Duchowe pielgrzymowanie Duchowość PPAG 2022

DZIEŃ 6 / KONFERENCJA

2 sierpnia

Wstańcie, chodźmy do uchodźców

Jesień ubiegłego roku spędziłam w podróżach po Europie – podróżach śladami uchodźców. Spotkałam dziesiątki osób z: Afganistanu, Syrii, Iraku, Rwandy, Erytrei. Rozmawiałam z tymi, którzy próbują im pomagać godnie żyć. 

Wiosna przyniosła zmianę na mapie świata. Po tym, jak Władimir Putin rozpętał wojnę, zamieszkały wśród nas miliony uchodźców z Ukrainy. Ale nie o nich chcę mówić. Ukraińców przyjąć jest nam łatwiej. Nie dzieli nas skomplikowana bariera językowa. Nie dzieli nas niemal żadna bariera kulturowa. Pomaganie Ukraińcom jest oczywiste. 

Ale Jezus każe nam patrzeć szerzej. Pyta: kto jest twoim bliźnim? Stawia za wzór Samarytanina, który pochyla się nad pobitym przy drodze. Samarytanin to nie był po prostu „obcy”. Samarytanin to był wróg. Samarytanin to był człowiek przeklęty przez Boga. Samarytanin to był człowiek nieczysty, zdrajca Boga, ktoś gorszy nawet od pogan, którymi Żydzi się brzydzili i unikali z nimi kontaktu. Samarytanin to był ktoś, z kim sama rozmowa była dla Żyda ciężkim grzechem. Nie rozumiemy tego dziś, bo chrześcijaństwo nikogo nie darzy taką religijną niechęcią, ba – wręcz religijnym nakazem nienawiści. Jezus nie mógł wyraźniej pokazać, że bliźnim chrześcijanina jest każdy, bez żadnych ograniczeń – jak właśnie stawiając za przykład obciążonego religijnym tabu Samarytanina. Jeśli mówił, że nawet Samarytanin jest bliźnim, to nie ma nikogo, kto nim nie jest. 

Dlatego popatrzmy dziś szerzej. Popatrzmy na tych znienawidzonych. Na tych, których się boimy, przed którymi budujemy mury. Popatrzmy im w oczy. Ja w te oczy patrzyłam wielokrotnie. 

ATENY, PLAC WIKTORII

Kobiety na Placu Wiktorii w Atenach siedzą na ławkach, ale częściej siedzą po prostu na kartonach. Przynoszą je codziennie ze sobą i rozkładają starannie. Bywa, że zamiast kartonu mają koc albo niewielki dywanik. Siedzą w grupach, rozmawiają, od czasu do czasu zerkając na bawiące się dzieci. Są tu i młode dziewczyny z niemowlętami, i staruszki – choć wygląd może być mylący. Bieda, głód, wiele porodów, w końcu podróż przez świat sprawiły, że wiele z nich wygląda o wiele starzej. 

Chcę usłyszeć ich historie. Negin, piętnastoletnia tłumaczka z farsi, prowadzi mnie najpierw do tych, które zna. Zapraszają na swój karton, uśmiechają się serdecznie. Oczywiście, chętnie opowiedzą. 

***

Mam na imię Mariam. Przyjechałam tu z Afganistanu trzy lata temu, mam 63 lata. Mieliśmy tam dom, mieliśmy osła. Potem przez kilka lat mieszkałam w Iranie, uciekliśmy tam przez rządami talibów. Ale w Iranie nikt nie lubi uchodźców. Talibowie chcieli tam zabić mojego męża, więc zabrał mnie i swoich dwóch braci, i wyjechał. Mój tata umarł, kiedy jeszcze byłam w Afganistanie. Mama umarła, kiedy byłam w Iranie, nie mogłam się z nią pożegnać. Tęsknię za nimi: za mamą, za tatą, za jedzeniem, za krajobrazem, za dzieciństwem. Młodym jest łatwiej wyjeżdżać niż starym. Mają mniej wspomnień do zostawienia, mniej ludzi. 

Byłam niedawno na rozmowie, ale nie wiem, czy dostanę prawo pobytu. Chcę jechać dalej, do Niemiec. Jak najszybciej. Tam mieszkają moje dwie córki, bardzo za nimi tęsknię. Tu ze mną jest mąż i wnuk. Jego rodzice są w Turcji. Też chcieli jechać do Niemiec, ale zostali deportowani z Grecji. Nie wiem, co będzie dalej z nimi, co będzie z tym dzieckiem. Cała rodzina rozproszona jest w tylu krajach i nie możemy się połączyć. 

Czy chciałabym wrócić do Afganistanu? Gdyby tam nie było wojny, gdyby można było żyć w przyjaźni, to tak. Ale tylko Bóg wie, czy pokój jest tam w ogóle możliwy. Szczęście to może za duże słowo… Dobrze, że chcesz nas spotkać, że chcesz zrozumieć naszą historię. Nie liczymy tutaj na nic, tylko płaczemy i tęsknimy. Tu jest dobrze, ale to przecież nie jest dom.

Fatima ma pięćdziesiąt lat. W Atenach jest od dwóch lat, sama z siedmiorgiem dzieci. Jej mąż nie żyje. Pochodzi z Baghlan, osiemdziesięciotysięcznego miasta w Afganistanie. Mówi, że dzieciństwo spędziła w biedzie, bo rodzice nie mieli pracy, nie mieli też pól, żeby móc uprawiać ziemię.

– Moja mama umarła, kiedy byłam dzieckiem – mówi Fatima. – Dopóki ona żyła, czułam się bezpiecznie. Ale ojciec miał drugą żonę i dzieci z tamtego małżeństwa. Tamta była zazdrosna, kiedy tata się mną zajmował, nawet wtedy, kiedy mama już nie żyła. Żałuję, że nie urodziłam się chłopcem. Kiedy w Afganistanie rodzi się chłopiec, rodzina wychodzi przed dom i świętuje, strzela w powietrze, wiwatuje. Kiedy rodzi się dziewczynka, tylko się martwią. Marzyłam, żeby gdzieś wyjechać, żeby się bawić, żeby mieć jakąkolwiek zabawkę. Ale nie miałam nic. Nasze świętowanie polegało na tym, że szliśmy do miasta popatrzeć, jak bogaci ludzie robią zakupy i oglądaliśmy przez okna buty. Świąteczne jedzenie to były ziemniaki pieczone na oleju. 

