Duchowe pielgrzymowanie Duchowość PPAG 2022

DZIEŃ 8 / KONFERENCJA

4 sierpnia

Wstańcie, chodźmy do niewierzących i tych, 

którzy nie wierzą w Jezusa

Tajemnica niepewności

Papież Franciszek na początku czerwca tego roku wygłosił bardzo ważne przemówienie do nauczycieli i wychowawców – ale jego słowa są też ważne dla nas i dla dzisiejszego tematu. Jego słowa ważne dla każdego, kto chce iść w świat i mówić o Ewangelii Jezusa. 

„Nie możemy zatajać prawdy, która nadaje życiu sens – mówił. – Przemilczanie prawdy o Bogu przez szacunek dla niewierzących byłoby niczym palenie książek przez wzgląd na tych, którzy nie myślą; czy niszczenie dzieł sztuki, by uszanować niewidzących; lub muzyki, by nie urazić głuchych”. 

Te słowa są bardzo ważne i musimy je przyjąć jako pierwsze założenie na samym początku, zanim zaczniemy rozmawiać o tym, jak iść z Ewangelią do niewierzących. To pierwsze założenie brzmi: CHCEMY głosić Jezusa. CHCEMY być Jego świadkami. Nawet, jeśli przez moment będzie to wyglądało jedynie na uważne słuchanie ich argumentów i naszą bezczynność, to w tym również ukryta jest ta najważniejsza wola – to pragnienie, żeby inni też odkryli w Ewangelii piękno. 

Drugie założenie, które dziś przyjmujemy, dotyczy adresatów naszego głoszenia. Będziemy tu mówić o ateistach i o agnostykach, o ludziach, którzy naprawdę nie wierzą w Boga albo odkrywają, że nie potrafią powiedzieć „wierzę”, o tych, którzy zmagają się z tym odkryciem i dla których pytanie o Boga jest nadal ważne. Zostawmy dziś na marginesie tych, którzy stwierdzeniem „Boga nie ma” tylko się bawią, dla których jest to rodzaj mody czy niefrasobliwość, dla których to stwierdzenie o tyle nie ma żadnej wagi, że w ogóle się nad nim nie zastanawiają. Zajmijmy się dziś argumentami i stylem prowadzenia rozmowy z tymi, którzy z jakiegoś powodu istnienie Boga odrzucają. 

Trzecie założenie polegać będzie na tym, żebyśmy ateistów traktowali z szacunkiem. Łatwo jest bowiem, zwłaszcza w środowiskach głęboko wierzących, dla których relacja z Bogiem jest oczywista – uznać, że to są jacyś wariaci, ludzie ślepi na rzeczywistość albo po prostu złośliwi, którzy na pewno będą chcieli ośmieszać naszą wiarę. Wystarczy jednak zobaczyć, jakie odkrycia prowadzą ludzi do ateizmu, żeby nabrać wobec nich pokory.

Odkrycie i kłopot pierwszy. Współczesne badania (prowadzone na chorych fizycznie, tam zbadać jest to najłatwiej i w miarę obiektywnie) – badania wskazują, że modlitwa działa. Owszem. Działa jednak wyłącznie wtedy, kiedy człowiek modli się sam za siebie. I działa niezależnie od tego, do kogo człowiek się modli i jaką religię wyznaje. Co więcej – jeśli chorzy wiedzieli, że ktoś inny za nich się modli, ich stan zdrowia się pogarszał. Jakie wnioski wysnuwają naukowcy? Że modlitwa jest wpisanym w człowieka rodzajem autoterapii, że wiara rzeczywiście działa cuda, ale nie zewnętrzną mocą Boga, ale mocą samego aktu wiary. Ci, którzy słyszeli, że to za nich ktoś się modli, uznawali, że widać ich stan jest bardzo zły – i rzeczywiście wówczas się pogarszał. 

