Duchowe pielgrzymowanie Duchowość PPAG 2022

DZIEŃ 5 / KONFERENCJA

1 sierpnia

Wstańcie, chodźmy do chorych, cierpiących, 
terminalnie chorych i przebywających w hospicjach

Tajemnica bliskości

W dziennikarskiej pracy najtrudniejszymi miejscami, do których musiałam wejść, były hospicja. 

Widziałam wcześniej śmierć. 

Mieszkałam przez kilkanaście lat z dziadkiem. Kiedy zaczął chorować, było oczywiste, że będzie umierać w domu. Bardzo się bałam tego umierania. Przez wiele tygodni nocami nasłuchiwałam jego oddechu – czy jeszcze jest. Czy będzie następny wdech. Nie wiedziałam wtedy, że człowiek nie wydaje ostatniego tchu, że to nie wydech jest na końcu. Że człowiek bierze jeszcze ostatni wdech i to wtedy następuje koniec, cisza. Wydechu już nie ma.

Potem, kiedy umieranie rzeczywiście nadeszło, było zwyczajne. Okazało się być częścią życia. Dziadek powoli przechodził do innego świata. Serce biło, ręka wciąż była ciepła, był przytomny, ale z oczami utkwionymi w zawieszonym na ścianie krzyżu, jakby już trochę po drugiej stronie. Jakby ten świat coraz mniej go obchodził, jakby coraz mniej go dotyczył. Aż przestał go dotyczyć w ogóle. 

Śmierć dziadka nie była straszna, ale śmierć obcych ludzi? Jak pomóc tym, którym pomóc już nie można? O czym rozmawiać z ludźmi, którzy za chwilę będą wiedzieć już wszystko, a to, co jest tutaj, stanie się zupełnie nieważne? Oni już są trochę z nieba, co im można dać? 

Księdza Jana Kaczkowskiego nie spotkałam w swojej pracy. Wydawał się być wtedy wielką gwiazdą, nie chciałam zawracać mu głowy. Do założonego przez niego hospicjum w Pucku pojechałam rok po jego śmierci. Nic się tam wtedy nie zmieniło. Uśmiechnięte oczy ks. Jana witały wchodzących z ustawionej przy wejściu dużej fotografii. Ten sam też pozostał sposób myślenia o umierającym człowieku. 

– W 2004 roku Jan chodził po szpitalu i pytał, kto chciałby z nim robić hospicjum – wspominała wtedy pani Anna Jochim-Labuda, wiceprezes Zarządu hospicjum w Pucku. – To był moment dużych zmian w procedurach szpitalnych, ludzie na ostatniej prostej życia odsyłani byli do domów. Rodziny nie były na to przygotowane, potrzebowały nauczycieli i przewodników: kogoś, kto mógłby podpowiedzieć, jak żyć z ciężką chorobą. Zaczynaliśmy od zera, w domach pacjentów. Chorych woziliśmy tarpanem proboszcza. Za symboliczną złotówkę kupowaliśmy stare łóżka z Caritas. Jeździliśmy po całym półwyspie, aż pod Wejherowo. Używaliśmy prywatnych telefonów w czasach, gdy nie było abonamentów za 25 zł „bez limitu”. Trzeba było oddać wszystko: swoje umiejętności, czas i pieniądze. Ale udawało się pacjentom dać poczucie bezpieczeństwa, a rodzinom poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
To było widać od samego wejścia: że najważniejszy w puckim hospicjum jest pacjent. Wszystko ma służyć jego komfortowi: od lekarzy po architekturę budynku wymyśloną tak, żeby chorzy mieli dużo zieleni i światła, i żeby nikt przechodzący korytarzem nie zaglądał im do łóżek. Uderza absolutny brak szpitalnego zapachu.
– Początkowo wydawało nam się, że chodzi głównie o pacjenta: że to on ma być szczęśliwy – tłumaczyła Anna Jochim-Labuda. – Szybko zorientowaliśmy się, że samozadowolenie pacjenta to za mało. Jeśli rodzina będzie niepogodzona z tym, co się wydarzyło, nie będziemy mogli mówić o żadnym sukcesie. Dlatego zabiegamy, żeby poczuli się dobrze zarówno pacjenci, jak również ich środowisko. Jan wiele rozmawiał z rodzinami, z dziećmi, żonami czy mężami: żeby mieli poczucie spełnienia. Dramatowi odchodzenia i śmierci nadał nowe zabarwienie. Pokazał, że może z niego wyniknąć coś dobrego.