Nie chodziłam też do szkoły. Dziewczynkom nie wolno było się uczyć, nawet jeśli miały pieniądze na zeszyty czy książki. A my ich nie mieliśmy. Poza tym trwała wojna. Nie mam żadnych dobrych wspomnień związanych z domem rodzinnym, z ojcem, z wujem. Cieszę się, że już nigdy ich nie zobaczę. 

Mąż? Żona mojego ojca chciała mnie wydać za mąż jak najwcześniej, żeby pozbyć się mnie z domu. Byłam tylko kolejną gębą do wykarmienia. Ojciec zdecydował o moim ślubie z sąsiadem, który mieszkał po drugiej stronie ulicy. Byłam szczęśliwa. Nie chodziło oczywiście o żadną miłość. Myślałam o tym, że wreszcie będę mogła się najeść i może dostanę nowe buty. Chciałam tylko odejść z domu, w którym było mi tak źle – dokądkolwiek. 

Potem, kiedy mój mąż umarł, jego rodzina zabrała mi wszystko. Zabrali pieniądze, zabrali dom. Musiałam sprzątać, żeby dać jeść swoim dzieciom, ale zarabiałam wciąż za mało. Wreszcie uznałam, że nic mnie tam nie trzyma. Wszystko co złe spotkało mnie w Afganistanie. Zaryzykowałam podróż przez morze. Nic wtedy o morzu nie wiedziałam, nie miałam pojęcia, na co się piszę. Płynęliśmy przez pięć godzin, umierałam ze strachu. Potem znalazłam się w obozie Moria. Jestem tu obca i zawsze będę obca. Ludzie mówią innym językiem, inaczej myślą, gubimy się w tym świecie. Ale widziałam po drodze, z jakimi problemami zmagają się inni ludzie, więc ja też dam radę. Tu wreszcie nie muszę walczyć. Tu ludzie nam pomagają. Teraz moim największym marzeniem jest tylko wyjechać do Niemiec, żeby moje dzieci miały lepsze życie. I żeby one mogły się uczyć. 

Raniyah jest kilka lat starsza od Negin, znają się od lat. Próbujemy odejść gdzieś na bok, bo dzieci na placu mocno się rozbawiły, prawie nie słyszymy swoich głosów. Nigdzie nie ma miejsca, żeby usiąść inaczej niż na ziemi. Kawiarnia? Negin smutno kręci głową: – Nie wpuszczą nas. 

Mogłabym wyciągnąć pieniądze, zaprosić je na kawę. Nie wierzę, że obsługa wyrzuciłaby nas tylko za ich hidżaby. Nie robię tego jednak. Nie wiem, jak by to odebrały, czy nie byłaby to z mojej strony jakaś niedelikatność, jakaś jałmużna. Poza tym chcę podzielić ich los. W europejskiej stolicy szukać kawałka betonu nieoznaczonego przez gołębie, żeby spokojnie porozmawiać. W końcu siadamy na wąskim murku. 

Raniyah jak Fatima pochodzi z Baghlan, ale nie pamięta już życia w Afganistanie. Kiedy tam wybuchła wojna, była dzieckiem, rodzice uciekli z nią do Iranu. Iran niechętnie przyjmuje uchodźców, po ucieczce ich standard życia mocno się obniżył.

Pytam o dzieciństwo. – Nie było dobre, bo byłam dziewczynką. 

Rodzice? – Ani dobrzy, ani źli. 

O czym wtedy marzyła? – Żeby być policjantką. Ale Afgańczycy w Iranie nie mogą mieć żadnych marzeń. Wiadomo, że żadne się nie spełnią. 

Raniyah skończyła pięć klas szkoły podstawowej. Miała czternaście lat, kiedy ojciec wydał ją za mąż. Nie miała nic do powiedzenia, ale musi z nim być, jeśli chce jeszcze cokolwiek osiągnąć i coś znaczyć. – Zawsze chciałam mieć dobrego męża, ale on taki nie jest. Cokolwiek chciałabym zrobić, zawsze słyszę „nie”. Jestem z nim tylko z powodu dzieci. On się złości, kiedy zwracam mu na coś uwagę, kiedy czegoś chcę. Zdarza mu się, że mnie uderzy. To on zdecydował, żeby uciekać do Grecji. Byłam jak bagaż, który zabrał ze sobą. Ale tu jestem spokojniejsza niż tam, jestem bezpieczna. On ma swoje problemy. Ja mam tu dużo znajomych. Mam też przyjaciela, z którym jestem szczęśliwa. Jest kilka lat ode mnie starszy. Wiem, że on zawsze jest po mojej stronie. Czego bym chciała? Mieć dobrego męża i jeszcze raz zobaczyć swoją rodzinę. 

Raniyah wyjmuje telefon i pokazuje ustawione na pulpicie zdjęcie przystojnego blondyna. – To jest właśnie mój przyjaciel – mówi. Czy mążwidzi to zdjęcie? Nie ma nic przeciwko temu? Nie jest zazdrosny? – Nie jest – wzrusza ramionami Raniyah i chowa telefon do kieszeni.

Do you want to divorce him? – pytam. Negin patrzy na mnie zdezorientowana. Nie rozumie słowa „rozwód”, nie potrafi go przetłumaczyć. Ale Raniyah wie, o co chodzi. – Albo mój mąż stanie się dla mnie dobry, albo zostanę sama z dziećmi, odejdę od niego. Poczekam tylko, aż dzieci podrosną. Gdyby ich nie było, już dawno byłabym tu sama. 

Negin zaprasza nas do swojego domu. Ma ośmioletnią siostrę Roję, starszego brata Ibrahima, drugiego jeszcze brata, mamę i tatę. 

Faheema, mama Negin, wyciąga Koran. Kiedy Iwona podchodzi, żeby go obejrzeć z bliska, Faheema prosi, żeby założyła swoją chustę na głowę. Potem obie pochylają się nad księgą i śledzą tekst, który Fahita odczytuje głośno, wskazując palcem słowa. Kiedyś, w starym kraju, była nauczycielką Koranu, uczyła dzieci czytać i pisać. Siada teraz z Iwoną nad małą książeczką i uczy ją alfabetu. A kiedy Faheema znika z kuchni, za lekcje zabiera się mała Roja. Trochę uczy, trochę się bawi. – Ratunku, mój tata nie może zobaczyć twoich włosów! – śmieje się, zawiązując Iwonie chustę na głowie tak, żeby koniecznie zasłonić też uszy. Potem starannie obciąga jej rękawy sukienki, żeby zasłoniły nadgarstki. Na końcu patrzy na mnie uważnie: – Ty masz za krótkie rękawy! – mówi ze śmiesznie groźną miną. – Nie jestem muzułmanką – odpowiadam. – Mam krótkie, bo jestem chrześcijanką. – A, to OK! – Roja uśmiecha się ze zrozumieniem. – To możesz takie mieć. Wszystko w porządku. 