Czy w takim razie – zapytają ateiści – Bóg istnieje rzeczywiście, czy jest jedynie wpisanym w ludzki gatunek mechanizmem, rodzajem reakcji chemicznych zachodzących w naszym mózgu, które pomagają nam przetrwać? Wierzymy w Boga nie dlatego, że On jest – ale dlatego, że wiara w tę zewnętrzną siłę (Boga) uruchamia naszą siłę wewnętrzną? Więc ewolucyjnie tę wiarę w sobie wypracowaliśmy?

Tu dodatkowo można dołożyć duży worek pytań o ludzką duszę, która – jeśli dobrze się wczytać we wszystkie jej opisy i wyobrażenia – dość dokładnie odpowiada temu, co nauki biologiczne piszą o ludzkiej psychice i co wcale nie jest ulotne, ale wręcz zmierzalne w czasie badań fal mózgowych. Zostawmy to jednak, żeby nie utrudniać, to mają być tylko przykłady. 

Odkrycie i kłopot drugi. Dla nikogo nie jest dziś już niespodzianką i nauki biologiczne dają nam w tym względzie pewność, że nie było fizycznych Adama i Ewy. Nie istniała owa pierwsza para, od której zaczęła się cała ludzkość – opis z Księgi Rodzaju jest oczywiście opisem poetyckim i mówi o miłości, z której zostaliśmy powołani do życia. Ludzkość jednak rodziła się w procesie i nie można wyznaczyć ani punktu zero, ani pierwszej pary. Kiedyś monogenizm, czyli nauka o pochodzeniu całej ludzkości od jednej pary uważana była za nauczanie nieomylne Kościoła. Dziś już tak nie jest. Dziś doczytujemy się, że ha adam ma rodzajnik w liczbie mnogiej, słowo oznacza więc „ludzi”. I wydaje się, że nie mamy z tym problemu. 

Ale jeśli zapytać w tym kontekście – to jak w takim razie wyglądał grzech pierworodny? Kto go popełnił? Wszyscy? Jeden, a reszta poniosła odpowiedzialność zbiorową? W jaki sposób przeniósł się on na całą ludzkość?

Podobnych pytań i wątpliwości jest dużo – i nieustannie wraz z rozwojem nauki pojawiają się następne. Oczywiście teologia nieustannie się z tymi pytaniami próbuje mierzyć, nieustannie szuka Boga w kolejnych przestrzeniach, nieustannie na wątpliwości sceptyków próbuje odpowiadać. Ale to, że teologowie na uczelniach tworzą wciąż nowe koncepcje, poszerzając nasze rozumienie Boga – to nie jest wiedza, która natychmiast trafia do pierwszokomunijnych katechizmów. Większość ze słuchaczy, a pewnie i księży, nie umiałaby dziś odpowiedzieć kompetentnie na podane wcześniej wątpliwości. 

Jeśli nie umiemy na nic odpowiedzieć, to z pokorą podchodzić musimy do tych, których owe wątpliwości przekonują do tego, że Bóg nie istnieje. I dopiero z tego pokornego poziomu możemy zaczynać z nimi rozmowę. 

Chrześcijaństwo w swoich początkach w naturalny sposób było nastawione na katechezę i apologię, czyli z jednej strony pogłębianie wiary, a z drugiej strony jej konfrontację z poglądami przeciwników, Żydów i pogan. Obok tego istniało również przepowiadanie kerygmatyczne, czyli to pierwsze, podstawowe głoszenie Jezusa tym, którzy nigdy o Nim jeszcze nie słyszeli. Z tych nauczań wyrosły z czasem olbrzymie misje, które objęły cały świat. Świat ten jednak przez dwa tysiące lat mocno się zmienił. Nie mamy do czynienia z ludźmi, którzy nigdy nie słyszeli o Bogu. Mamy do czynienia z ludźmi, którzy albo świadomie Go odrzucają, albo są na Niego obojętni, uważają wiarę za bajki z przeszłości. Ta sytuacja wymaga zupełnie nowych form dialogu, znalezienia innej formy przepowiadania. 