W Pucku nie „próbuje się” niczego robić. To bardzo charakterystyczne. Tu po prostu „się robi”. Pacjent nie jest kimś zajmującym kolejne łóżko. Jest człowiekiem, którego trzeba traktować indywidualnie. Pacjenci w pokojach dobierani są tak, by nie zagrażali sobie z punktu widzenia zdrowotnego – po chemii czy radioterapii mają przecież bardzo obniżoną odporność. Ale też i tak, żeby chcieli oglądać jedną stację telewizyjną i zwyczajnie się lubili. Jeśli ktoś jest młody i ma rodzinę, dostaje pokój jednoosobowy. Można tam wstawić łóżko i biurko dla współmałżonka. Dzieci mogą jeździć wokół domu na rolkach. Na ścianach powiesić można obrazek, jakieś zdjęcia. Nawet pościel jest w ulubionym kolorze. Wszystko zależy od tego, czego pacjent potrzebuje do szczęścia. Dziczyzna? Kiełbasa z grilla, rozpalonego wśród zieleni wokół hospicjum? A może spacer nad morzem, przejażdżka Cadillakiem i lody z przystojniakiem? Ani na zwyczajne, ani na najbardziej szalone marzenia chorych nikt tam nie patrzy z przymrużeniem oka. Przy tych najbardziej szalonych cały zespół siada i myśli, jak to zorganizować. Ta wrażliwość, której uczył ks. Jan, nie umarła razem z nim. I choć bażanta w pół godziny nie da się zdobyć i przygotować (próbowano!), to można go zamówić. Zwykle chorzy mają jednak prostsze życzenia. To budyń z sokiem malinowym, kisiel, coś kwaśnego do picia, coś słodkiego. – Czasem sponsorzy pytają, na co pójdą ich pieniądze – mówiła mi Anna Jochim-Labuda. – Odpowiadam, że na działalność statutową, ale też nie ukrywam, że jeśli trzeba będzie kupić homara, to go kupimy. A jeśli komuś marzy się ciepła bułka, to pojedziemy rano do supermarketu i ją przywieziemy. To są krótkie momenty, kiedy takie pragnienia się pojawiają, ale jesteśmy czujni. Chcemy je zauważać, a nie udawać, że ich nie ma. Pacjent potrzebuje indywidualnego traktowania i zawsze jest w centrum naszej uwagi. Nie wszyscy mają czas, żeby stanąć na nogi albo zamarzyć o lodach z przystojniakiem. Niektórzy umierają kilka godzin po tym, jak przekroczą progi hospicjum. Udaje się wtedy poprosić księdza, przyjeżdża rodzina, wszyscy dostają kilka dobrych godzin dla siebie. Godzin spokojnych, bez marnowania na rozterkach, czy wszystko dobrze robimy, czy nie popełniamy błędu.

W hospicjum w Pucku odchodzi około dwustu osób rocznie. – Umieramy razem z nimi – mówiła Anna Jochim-Labuda. – Na początku pielęgniarki, które na każdym dyżurze kogoś żegnały, pytały: „To chyba moja wina?”. Trzeba było programu rozwoju osobistego z trenerem, inwestycji w ludzi, żeby byli w stanie dźwigać ciężar leżący na granicy ludzkiej wytrzymałości. Mówiliśmy z Janem, że nawet, jeśli nie będziemy mieć pieniędzy na premie, to zawsze będziemy zabiegać o to, żeby ludzie mogli pojechać na kolejną konferencję, na kolejne szkolenie. Żeby mogli zobaczyć, jak inni pracują i czerpać dobre praktyki. Żebyśmy nie marnowali tu czasu, bo my tego czasu po prostu nie mamy.
Sam ks. Jan opieki hospicyjnej nigdzie się nie uczył. Działał intuicyjnie, kreatywnie, z niekończącą się energią i pragnieniem pomagania chorym. Zawsze jednak marzyło mu się, by jego hospicjum wyrosło na centrum edukacji na temat opieki paliatywnej. Nie miało być szkołą, ale otwartym miejscem, do którego przyjeżdżać będą inni, żeby przypatrywać się i uczyć tej pracy. To marzenie właśnie się spełnia. 