Ośmiolatka poukładała świat. W tym świecie są muzułmanie i są chrześcijanie. Jedni i drudzy przestrzegają swoich praw. I siadają przy jednym stole, żeby zjeść przygotowane przez Faheemę bolani. 

Kiedy wraca Negin, rozmowa toczy się wartko. Rozmawiamy o roślinach, które Faheema hoduje na balkonie. O tym, że tata uciekał dziś przed policją, bo próbował zarobić parę groszy,sprzedając stare ciuchy i naprawiając wózki: gdyby go złapali, zostałby deportowany. Już kiedyś to przeżył, czekali na niego miesiąc, aż z powrotem zdołał do nich dołączyć. Nie chcą przeżywać tego po raz kolejny. Boją się, ale nie mają wyjścia, mogą pracować tylko nielegalnie. Grecja nie daje im ani zasiłków, ani pozwoleń na pracę. Jeść każdy musi.

W pewnym momencie Faheema odchodzi na bok i rozkłada modlitewny dywanik. Siada na nim i przez kilka minut odprawia swoje modlitwy. – Mama jest pobożna, modli się kilka razy dziennie – tłumaczy Negin. – Ja już tak nie mam. Pomodlę się może raz na rok, to mi wystarczy.

Obserwowanie cudzej modlitwy ma w sobie coś z podglądactwa. Staramy się rozmawiać jakby nigdy nic, kiedy Faheema raz po raz pochyla się do ziemi. Jakiś czas później Ewa musi się zbierać. Spieszy się na Mszę, którą codziennie odprawiają we wspólnocie. Faheema próbuje ją zatrzymać i wskazuje miejsce, w którym sama przed chwilą recytowała wersety Koranu. – Przecież ty też pomodlić się możesz tutaj, nam to nie przeszkadza! 

Dwie kobiety, równolatki, które dzieli tylko imię, jakim nazywają swojego Boga. 

Faheema pochodzi z prowincji Kapisa na wschodzie Afganistanu. Ma 39 lat i najstarszego syna w wieku 24 lat – nietrudno policzyć, że już jako piętnastolatka została matką. 

– Dopóki nie przyszli talibowie, żyło nam się dobrze – wspomina. – Mieliśmy dom, mieliśmy co jeść. Ale tata miał problemy z sąsiadem, który porwał jego siostrzenicę. Walczyli teżmiędzy sobą o granicę między naszymi domami. Potem po prostu wypędził nas z domu. Nie mogliśmy się bronić, talibowie byli wszędzie. 

Zamieszkałam wtedy u bezdzietnego brata mojego ojca. Wuj był ważniejszy od taty, był starszy, to on podejmował wszystkie decyzje w rodzinie. Studiowałam trochę Koran, ale nie mogłam iść do szkoły, bo w kraju była już wojna. Kiedy do Afganistanu weszli Rosjanie, uciekliśmy przed nimi do Pakistanu. Po pięciu latach wróciliśmy, mając nadzieję, że będziemy mogli spokojnie żyć. Ale się nie dało, znów trzeba było uciekać. Tym razem do Iranu, gdzie spędziłam kolejnych dziewiętnaście lat. Nie było czasu na naukę, na studiowanie, na zastanawianie się nad własnym życiem. Trzeba było zdobyć jedzenie, trzeba było przetrwać. Szczęśliwi byliśmy, jak byliśmy razem, to musiało wystarczyć. 

O tym, za kogo mam wyjść za mąż, zdecydował brat mojego ojca. Tak u nas było. Musiał sprawdzić, czy kandydat jest dobrym człowiekiem, czy ma pracę, czy nie pije, czy jest muzułmaninem. On spełniał wszystkie te warunki. Też miał za sobą trudną historię, talibowie zabili jego ojca, on musiał się ukrywać, wyjadając karmę krowom. Ale jesteśmy razem szczęśliwi. 

Kiedy Negin próbuje opowiedzieć o podróży do Grecji, brakuje jej angielskich słów. W końcu bierze kartkę, rysuje morze, wielki statek, małą łódkę i siebie wspinającą się do góry po sznurkowej drabinie. 

– Byliśmy przerażeni – mówi. – Było nas na łodzi siedemdziesiąt osób. Mało nie umarliśmy. Wyciągnęli nas i zostawili na Samos. Tam żyliśmy przez dwa miesiące w dziurawym baraku, który nie chronił ani przed słońcem, ani przed deszczem. Niewielka przestrzeń przedzielona była zasłonkami, które tylko teoretycznie zapewniać miała minimalną prywatność. Tata cały czas miał mnie na oku, żeby uchronić mnie przed gwałtem. Przez cały ten czas tylko raz mogłam umyć głowę.

Śliczna Negin podciąga do góry spodnie i pokazuje kostki. Wokół nich ma grube obręcze z brzydkich blizn. Wikipedia pomaga nam zidentyfikować sprawców. Takie blizny zostawiają pluskwy. 

– Z Samos przyjechaliśmy to Aten, do obozu w Malakasa – opowiada dalej Negin. – W Malakasa są baraki, niewielkie, ale wygodne. Byliśmy tym podekscytowani, była tam toaleta, kuchnia, piętrowe i czyste łóżka. W obozie był też lekarz. Mogliśmy się uczyć. Jednego nie było: nie byliśmy szanowani. To było smutne, ale nie dziwne. Do tego właśnie byłam przyzwyczajona. W Iranie też musieliśmy płacić za szkołę, ludzie nazywali nas osłami, w szkole dziewczyny mówiły, że śmierdzę, bo jestem Afganką. Nie mieliśmy tam nic do powiedzenia. Tu jest trochę lepiej, ale wciąż zdarzają się ludzie, którzy uśmiechają się do mnie, a za plecami mówią niemiłe rzeczy. Nauczyłam się mieć to w nosie. 