Przed Soborem Watykańskim II Kościół nie do końca jeszcze zdawał sobie z tego sprawę. Dopiero po zakończeniu Soboru zaczęły powstawać nowe struktury, z myślą o niewierzących. Papież Paweł VI utworzył Sekretariat do spraw Niewierzących, potem Jan Paweł II powołał Papieską Radę do spraw dialogu z niewierzącymi. 

To jest charakterystyczne. Zauważmy, że chociaż Kościół nie pochwala niewiary i ze swojej natury odnosi się do aktu niewiary negatywnie – to swoją duszpasterską troską obejmuje również niewierzących. Nie zapomina o nich. Nie mówi „oni mnie nie obchodzą, mogą iść choćby do piekła”. Przeciwnie, Kościół nawet w swoich oficjalnych dokumentach zwraca się do niewierzących. I to nie po to, żeby ich potępiać czy nawracać! Zwraca się do nich, prosząc ich o współpracę w tym, co jest dobre dla człowieka. 

W Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spesczytamy: „Kościół, chociaż zupełnie odrzuca ateizm, szczerze jednak wyznaje, że wszyscy ludzie, wierzący i niewierzący, powinni przyczyniać się do właściwego zbudowania tego świata, w którym wspólnie żyją; nie można tego z pewnością dokonać bez szczerego i roztropnego dialogu. Kościół doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jego posłanie odpowiada najskrytszym pragnieniom serca ludzkiego, kiedy broni godności powołania ludzkiego i przywraca nadzieję tym, którzy wątpią już w wyższy wymiar swojego losu. Jego przesłanie nie tylko nie umniejsza człowieka, lecz dostarcza światła, życia i wolności dla jego rozwoju; oprócz tego nic nie może zaspokoić serca ludzkiego: „Stworzyłeś nas jako skierowanych ku Tobie”, Panie, „i niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”.

Czy dialog z niewierzącymi, podejmowany w taki sposób, nie kłóci się z ewangelizacyjną misją Kościoła? Przecież Jezus posyła nas, żebyśmy głosili Go wszystkim narodom i na każdym krańcu świata! Czy – jak pytają niektórzy – dialog z niewierzącymi zamiast misji nie jest wielkim skandalem? 

Współczesna młodzież, urodzona po 2000 roku,podobno nie lubi, kiedy się mówi o Janie Pawle II, papież stał się dla niektórych wręcz memem. Tym bardziej warto przypomnieć, że miał on do powiedzenia kilka bardzo ważnych rzeczy, między innymi na temat „skandalu dialogu” również. Pisał, że to właśnie dialog należy do misji ewangelizacyjnej Kościoła. Należy do misji, bo pozwala się wzajemnie poznawać i dzielić się dobrem („ubogacać”). Oczywiście rozmawiać trzeba tak, żeby jasne było to, w co my wierzymy – że to Kościół jest zwyczajną drogą zbawienia i że w nim jest pełnia środków do zbawienia. Nie znaczy to jednak, że Bóg nie może czasem kogoś doprowadzić do zbawienia drogą inną niż ta zwyczajna i posługując się środkami ubogimi. 

Dlatego spotykając się z niewierzącymi, z jednej strony musimy być wierni swoim przekonaniom, z drugiej otwarci na zrozumienie i świadomi, że w dialogu zyskują i uczą się obie strony – również my, przekonani o tym, że w Kościele jest pełnia prawdy. 

Jak ten dialog wyglądał w praktyce? Jak się rodził w czasach, kiedy był jeszcze niemal nie do pomyślenia? 

W 1897 roku kard. Carlo Martini zaczął w Mediolanie robić coś, czego nigdy nie było. Zbudował katedrę dla niewierzących. Oczywiście „budowa” jest tu pewną przenośnią. „Katedra dla niewierzących” była długą serią spotkań, na które zapraszani byli naukowcy, zarówno wierzący, jak i niewierzący – po to, by mogli się skonfrontować, argumentować, poznać nawzajem swoje sposoby myślenia i naukowe wnioski. Spotkania te trwały przez piętnaście lat, aż do przejścia kard. Martiniego na emeryturę. Dotyczyły między innymi poczucia bólu, ducha dzieciństwa, wiary i przemocy, sprawiedliwości. Ze spotkań tych oczywiście ukazywały się duże tomy opracowań. O tym, jak było to potrzebne,świadczy fakt, że początkowo planowane było jedno, góra dwa spotkania – ale szybko okazało się, że trzeba je było organizować systematycznie. 

