestem szalony, idąc na Camino, w dodatku sam. I owszem, były odcinki, na których nie było dostępu do porządnej drogi i gdyby coś mi się stało, nawet karetka nie miałaby jak dojechać. Ale wtedy uświadamiałem sobie, jakim jestem szczęściarzem, jaki parasol z nieba mam nad sobą rozłożony. W tej drodze nie było nic mojego poza decyzją, żeby pójść. O całą resztę Pan Bóg się zatroszczył. 


Czy coś by zmienił, gdyby miał przejść Camino raz jeszcze?
– W pierwszym odruchu pomyślałem, że bardziej bym pilnował drogi, żeby nie zgubić się tak strasznie przedostatniego dnia – mówi Grzegorz. – Ale nie. Nic bym nie zmienił. Trzeba dać się prowadzić Bożemu, a nie własnemu GPS-owi. Bo z tego, a nie z chodzenia własnymi ścieżkami, wyrasta konkretne dobro.

Jest w historii Grzegorza kilka momentów dla nas bardzo ważnych, które wprost aplikować możemy do naszego życia – ale też do rekolekcji, które dzisiaj zaczynamy. 

Pierwsza rzecz, którą musimy wiedzieć, jest o nas, którzy wstajemy i idziemy w świat jako posłani. To fakt, że jesteśmy wystarczający. Nie musimy czekać, aż dojrzejemy, aż nabierzemy doświadczenia, aż ktoś nam pozwoli. Jezus nas posyła, to wystarczy. Nie musimy mieć nawet dwóch rąk i dwóch nóg. To nie jest potrzebne, żeby kochać drugiego człowieka. Do kochania potrzebne jest tylko jedno, zdrowe i mądre serce. 

Druga rzecz, którą musimy wiedzieć, jest o tych, do których jesteśmy posłani – to fakt, że oni na nas czekają. Im bardziej człowiek jest poraniony, skrzywdzony, czasem nawet agresywny – tym bardziej potrzebuje, żeby ktoś spojrzał na niego po ludzku. Każdy chce, żeby zobaczyć w nim jego i tylko jego, tę wyjątkową wartość. Żeby nie mierzyć go właściwościami całej grupy. Nikt nie chce być „bezdomnym”, „uchodźcą” czy „homoseksualistą” – tak jak my nie chcemy być postrzegani jedynie jako „księża” czy „uczniowie”. Człowiek potrzebuje, żebyś spojrzał mu w oczy i zobaczył jego: bezdomnego pana Władka, uciekającą przed wojną Negin, umierającą panią Teresę. Będąc do nich posłani, musimy widzieć ich zawsze pojedynczo i zawsze znaleźć czas, żeby wysłuchać ich historii. 

Trzecia rzecz, którą musimy wiedzieć, jest o Bogu, który nas posyła. To Bóg, który nam zaufał. To Bóg, który prawdę o swojej miłości złożył w naszych rękach. Jeśli ją poniesiemy, ta prawda może zmienić świat. Jeśli ją zaniedbamy, porzucimy w kącie, jeśli stchórzymy – nie będzie mogła działać, nie dotrze do celu. 

Bóg naprawdę ma do nas wielkie zaufanie i wierzy, że doświadczając Jego miłości, nie zatrzymamy się w opowiadaniu o niej innym. I oczywiście, że chce naszego szczęścia i troszczy się o każdego z nas. Ale też my musimy mieć w sobie pokorną świadomość bycia Jego narzędziem. Nie zawsze musimy mieć rację. Nie zawsze musimy wszystko rozumieć. Nie wszystko musi się nam zgadzać w tabelkach zysków i strat. Jeśli On mówi: „kochaj i nie pytaj” – to po prostu kochaj. Ty kochaj, a Bóg wyprowadzi z tego dobro. I w ten sposób to On sam w świecie zaprowadzi swój własny pokój. 

Jesteśmy posłani, żeby wstać, iść i nieść pokój Chrystusa. Jesteśmy posłani, żeby wstać, iść i dawać innym to, co sami dostaliśmy. Nie jesteśmy posłani, żeby moralizować. Nie jesteśmy posłani, żeby sądzić czy wydawać wyroki. Nie jesteśmy posłani, żeby oddzielać ziarno od plew. Jesteśmy posłani, żeby kochać: słuchać, rozumieć i odpowiadać na najgłębsze potrzeby człowieka miłością. Jezus z Ewangelii nie jest przecież pogromcą grzechów – Jezus jest pełną miłością, odpowiedzią na wszystkie ludzkie pytania. I nie strach, nie pouczanie i nie morały zachwycą świat Jezusem – świat zachwyci to, że jest mimo wszystko i wbrew logice ukochany. 