Kiedy pytam o marzenia, Negin się uśmiecha. – Widziałam życie mojej mamy i wiem, że nie chcę tak żyć. Nie chcę zachodzić w ciążę tak wcześnie, mamy 2021 rok. Nie muszę. Jak dorosnę, znajdę jakiegoś fajnego faceta, ale nie teraz. I będę szukała bardziej rozumem niż sercem. Na razie w sercu mam miłość do ludzi i do zwierząt. I do psów, i do kotów, choć do kotów trochę bardziej – bo Mahomet miał kotkę, która spała na Koranie, a psów muzułmanie raczej w domach nie trzymają. A co chcę robić? Chcę być policjantką. Mama mówi, że to nie jest dobry zawód dla muzułmańskiej kobiety, ale trudno, wiem, czego chcę. Widziałam w życiu tylu złych policjantów, że sobie obiecałam być inną, dobrą. A jak się nie uda, to będę lekarzem. 

Faheema pytana o marzenie wzrusza ramionami. – My w życiu nie dostaliśmy nic. Moje małe marzenia o tym, żeby mieć nowe buty czy bluzkę pewnie i tak się nie spełnią. To nie jest ważne. Chciałabym tylko, żeby moje dzieci były kimś.

Faheema patrzy na Negin. 

Obie płaczą. 

LESBOS

Anna Mikołajczyk latem 2020 roku była w obozie na Lesbos jako wolontariuszka Wspólnoty Sant’Egidio. 

– Wiedziałam, że chcę tam jechać. Wiedziałam, że w 2015 roku Polska odmówiła udziału w relokacji uchodźców. W Rzymie słuchałam opowieści chłopaka, który razem z przyjacielem przypłynął do włoskiego wybrzeża pontonem. Był sztorm, ponton był przebity, a on trzymał tonącego przyjaciela za rękę tak długo, jak tylko mógł – ale w końcu nie dał rady. Puścił go,wiedząc, że to oznacza jego śmierć. Potem zobaczył już tylko białą rękę wyciągniętą do niego z pomocą. Poszłam potem do tego chłopaka, żeby go przeprosić za to, że myślałam stereotypami, że widziałam hasło, globalny problem „uchodźcy” – a nie widziałam konkretnych ludzi. 

Na Lesbos byłam dziesięć dni i najpierw robiłam wszystko, żeby nie iść do obozu. To było jeszcze przed pożarem, istniała tak zwana „dżungla”, czyli dziki, nielegalny obóz wokół tego właściwego. Było dla mnie jasne, że przecież mnie tam albo okradną, albo pobiją. Któregoś dnia usłyszałam: „Ania, dość, idziesz”. Weszłam od tyłu na wzgórze. Zobaczyłam płot z drutu kolczastego i dzieci, które do mnie spod tego płotu wybiegły. Żadnych straszliwych muzułmanów z maczetami, tylko małe dzieci krzyczące „my friend!”. Wtedy nie tylko zrozumiałam, że mój lęk był bezzasadny, ale poczułam wstyd. Wstydziłam się, że dałam sobie wmówić, że oni są kimś gorszym, że są kimś, kogo powinnam się bać. 

Kiedy wysiada się na Lesbos z samolotu, jest jak przy pierwszym wejściu na Plac Wiktorii: uchodźców nie widać. Ale tu nie wyjdą wieczorem na ulice. Są zamknięci w obozie poza miastem, nie wolno im obozu opuszczać. 

– W sezonie turystycznym ludzie przylatują na Lesbos, żeby się bawić – tłumaczy Anna. – Czynne są bary, restauracje, gra muzyka, ludzie się śmieją i piją wino. Jakby się nic nie stało, jakby kilkaset metrów dalej za drutem kolczastym nie siedziały małe dzieci. To było dla mnie traumatyczne doświadczenie. I trudno nie mieć tutaj skojarzeń z historią. 

Oficjalny obóz na Lesbos nie był duży, mogło w nim mieszkać trzy tysiące ludzi. Reszta, która docierała na wyspę, radziła sobie sama.

Nikt nie zapewniał im nawet dachu nad głową. Sami więc robili namioty z produktów, które można było kupić w obozowych sklepikach. Materiał na namiot kosztował jakieś dwieście euro. W ten sposób wokół oficjalnego obozu wyrósł drugi, nazywany „dżunglą”, w którym zamieszkało czternaście tysięcy ludzi. 

– Jedzenie wydawano tam dwa razy dziennie. Dwa razy dziennie trzeba było stanąć w kolejce. Ludzie ustawiali się w nich od rana. W zasadzie całe życie w obozie opierało się właśnie na czekaniu. Czekasz na śniadanie, które każdego dnia składa się z jajek na twardo. Czekasz na obiad, czekasz na bilet do biura azylowego, czekasz na rozpatrzenie wniosku, czekasz w kolejce do lekarza, czekasz w kolejce pod prysznic. Najpierw czekasz w kolejce po bilet na prysznic, a potem masz piętnaście minut, żeby skorzystać z ciepłej wody. Kiedy ich pytasz, co jest najtrudniejsze, mówią właśnie o tym. Powtarzają słowo „waiting”. Nie narzekają na warunki, część z nich spodziewała się, że tak będzie, jakoś to kalkulowała. Ale nie wiedzieli, że czekanie będzie takie trudne. Mówią: powiedzcie, co mam zrobić, żeby być tu legalnie? Ale legalnych rozwiązań poza czekaniem nie ma. Chyba, że ktoś jest znanym sportowcem, wtedy przyznaje mu się prawo pobytu w błysku fleszy. Inni radzą sobie, jak mogą. Niektórzy pękają, jak kobieta w ciąży, która chciała popełnić samobójstwo i spalić swój namiot. Inni mówią, że muszą walczyć i że zrobią wszystko, żeby dotrzeć do rodziny. Dopóki bomby nie spadają im na głowy, jest dobrze. Podziwiam ich. Załamałabym się w tych warunkach, leżałabym pewnie i czekała na śmierć. A te ich namiociki są zadbane, są schludne. Oni na spotkania z nami przychodzili porządnie ubrani. Wypiekali chleb, otwierali małe zakłady fryzjerskie, sklepiki. Robili wszystko, żeby w nienormalnych warunkach było normalnie. 