Kardynał Martini tak tłumaczył swoją ideę: „Uważam, że każdy człowiek jest zarazem wierzący i niewierzący, co sprawia, że dyskutuje sam ze sobą, zadając często trudne i niepokojące pytania. Wierzący i niewierzący nie daje sobie nawzajem spokoju. Uzmysłowienie sobie tej dysputy prowadzi do pogłębienia samoświadomości. «Warsztaty niewierzących»mają stanowić zachętę do zadawania sobie samemu pytań”. 

Jeśli wrócimy do wątpliwości, które zostały zasiane na początku – do tych trudnych kwestii, które mogą odwodzić człowieka od wiary – łatwo zrozumieć, o co chodziło kardynałowi. Chodziło mu o walkę wierzącego i niewierzącego w każdym z nas. Ta walka nie jest po to, żeby niewierzący wygrał, ale żeby wierzący umocnił się w swoich przekonaniach. 

Oczywiście kard. Martini spotykał się z krytyką. Jeden z dziennikarzy w 1997 roku zarzucił mu, na dodatek w czasie publicznej debaty w Watykanie, że „Katedra niewierzących” jest tylko pięknym gadaniem, ale w rzeczywistości nikt dzięki niej się nie nawrócił. Kardynał odpowiedział tylko, że to nieprawda. „Nie reklamujemy takich przypadków, żeby nie robić spektaklu ze spraw intymnych. Ale często jesteśmy świadkami wkraczania na drogę oczyszczenia, samoświadomości i pojednania”. 

Czego mediolańska „Katedra dla niewierzących” nauczyła wszystkich uczestników – w tym również tych wierzących? To one w Kościele przyniosły świadomość, że żeby człowieka móc uznać za dojrzałego, musi on z szacunkiem i otwarciem podchodzić do każdego: niezależnie od jego pozycji społecznej, wieku, płci, rasy, wykształcenia czy przynależności partyjnej. To właśnie „Katedra dla Niewierzących” uświadomiła bardzo mocno, że dialog to spotkanie dwóch różnorzędnych ludzi – nawet, jeśli są zupełnie inni.

Spotkania z Mediolanu stopniowo wpływały na Kościół w Europie. Logika „podtrzymywania wiary” zaczęła być zastępowana raczej „proponowaniem wiary” – co wiązało się z dość trzeźwym dostrzeżeniem, że w wielu przypadkach zwyczajnie nie ma już czego podtrzymywać. 

Ta nowa propozycja wiary ma być nie tyle wykładem katechizmu, co próbą dawania głębokich odpowiedzi na pytania, które dręczą ludzi, na ich wątpliwości, pragnienia, trudności i poszukiwania. Ludzie wciąż oczekują czegoś od Kościoła, choć zwykle nie potrafią tego „czegoś” już nazwać. My wiemy, że tym „czymś” jest Objawienie, które rzeczywiście dotyka ludzkiego życia. 

Jeśli jednak Kościół chce dać ludziom odpowiedź – jeśli chce ją znać – jeśli chce w swoim mówieniu być wiarygodny – najpierw sam musi się nawrócić. To jest niezwykle ważny element. Dopiero Kościół, który naprawdę żyje tajemnicą wiary i komunii, ma siłę i wolność ewangelizowania – a ewangelizowanie motywuje go do coraz głębszego życia wiarą.