Czy to nie jest dla nas za trudne? Czy aby na pewno damy radę? Czy Jezus nie oczekuje od nas zbyt wiele? 

Nie. On wie, że damy radę, jeśli tylko karmić się będziemy Eucharystią. Bo Eucharystia nie jest tylko dla nas, żeby nas nakarmić i umocnić. Eucharystia jest dla świata. A posłanie, które ją kończy, mówi nam: ona przemieni świat na tyle, na ile będzie żyła w was – i na ile żyjąc nią, zdołacie świat przemienić. Posłanie kończące Eucharystię niczego nie kończy. Posłanie kończące Eucharystię jest dopiero początkiem życia owocami Eucharystii. Sprawdzian dopiero się zaczyna. 

„Idźcie w pokoju Chrystusa” nie oznacza, że spotkanie z Chrystusem już się skończyło i można opuścić kościół. Oznacza, że spotkanie z Chrystusem będzie teraz trwać w świecie, gdziekolwiek pójdziemy. Nie słyszymy tam: „OK, koniec, możecie już sobie iść”. Słyszymy raczej: „Gotowi do startu? Start!” 

Chrześcijaństwo nie jest nastawione na samodoskonalenie się człowieka w oderwaniu od innych. Nie jest nastawione wyłącznie na osobiste zjednoczenie z Chrystusem. To byłoby stosunkowo łatwe. Chrześcijaństwo jest relacją i zawsze otwarte jest na relacje z innymi. Mamy pomagać innym w drodze do zbawienia. Mamy być Kościołem apostolskim. Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek apostołowania. 

To Jezus pierwszy mówił do swoich uczniów: „Idźcie”. Idźcie, posyłam was jak owce między wilki. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy, że chcę bardziej miłosierdzia niż ofiary. Idźcie na rozstajne drogi i zaproście tych, których spotkacie. Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu. Przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili. Idźcie.

To jest fantastyczna dynamika chrześcijaństwa, która nie pozwala nam się zatrzymać. Jeśli rozpoznajemy Jezusa – jeśli się nim karmimy – to w naturalny sposób, pełni siły, miłości i radości chcemy mówić całemu światu, że tu jest pięknie, że zapraszamy do nas, do Jezusa. Nie chcemy zatrzymywać Go dla siebie, jak w tej dziwnej, dziecięcej przyśpiewce: „Panie Jezu, zabierzemy Cię do domu – Panie Jezu, nie oddamy Cię nikomu”. To nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem! Chrześcijaństwo nie mówi Jezusowi „nikomu Cię nie damy”. Chrześcijaństwo mówi: przyjdźcie i skosztujcie, jaki On jest dobry! Przyjdźcie do Niego udręczeni, a On was pokrzepi!

Oczywiście ktoś zapyta – jak to robić? Jak w praktyce realizować to wezwanie, żeby wstać i iść w pokoju Chrystusa? 

Teologia duchowości będzie mówiła tu o czterech podstawowych kierunkach: o uświęcaniu świata przez pracę, przez wolontariat, przez działalność kulturalną i przez przyjęcie cierpienia. To jednak jest definicja mocno ograniczona. Uświęcaniem świata może być przecież każde nasze świadectwo. Uświęcaniem świata jest każdy ten moment, w którym to my zachowamy się jak Jezus – kiedy tak jak Jezus potraktujemy drugiego człowieka – kiedy z Jezusową miłością przy nim usiądziemy, wysłuchamy, pocieszymy. I to właśnie o tym mówić będziemy w trakcie całej pielgrzymki. 

A dziś niech zostaną z nami te słowa Grzegorza, już raz tu wspomniane:

„Jeśli to właśnie o tego człowieka chodziło w tej drodze, żeby on przeżył sakrament pojednania, to przeszedłbym wszystko jeszcze raz, ten lęk, ten niepokój, ten ból i to zmęczenie. Zrozumiałem wtedy, że nawet jeśli nie rozumiem, co się w danej chwili dzieje, to nie trzeba Panu Bogu zadawać pytań. Wystarczy Mu zaufać, bo za tym, czego my nie rozumiemy, stoi jakieś konkretne dobro. I nie wiemy, kiedy i jak Bóg się nami posługuje”.

Wstańcie, chodźmy kochać – i bądźmy gotowi, że Bóg zrobi nami, co zechce.