Dziś pisanie o obozie na Lesbos jest pisaniem o przeszłości. To, o czym opowiada Anna Mikołajczyk, na początku września 2020 roku strawił pożar. Za jego wywołanie skazano pięciu Afgańczyków, choć jedynym dowodem oskarżenia było to, że mieli pieniądze. Po pożarze ludzie zostali z niczym. Koczowali przy asfaltowej drodze, dzieci spały wprost na ulicy. Przez dwa tygodnie nie zajął się nimi nikt, sami uchodźcy stali się wolontariuszami, roznosili koce i gotowali wodę dla dzieci. Potem UNICEF postawił nowe namioty w nowym miejscu. Nic to, że na plaży, gdzie zalewa je woda. Nikt nie pytał uchodźców, dostali dar, powinni być wdzięczni. A oni potem sami wkładali pod namioty palety, żeby nie spać w wodzie. 

W nowym obozie może mieszkać cztery tysiące ludzi. Nie ma już dżungli, nie ma samowolek budowlanych. Nie ma też palenisk, na którym Afgańczycy wypiekali swój genialny chleb. Jest za to absolutny zakaz rozpalania ognia i patrole policji. Kogo stać na elektryczny czajnik, ten może przynajmniej zrobić sobie herbatę. Kto nie ma czajnika, znów skazany jest wyłącznie na czekanie. 

– Oczywiście, że widziałam w obozie ludzi dobrze ubranych i z telefonami komórkowymi. Dlaczego mieliby ich nie mieć? – mówi Anna Mikołajczyk. – Większość ubrań dostają z organizacji pomocowych, które z zasady nie dystrybuują rzeczy używanych. Poza tym to nie są ludzie, którzy wyszli z buszu albo ze śmietnika, choć takimi czasem chcielibyśmy ich widzieć. Oni mieli normalne życie, często lepsze niż moje. Dlaczego ktoś, kto w Syrii był lekarzem albo miał dwie firmy, nagle miałby nie chcieć o siebie zadbać? Dlaczego miałby nie chcieć zrobić nic, żeby nie wyglądać jak lump? Bo my go chcemy takim widzieć? Bo tylko wtedy będzie budził naszą litość? Z ich kreatywności robimy im zarzut, w gruncie rzeczy pokazując, że widzimy w nich kogoś gorszego. Czego by nie zrobili, będzie źle, bo są uchodźcami. Oczywiście, że mają ze sobą telefony komórkowe. Mieli je w swoich krajach, to był świat taki, jak nasz – powinni je wyrzucić? Wyrzuciłabyś telefon, jadąc gdzieś w nieznane? Telefon to jest jedyny sposób kontaktu z rodziną, to zdjęcia, wspomnienia, GPS, pogoda, tłumacz, bezpośredni dostęp do informacji na grupach, na których komunikują się między sobą. 

Dlaczego idą sami mężczyźni? Anna właśnie młodych mężczyzn często spotkała w obozie. Porzucają rodziny, egoistycznie uciekając do lepszego życia? 

– Mężczyźni mają najtrudniej – mówi Anna. – Pierwsze osoby, które w Europie dostają azyl to kobiety z dziećmi. A oni zostają. Zawsze są podejrzani o to, że mogą być w ISIS czy w wojskach Asada. Czasem idą sami, bo kobiety z dziećmi nie są w stanie przejść takiej drogi. Zostają i czekają: jeśli mężczyznom się uda, one będą mogły dołączyć dzięki zasadzie łączenia rodzin. Szmuglerzy też kobiet z dziećmi nie chcą zabierać. Mówią, że nie przejdą, nie mają szans. Sprawią, że wszyscy wpadną w ręce policji albo po prostu umrą w drodze. Kiedy moi znajomi szli z Grecji do Serbii, robili dziennie po siedemdziesiąt kilometrów w górach. Trzy dni i noce tak szli. Jeść po drodze dostali raz od albańskiej mafii. Kiedy już w Serbii wsiedli do autobusu, siedząca obok kobieta zwymiotowała do reklamówki, taki bił od nich smród. Mówili, że czuli się jak gówno. Żaden odpowiedzialny mężczyzna nie zabierze w taką drogę swojej kobiety. 

– To właśnie tam, w obozie na Lesbos,nauczyłam się, że zawsze może być lepiej – mówi Anna. – To tamci ludzie zawstydzali mnie tym, że mimo całego zła, jakiego doświadczają,i mimo niechęci wciąż wierzą, że ostatecznie znajdą takie miejsce, w którym ludzie będą otwarci, w którym ich przyjmą i w którym będą mogli spokojnie żyć. Dla tej wiary są w stanie osiem razy dopłynąć pontonem do Grecji, osiem razy czekać, aż straż przybrzeżna ich wyłowi – a jeśli będzie trzeba, to próbować dziewiąty i dziesiąty raz. 

Chciałabym umieć tak walczyć o swoje życie. 

PODLASIE

Na początku listopada 2021 roku na cmentarzu w Bohonikach widziałam tylko jeden grób uchodźcy. Potem z dnia na dzień zaczęło ich przybywać. Ten pierwszy to był Ahmed, Syryjczyk. Chłopak utonął miesiąc wcześniej w Bugu. Białoruscy pogranicznicy zmusili go do wejścia do rzeki. Nie umiał pływać. 

Drugi był mężczyzna, którego imienia nikt nie zna. Był ciemnoskóry, miał około 30 lat. Tylko tyle mogła wykazać sekcja zwłok. Znalazł go ktoś w lesie niedaleko Kuźnicy. Jego rodzina pewnie nigdy nie dowie się, gdzie spoczywa. 

Trzeci, 37-letni Mustafa z Jemenu, umarł z wychłodzenia w okolicach Gródka. 

Życie czwartego człowieka liczy się w tygodniach, nie w latach. W tych tygodniach, które upływają, zanim weźmie się pierwszy łyk powietrza. Chłopiec pochowany w małej, białej trumnie dostał na imię Halikari Dhaker. Kiedy znaleźli ich aktywiści w okolicach Narewki, jeszcze żył. Z rodzicami było wówczas pięcioro dzieci i on, nienarodzony. Jego mama, na skraju przytomności, jęczała z bólu. Chłopca nie dało się uratować, skrajnie wyczerpany organizm mamy nie utrzymał go przy życiu. Jego mama umarła miesiąc później w szpitalu w Hajnówce. To kolejny grób na cmentarzu z Bohonikach. Kolejne śmierci media przestają już odliczać. To robi się nudne, powszednieje. Wiadomo, zawsze ktoś umiera, zawsze kogoś się chowa. 

Pod koniec grudnia wiemy o kilkunastu zmarłych. Ile ciał leży w lesie, nie wiadomo. 