Ważnym punktem na mapie kościelnego dialogu z niewierzącymi są obok mediolańskiej „Katedry Niewierzących” również „dziedzińce dialogu”. Nazwa ta ma swój początek jeszcze w judaizmie. W jerozolimskiej świątyni istniał bowiem „dziedziniec pogan” dla tych, którzy na teren świątyni chcieli wejść, ale ze względu na to, że nie byli wyznawcami judaizmu, nie wolno im było uczestniczyć w kulcie. Był to pierwszy plac przy wejściu na teren świątynny, przez który przechodzili również pobożni Żydzi – a zatem było to miejsce spotkania, w którym na dodatek jedni i drudzy, Żydzi i poganie, czuli się jednakowo „u siebie”. 

Do dziedzińca pogan nawiązał papież Benedykt XVI, proponując tworzenie „dziedzińca dialogu” (żeby uniknąć negatywnych skojarzeń związanych ze słowem „poganie”). Papieżowi mocno zależało na dialogu między wiarą i niewiarą, uważał ten dialog wręcz za konieczny. Mówił: „Kościół powinien też dziś otworzyć jakiś rodzaj dziedzińca pogan, gdzie ludzie mogliby w jakiś sposób «uczepić» się Boga, nie znając Go i zanim odnajdą dostęp do Jego tajemnicy, której służy życie wewnętrzne Kościoła. Do dialogu z innymi religiami powinno się dziś dołączyć szczególnie dialog z tymi, dla których religia jest czymś obcym, którzy nie znają Boga, a którzy mimo wszystko nie chcieliby zostać po prostu bez Boga, lecz pragnęliby się do Niego przybliżyć, choćby jako do Nieznanego”. 

W innym miejscu upominał się: „Kościół powinien mówić o sprawach aktualnych, być obecny w debacie publicznej, uczestniczyć w walce o ideały prawdziwej wolności i pokoju. Winien wnosić swój wkład w rozmaitych dziedzinach. Powiedziałbym, że pierwszą z nich jest dialog intelektualny między agnostykami a ludźmi wierzącymi, którzy wzajemnie się potrzebują. Trzeba, aby agnostyk, nie wiedząc, czy Bóg istnieje, lecz czując ciężar dziedzictwa wiary, nie ustawał w poszukiwaniach. Katolik, mimo że obdarzony wiarą, tym bardziej winien stale dążyć do Boga, a w dialogu z innymi pogłębiać wciąż na nowo swoją o Nim wiedzę”. 

Spotkań w ramach „dziedzińca dialogu” zorganizowano z ramienia Watykanu ponad dwadzieścia, w różnych miejscach świata.Oprócz tych na szczeblu międzynarodowym, „dziedzińce dialogu” odbywały się lokalnie. Podobnie jak mediolańska „Katedra dla niewierzących”, również „dziedzińce dialogu” zakładają dialog, choć tu mamy do czynienia również wprost z ewangelizacją. Ewangelizacja ta jednak jest na poziomie bardzo podstawowym: docierania do ludzkich serc z postawą miłości, z prawdą, dobrem i pięknem, których każdy człowiek szuka. 

Wiemy zatem, że Kościół rozmawiać z niewierzącymi się nie boi – dlatego i my nie musimy się bać. 

Wiemy, że Kościół rozmowy z niewierzącymi nie zaczyna od mówienia wprost o Jezusie – więc i my możemy, w imię nakazanej przez Jezusa miłości bliźniego – zacząć słuchać człowieka niewierzącego i wejść z nim w dialog. 

Co jednak, jeśli przyjdzie nam się wprost zmierzyć z zarzutami niewierzących? Co, jeśli ktoś zacznie przekonywać nas, że Boga nie ma? 

Ateizm posługuje się kilkoma rodzajami argumentacji, my przyjrzyjmy się trzem z nich – i zobaczmy, na czym polegają ich błędy. 

Argument pierwszy to fakt, że nie mamy dowodu na istnienie Boga – a to oznacza, że Bóg nie istnieje.

Mamy tu do czynienia z błędem logicznym,błędem „argumentu odwołującego się do niewiedzy”. Brak „dowodu na istnienie” nie jest „dowodem na istnienie”. Jeśli na przykład nie mamy dowodu na to, że istnieje życie w odległych galaktykach, to wcale nie oznacza, że życie tam nie istnieje. To oznacza jedynie, że nie mamy na to dowodu. Może kiedyś go otrzymamy? Może nigdy o tym życiu się nie dowiemy? Brak dowodu świadczy o słabości naszego poznania – a nie o nieistnieniu. 

Argument drugi, często używany, to odwołanie się do nauki, która „wyklucza istnienie Boga”. Zwykle chodzi tu po prostu o nauki przyrodnicze. Tymczasem nauki przyrodnicze w ogóle istnieniem Boga się nie zajmują, nie jest On przedmiotem ich badań – nie mogą więc ani potwierdzić Jego istnienia, ani go wykluczyć. 

Oczywiście ktoś powie – nauki mogły zatem Boga wykryć „przypadkiem”, przy okazji innych badań. Jeśli tego nie zrobiły, jeśli nie wpadły na ślad Boga, to znaczy, że Bóg nie istnieje. 

I znów musimy wiedzieć, że nauki nie są szczelne – to znaczy, że nie są kompletne. Nie opisują całej rzeczywistości w jej pełni. Cały czas w fizyce, chemii, biologii, neuronaukach mamy do czynienia z opisami szczątkowymi i nieustannym poszukiwaniem wiedzy coraz większej. Starszych ludzi to już nie widzi – niektórzy księża idący na pielgrzymkę mogli jeszcze być w szkole uczeni, że najmniejszą z możliwych cząstek jest atom i że jest on niepodzielny. W tamtym czasie był to taki opis rzeczywistości, na jaki było nas stać. Dziś wydaje nam się, że jesteśmy mądrzejsi – ale przyszłe pokolenia zapewne śmiać się będą z naszej ignorancji i z tego, że nie wpadliśmy na to, jak można przeżyć na Marsie.

Dopóki jednak nie mamy pełnej, kompletnej wiedzy na temat rzeczywistości – dopóki naukowcy nie napiszą ostatniego podręcznika i nie uznają, że już skończyli, że nic więcej odkryć się nie da – nie możemy powiedzieć, że nauce nie udało się odkryć Boga, że nauka nie znalazła dla Niego żadnej przestrzeni w świecie. 

Trzecim argumentem, którym ateiści posługiwać się będą stosunkowo często, jest prawdopodobieństwo – istnienie Boga i cudów jest „skrajnie nieprawdopodobne”. 

Tymczasem zauważmy, że nieprawdopodobieństwo wcale nie jest dowodem na nieistnienie!

Przypomnijmy sobie nieprawdopodobne wydarzenia, które miały miejsce – nieprawdopodobne z punktu widzenia biologii. 

W czasie II wojny światowej Nicholas Alkemade wyskoczył z samolotu, ale jego spadochron się nie otworzył. Mężczyzna spadł na ziemię z wysokości 5 km. Przeżył. 

Również w czasie wojny, w 1957 roku, jeden z radzieckich poruczników, Iwan Michajłowicz Chisow został zestrzelony w powietrzu. Jego spadochron również zawiódł, Chisow przeżył upadek z wysokości ok. 7 km.

Jeśli komuś to nadal wydaje się prawdopodobne, może przypomnieć sobie przypadek Vesny Vulović. Vesna była Serbką, latała jako stewardesa w jugosłowiańskich liniach lotniczych. W 1972 roku w samolocie, w którym leciała, wybuchła bomba. Spadła z wysokości 10 km i 160 m. Przeżyła. Przez jakiś czas była sparaliżowana, bo upadek zmiażdżył jej kręgi, miała pękniętą czaszkę i miednicę, doznała wylewu krwi do mózgu i amnezji. Ale odzyskała sprawność, wróciła do pracy (tym razem spokojnej, biurowej). Lekko tylko utykała na jedną nogę. Zmarła dopiero w 2016 roku, 44 lata po katastrofie. 