„Dlaczego idą sami młodzi mężczyźni?” Dlaczego nie biorą ze sobą kobiet i dzieci?” Właśnie dlatego. Nie biorą ich często, bo to droga śmiertelna, bo liczyć trzeba na łut szczęścia. Jeśli mężczyznom się uda, kobiety i dzieci dotrą do nich bezpiecznie, legalną już drogą. Jeśli się nie uda, zginą tylko oni. 

Kiedy pójdą razem, będzie właśnie tak: zostanie wdowiec z pięciorgiem małych dzieci. I oby tylko jednym martwym. 

Kiedy polski ojciec dzieci rzuca mi w twarz argumentem o młodych mężczyznach, nie mogę nie zapytać. Masz siedem córek i żonę. Chcesz im zapewnić lepsze życie. Cała rodzina bliższa i dalsza składa się na bilet dla przemytnika, ale uzbiera na jeden, góra dwa. Droga jest śmiertelnie niebezpieczna i bardzo męcząca. Trzeba iść nocami dziesiątki kilometrów bez wody i jedzenia. Czasem przez las, czasem przez bagna. Czasem w upale, czasem w deszczu i mrozie. Trzeba ukrywać się przed służbami kolejnych państw. Może przez morze trzeba płynąć na dmuchanym pontonie. A potem, w nowym kraju, w obcej kulturze, znaleźć jakoś dla siebie miejsce, urządzić życie tak, żeby legalnie już ściągnąć resztę rodziny. Żonę z którą córką poślesz w taką podróż – samemu czekając w fotelu przed telewizorem, aż przyśle ci wizę humanitarną z programu łączenia rodzin? 

Dlaczego idą sami mężczyźni?

Dlatego właśnie. 

Dlatego, że są mężczyznami i rozumieją, jakie ryzyko oznacza taka droga. I ryzykując życiem, wolą ryzykować własnym. 

Przeciwnicy jakiejkolwiek pomocy na polsko-białoruskiej granicy przywołują często argument, że ludzie ci są tam nielegalnie. Owszem, nielegalny jest ich pobyt, ale nie sam człowiek. Mówienie o „nielegalnym migrancie” sugeruje, że dana osoba popełnia przestępstwo – a pobyt w Polsce bez wizy albo innego zezwolenia nie jest przestępstwem. Przekroczenie granicy Polski wbrew przepisom jest wykroczeniem, za które cudzoziemcowi grozi kara grzywny do 5 tysięcy złotych. Jeżeli przekroczy granicę przy użyciu groźby, przemocy lub podstępu, lub we współdziałaniu z innymi – jest to przestępstwo, za które grozi kara do trzech lat więzienia. Nielegalne przekroczenie granicy może także skutkować wydaniem decyzji o zobowiązaniu do powrotu. Nie sprawia jednak, że człowiekowi przestają przysługiwać podstawowe prawa.

Nie ma takiego prawa, które jakiegokolwiek przestępcę za najcięższą nawet zbrodnię skazywałoby na śmierć z wychłodzenia i z głodu na bagnach w lesie – bez rozprawy sądowej i bez wyroku. 

Nie w Polsce, nie w Europie, nie w krajach, które nazywają siebie cywilizacją – często nawet „cywilizacją miłości”. 

„Tam umierają ludzie, a tu sumienia” – takie hasło wymalował ktoś na marszu w obronie uchodźców w Warszawie.

Jednym z tych, którzy najmocniej zabierają w Europie głos w obronie uchodźców jest Pietro Bartolo, lekarz z Lampedusy, w tej chwili również europoseł. To on w najróżniejszych wywiadach i publikacjach powtarza słowa o cmentarzu, którym stało się Morze Śródziemne. Powtarza, że całe społeczeństwa od lat okłamywane są przez polityków w kwestii rzekomej inwazji i zagrożeń, jakie mogą nieść ze sobą uchodźcy. Że to politycy sprawiają, że ludzkie serca karmione strachem kamienieją, a w głowach wyrastają mury – bo to pomaga politykom utrzymać władzę. Przypomina, że Europa zbudowana była na wartościach, których właśnie teraz się wyrzekamy: nazywając to obroną wartości. Ostrzega, że kolejne pokolenia obciążą nas odpowiedzialnością za te śmierci, a my nie będziemy mieli żadnego usprawiedliwienia. 

Na początku grudnia w rozmowie z Michałem Nogasiem po tym, jak przez kilka dni był na Podlasiu i spotykał się z aktywistami i uchodźcami, mówi: – Jestem też głęboko przekonany, że kiedy to wszystko się skończy, będziemy mieć nową Norymbergę. Mam nawet taką nadzieję, że wielu z nas będzie musiało się tłumaczyć z tego, co zrobili i czego zrobić nie chcieli. (…) Niesienie pomocy nigdy nie jest przestępstwem! To obowiązek. Jesteśmy wszyscy powołani do tego, by wspierać i ratować innych. Przestępstwem jest odmowa udzielenia pomocy, zwłaszcza gdy skutkiem może być śmierć drugiego człowieka. Właśnie za to, jeśli dojdzie do nowej Norymbergi, a wierzę, że tak się stanie, powinny odpowiedzieć wszystkie te osoby, które pozwoliły na śmierć uchodźców w lesie. 

Bartolo mówi też, płacząc: – Przed powrotem do Warszawy (…) chodziłem po ciemnym lesie. Miałem świadomość, że wrócę zaraz do świata, o którym przebywający w tym mroku ludzie mogą jedynie marzyć. 

Jedziemy przez nocną zimową puszczę z ludźmi z Caritas. Rozmawiamy o wszystkim, trochę o polityce światowej, trochę o współczesnej kulturze, trochę o uchodźcach, idących szlakiem bałkańskim. W samochodzie jest ciepło, mechanik sprawdził go przed wyjazdem, zatankowałam wcześniej do pełna. I telefony komórkowe mamy naładowane i sprawne. Nic nam nie grozi. Za chwilę wyjedziemy z lasu, zamówimy dużą pizzę i zrobimy program, który na żywo pójdzie w świat. Może nasz głos nie będzie najważniejszy. Może świata nie zmieni. Ale wybrzmi. 

Znów uderza mnie kontrast. My i oni. Ten sam wieczór. Ten sam las. Tacy sami ludzie, z których jedni mieli więcej szczęścia, więc w lesie mogą rozmawiać o literaturze, a nie o pustym żołądku i lęku. Jedni mogą powiedzieć wszystko. Tym drugim odebrano głos. 

Tego samego wieczora docierają do nas informacje o uratowanym w lesie małżeństwie w Syrii. Są lekarzami, on ma szarpaną ranę ręki, ona ranę kłutą na podudziu. Opowiadają, że błąkają się już półtora miesiąca i że w lesie umarło ich roczne dziecko. 

Szybkie śledztwo przynosi wiadomość, na którą wielu czekało: dziecko zmarło na terenie Białorusi. Spocznij, można odetchnąć, nie jesteśmy winni. To nie my, to oni. 

A ja myślę: co się robi w lesie z ciałem rocznego dziecka? Przez chwilę, przez dzień czy dwa można je nieść, z nadzieją na jakąś przystań, na jakiś grób. Ale potem? Potem trzeba je zostawić w miejscu, o którym wiadomo, że nigdy się tam nie wróci. W miejscu, którego nawet oznaczyć w żaden sposób nie można. Zakopać? Ziemia już jest zmarznięta. To ziemia w puszczy, a nie w zaoranym polu, nie podda się łatwo. A oni mają do dyspozycji tylko po dwie dłonie, może jakiś scyzoryk. Zostawić roczne dziecko pod drzewem? Obłożyć tylko gałęziami i liśćmi? Może to. Może tylko to. 

Zanim przyjdzie Boże Narodzenie i wzruszać się będziemy nad cichą stajenką, ciała tego dziecka już tam nie będzie. Znajdą je zwierzęta. Zostawią tylko kości – kruche, roczne kosteczki, po których na wiosnę nie będzie już śladu. 

Podobno komórki dzieci w czasie ciąży przedostają się do organizmu matki i pozostają w nim już na zawsze: w mózgach, płucach, nerkach, wątrobie, śledzionie i w sercu. Zostają tam fizycznie, to nie jest ckliwa metafora. I to będzie jedyny ślad po dziecku kobiety, która straciła swoje dziecko na Białorusi. Świat o nim zapomni. 

***

Ostatnia prosta przed domem. Wracam do siebie, znów wokół las, ale już przyjazny, na drodze, którą jeździłam setki razy. Za chwilę usiądę przy stole, wypiję kubek gorącej herbaty, pogłaszczę kota. W samochodzie słucham lokalnej audycji. Słyszę znajomy głos kolegi dziennikarza. Sami swoi. Dom. 

W radiu miła pani z zaangażowaniem opowiada: że zgodnie z ustawą każda gmina ma obowiązek udzielenia pomocy przebywającym na jej terenie. Że po zgłoszeniu takiej potrzeby musi zorganizować akcję ratunkową. Że musi zapewnić środek transportu. Że musi mieć podpisane umowy z podmiotami udzielającymi profesjonalnej pomocy.

Każda gmina w Polsce ma obowiązek udzielenia pomocy i ratowania życia.

To była audycja „Ratujmy jeże”. 

DODATEK

Na czym polega ordo caritatis?

W wielu dyskusjach na temat uchodźców ordo caritatis pojawia się jako kluczowy argument. Oto pomagać należy najpierw tym, którzy są blisko, więc nie uchodźcom, bo tako rzecze sam św. Tomasz. 

Pierwszym założeniem jednak, które w dyskusji na temat ordo caritatis trzeba przyjąć, jest fakt, że św. Tomasz jest ważny, ale Ewangelia jest ważniejsza – i św. Tomasz zapewne z entuzjazmem na przyjęcie tego założenia by się zgodził. W najbardziej nawet konserwatywnym chrześcijaństwie nie chodzi nam przecież o pójście drogą Tomasza z Akwinu, ale o pójście drogą Jezusa. Nie chodzi również o naśladowanie Tomasza, ale o naśladowanie Jezusa. Tomasz bowiem był filozofem i teologiem, który próbował zrozumieć świat, ale nie był dawcą prawd objawionych. To zaś oznacza, że mógł się mylić. Oznacza również, że głoszone przez niego tezy nie są uniwersalne i nie da się z ich pomocą tłumaczyć całej rzeczywistości świata osiem wieków później. 

W kwestii rozumienia ordo caritatis spory trwają nawet wśród samych teologów moralnych. Zdarzało się już, że jeden dawał wywiad do „Gościa Niedzielnego”, a potem inni prostowali i burzyli się, że tamten myśli raczej w kontekście politycznym, a nie ewangelicznym i że się myli. Tych sporów trzeba być świadomym, żeby nie upraszczać rzeczywistości. 

Sama idea ordo caritatis sięga początków V wieku i św. Augustyna. To właśnie on w księdze De doctrina christiana pisał: „Sprawiedliwie i święcie żyje ten, kto właściwie ocenia rzeczy, to znaczy, czyja miłość jest na tyle uporządkowana, żeby ani nie kochał tego, czego nie należy, ani odwrotnie, nie zaniedbał miłować tego, co miłować trzeba. (…) Wszystkich należy jednakowo kochać, lecz ponieważ nie wszystkim możemy pomóc, więc trzeba pomagać tym, którzy ze względu na miejsce, czas albo inne okoliczności niejako losem są z nami bliżej złączeni”. 

Osiemset lat po Augustynie św. Tomasz z Akwinu w swojej „Summie teologicznej” zaczął zadawać pytania o miłość. Kiedy dziś je czytać, niektóre wydają się – delikatnie mówiąc – dość abstrakcyjne. Czy jest jakaś kolejność w miłości? Czy człowiek ma miłować Boga bardziej niż bliźniego? Czy ma kochać siebie bardziej niż bliźniego? Czy ma bardziej kochać bliźniego, czy swoje ciało? Czy ma kochać bardziej swojego syna, czy ojca? A może bardziej matkę niż ojca? 

Szukając odpowiedzi na tego typu pytania,Tomasz ustalił swój słynny porządek miłości, w którym ustawił kolejno: miłość siebie, miłość bliźniego, miłość do naszego ciała, miłość do ciała bliźniego i następnie: miłość do rodziców, miłość do dzieci, miłość do żony, miłość do krewnych, miłość do ludzi, których bardziej znamy, miłość do obcych, miłość do wrogów.

Co ważne jednak, św. Tomasz nie głosił tego jako prawdy objawionej. Sam miał w tym względzie wiele wątpliwości i o nich również pisał. Z wielu odpowiedzi próbował jakoś wybrnąć i niespecjalnie mu to wychodziło: bo cóż to znaczy, że miłość do żony ma być mocniejsza, natomiast rodzicom należy okazywać większy szacunek? Czy to, że żonę szanować należy mniej niż matkę?