Nieprawdopodobne? Ale się wydarzyło! Upadek z olbrzymiej wysokości, szok termiczny (na wysokości, gdzie znajdował się samolot, było ok. -60 stopni Celsjusza), krótkotrwały deficyt tlenu, uderzenie o ziemię z prędkością ok. 200 km/h. Ale do tego wózek z jedzeniem, który ją przygniótł tak, że nie wypadła z kadłuba samolotu po wybuchu (od tej części kadłuba nie oderwało się skrzydło, więc spadał stosunkowo wolniej), fotel, który zamortyzował upadek, niskie ciśnienie, jakie zawsze miała – ono sprawiło, że straciła przytomność, co potem uchroniło jej serce od pęknięcia – do tego pokryte drzewami i grubą warstwą śniegu zbocze, na które spadła. Ciąg przypadków, który sprawił, że nieprawdopodobne jednak się wydarzyło. 

Oczywiście nie chodzi o to, żeby z przypadku Vesny robić „dowód na istnienie Boga” i na Jego interwencję. Nie. Ale warto tę historię znać, żeby nie dać się przekonać, że jeśli coś jest nieprawdopodobne – to znaczy, że nie istnieje. To, że coś jest nieprawdopodobne, to znaczy, że może się wydarzyć. Również i Bóg, którego ateiści uważają za nieprawdopodobnego. 

Jak rozmawiać z ateistą? Krótki poradnik 1. Weź na siebie odpowiedzialność. Pomyśl, że ten człowiek być może dlatego dziś nie wierzy, że ty sam albo ktoś z twoich współbraci w wierze stał się dla niego antyświadectwem – albo nie był świadectwem wystarczająco jednoznacznym. To pozwoli ci podejść do rozmowy z pokorą wobec tajemnicy drugiego człowieka.2. Czytaj i ucz się. Jeśli (wracając do początku tej konferencji) pomyślałeś, że nie znasz odpowiedzi na postawione tam trudne kwestie – to je znajdź. Czas najwyższy. Dobrze, że znasz Ewangelię, ale po dwóch tysiącach lat istnienia Kościoła warto wiedzieć jeszcze coś więcej. Przeczytać parę mądrych książek czy gazet, zainteresować się teologią, sprawdzać na bieżąco, jak próbuje ona odpowiadać na pojawiające się pytania, zwłaszcza te na spotkaniu nauki i wiary. Inaczej nie będziesz partnerem do rozmowy dla osoby niewierzącej i nigdy do niczego jej nie przekonasz – słusznie uzna cię za ignoranta bez argumentów. 3. Szanuj drugiego człowieka i go nie oceniaj. Kropka. Nawet, jeśli ktoś nigdy nie przyjmie Jezusa, nie masz prawa nim gardzić. 4. Nie banalizuj wiary, nie posługuj się w dyskusji tezami z pierwszokomunijnej książeczki. Nie używaj kościelnej nowomowy i sloganów o „ubogacaniu”. 5. Zobacz w człowieku jego piękno – Bóg stwarzał go z miłości i robił to z pełnym przekonaniem! 6. Nie argumentuj tym, czego niewierzący nie przyjmuje. To błędne koło. Przekonywanie, że niebo istnieje, „bo Jezus tak mówił”, dla niewierzącego jest argumentem bez znaczenia. Możesz za to powiedzieć, że wszystkie kultury wszystkich czasów wierzyły w to, że życie po śmierci ma jakiś ciąg dalszy – i to już może być początek ciekawej rozmowy o niebie. 7. Nie przekonuj – dawaj świadectwo. Mów o sobie i swoim spotkaniu z Jezusem. O tym, co ty zyskałeś, jak zmieniło się twoje życie. Jeśli będziesz prawdziwy, to będzie najlepsza katecheza. 8. Dbaj o siebie, o swoje życie duchowe i sakramentalne, o wspólnotę. Wtedy będziesz autentycznie żył Jezusem i będziesz wiarygodnym Jego świadkiem. A kiedy będziesz autentycznym świadkiem, ludzie sami, nawet niewierzący, przyjdą zapytać cię: „Skąd ty to masz?”