Tomasz nie ustala moralnych kryteriów służących do oceny czyjejś miłości. Ot, prowadzi filozoficzne rozważania w sprawie, w której dziś nie mamy potrzeby kategoryzacji. Wiemy, że miłości są różne i jedna nie wyklucza drugiej, i żadnym hierarchiom się nie poddają. 

Ważne jednak jest Tomaszowe pytanie: czy należy bardziej pomagać ludziom nam bliższym? – bo ono właśnie staje się bronią w ręku tych, którzy uchodźcom odmawiają nawet humanitarnej pomocy. 

Tomasz pisze: – Wydaje się, że nie, ponieważ czytamy w Ewangelii Łukasza: „Gdy wydajesz obiad albo wieczerzę, nie zapraszaj swoich przyjaciół ani braci, ani krewnych”. Otóż ci są najbliżsi, a zatem nie powinno się więcej świadczyć dobrodziejstw osobom bliskim, lecz raczej obcym i potrzebującym, bo ewangelia ta dodaje: „kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych” itd. (…) Jednakże Augustyn uczy: „skoro nie jesteś w stanie pomóc wszystkim, pomagaj przede wszystkim, stosownie do okoliczności miejsca, czasu, czy potrzeby, tym, którzy są ci bliżsi niż ci, co są bliscy dzięki przypadkowi. Łaska i cnota działają zgodnie z porządkiem ustanowionym mądrością Bożą. Otóż w naturze porządek natury domaga się, by co działa najpierw i mocniej, oddziaływało na rzeczy sobie bliższe; np. ogień ogrzewa przedmioty bliższe. (…)Bliskość między ludźmi zależy od tego, co ich między sobą wzajemnie łączy. Krewnych łączy wspólnota urodzenia, obywateli wspólnota państwowa, wiernych wspólnota duchowa, i tak dalej. Zatem dobrodziejstwo ma być świadczone w zależności od rodzaju wspólnoty. Mówiąc po prostu, bardziej należy każdemu świadczyć dobrodziejstwa należące do tego, co stanowi o większej bliskości”.

To na podstawie tego cytatu wielu konserwatywnych chrześcijan domaga się bezwzględnej obrony granic aż po przemoc i usprawiedliwia odmowę pomocy potrzebującym: bo są dalej, są obcy, a my tu mamy swoich bliskich potrzebujących. Nie zauważają jednak drobnego detalu: że św. Tomasz pisze tu o porządku natury, a nie o porządku świętości czy – jeśli mówić świeckim językiem – o porządku moralnego człowieczeństwa. Porządkiem natury jest przecież i to, że silny zjada słabszego, a jakoś nikt z nas nie wpada na to, że życie w ten sposób jest życiem przyzwoitym. 

Natura działa tak właśnie, że najpierw ratuje się tego, kto jest bliżej. Z płonącego domu ojciec wynosi najpierw własne dziecko, a potem szuka dzieci sąsiada. Ale nie znaczy to przecież, że gdyby dziecko jego i sąsiada spały w jednym łóżku, to cudze zostawiłby na śmierć. To o tym pisze św. Tomasz.

Ciekawe jest to, że św. Tomasz nie kończy na tym swojego wywodu, ale pisze dalej. Ciągu dalszego ze współczesnych nie zauważa prawie nikt. „To jednak może ulegać zmianom zależnie od okoliczności miejsca czasu i spraw; w pewnych bowiem wypadkach bardziej należy pomóc obcemu, znajdującemu się w wielkiej potrzebie, niż własnemu ojcu, nie będącemu w tak wielkiej potrzebie”. 

To właśnie jest klucz do implikowania Tomaszowej zasady ordo caritatis wobec umierających w lasach i na morzu uchodźców. Pytać należy o potrzeby, o ich wagę i pilność, a nie tylko o fizyczną czy kulturową bliskość potrzebującego. 

Zdarza się, że ktoś w obronie źle rozumianego ordo caritatis – i przeciwko migrantom – używać będzie Katechizmu Kościoła Katolickiego, przekonując, że „Uprawniona obrona może być nie tylko prawem, ale poważnym obowiązkiem tego, kto jest odpowiedzialny za życie drugiej osoby. Obrona dobra wspólnego wymaga, aby niesprawiedliwy napastnik został pozbawiony możliwości wyrządzania szkody. Z tej racji prawowita władza ma obowiązek uciec się nawet do broni, aby odeprzeć napadających na wspólnotę cywilną powierzoną jej odpowiedzialności”. 

I tu znów trudno oprzeć się wrażeniu, że Katechizm owszem, mówi prawdę, ale jest to prawda na temat innej rzeczywistości niż ta, z którą mamy do czynienia. Ludzie w przygranicznym lesie nie są napastnikami, ale narzędziem wykorzystanym przez białoruskiego napastnika: narzędziem wykorzystanym, oszukanym i umierającym z głodu i zimna. Trudno jest nazwać napastnikiem tych, którzy nie mieli żadnej intencji wymierzonej ani przeciwko Polsce, ani przeciwko jej mieszkańcom. Uważanie ich za napastników jest bodaj największym błędem, jaki popełniamy. Ci ludzie są wykorzystani jako broń. Nie są napastnikami. A że to jest żywa broń, broniąc się więc powinniśmy wyjąć ją z ręki agresora, a nie wykorzystywać ją na równi z agresorem – dorównując mu w okrucieństwie.

Gdyby z ordo caritatis zrobić zasadę uniwersalną i absolutną – aż po śmierć drugiego człowieka – nigdy nie byłoby żadnych misji. Bo po co iść na misje, skoro wśród nas wciąż tylu jest niewierzących? Nie byłoby działań charytatywnych w innych krajach, nie byłoby pomocy humanitarnej na innych kontynentach, nie byłoby budowania studni w Sudanie. Bylibyśmy smętnymi wysepkami egoizmu: bo przecież zawsze znajdzie się ktoś bliżej, kto jeszcze potrzebuje choć odrobiny pomocy. 

Ordo caritatis, wbrew intencjom autora tej myśli, stało się dla wielu wygodną wymówką i usprawiedliwieniem dla własnej obojętności. Ale usprawiedliwianie obojętności i egoizmu chrześcijaństwem jest tylko jego karykaturą.