Do hospicjum trafiają ci pacjenci, którzy od onkologa usłyszeli: „Już nic więcej zrobić nie mogę”. Niemożność wyleczenia przyczyn choroby nie oznacza jednak, że medycyna jest bezradna. Nadal może pomóc, podnosząc komfort życia pacjenta, niosąc ulgę w dolegliwościach, kojąc ból. Rehabilitacja? Wiadomo, że pacjenci biegać nie zaczną. Ale zdarza się, że ktoś przyjeżdża na łóżku albo na wózku, a potem zaczyna chodzić przy balkoniku albo wsiada na rower stacjonarny. Ktoś od kilku tygodni odmawiał jedzenia, a teraz je. Rodziny się wtedy dziwią: lekarz w szpitalu mówił, że to ostatnie chwile życia, a tu będą wypisywać pacjenta do domu. Zaglądają nawet do kuchni, oglądają kanapki albo próbują zupy, żeby sprawdzić, co w nich jest takiego innego. W kanapkach nie ma nic nadzwyczajnego, ale też nie ma konieczności jedzenia tego, co akurat ktoś podaje. Zamiast „szwedzkiego stołu” są tu jeżdżące „szwedzkie wózki”, z których można wybrać sobie to, na co akurat przyjdzie ochota. Nawet, jeśli to akurat jest bigos, którego zapach doleciał z kuchni przygotowującej catering na zewnątrz.

Jak się ma godzenie takich zachcianek kulinarnych z logicznym prowadzeniem pacjenta? – pytała Karolina Gorzkiewicz-Drzy-malska, dietetyk w puckim hospicjum. – Nasi pacjenci są po zakończonym leczeniu przyczynowym. Dla nas najważniejsze jest, żeby zapewnić im komfort. Jeśli ktoś ma ochotę na coś smażonego, to mały kawałek do spróbowania czy tylko przeżucia nie zrobi mu krzywdy.

Małgorzata Regosz-Kaczkowska, lekarz w puckim hospicjum, jest bratową ks. Jana. Kiedyś była ginekologiem, potem przez kilka lat miała przerwę w pracy. Ksiądz Jan nie namawiał jej na kurs medycyny paliatywnej, wpadła na to sama. Z pracy, która pomaga ludziom przechodzić na drugą stronę życia,czerpie satysfakcję. Widzi, że przynosi ona natychmiastowe efekty, a pacjenci doznają ulgi. – Mam świadomość, że nie wyleczę pacjentów z choroby podstawowej – mówi. – Mogę natomiast ulżyć im w tych objawach, które tego konkretnego dnia są dla nich najbardziej dokuczliwe. Na tym właśnie polega medycyna paliatywna, żeby podwyższać jakość życia człowieka w obliczu nadchodzącej śmierci. Ulga, którą niesiemy pacjentom, jest czymś naprawdę niesamowitym. Mamy coraz lepsze leki, różne drogi ich podawania, ból jesteśmy w stanie wyeliminować już praktycznie w stu procentach.

– Wiele osób trafia tu, bo nie chcą iść do żadnego innego hospicjum – opowiadała mi Anna Jochim-Labuda. – Mówią: jeśli w tym, co opowiadał, jest choćby cząstka prawdy, to chcemy być właśnie tutaj. Jakiś czas temu przyjmowaliśmy starszą panią z Trójmiasta. Podczas rozmowy z rodziną sugerowałam, że lepiej byłoby jednak, gdyby pani była w Gdańsku czy Sopocie, wtedy rodzinie łatwiej byłoby dojechać do niej nawet kilka razy dziennie. Oni upierali się, że mama chce być tylko tutaj. Gdy zapytałam, co u nas jest takiego, czego nie ma gdzie indziej, usłyszałam: „Bo tam idzie się umrzeć, a u was można jeszcze pożyć”.

Kiedy byłam w puckim hospicjum, nad łóżkiem pani Lolity ustawiony był obrazek Jezusa Miłosiernego. Pani Lolita pracowała w ochronie, teraz była na rencie. Mieszkała z mamą. Puckie hospicjum podpowiedziała jej koleżanka, gdy mama złamała kręgosłup: dwie chore osoby w domu nie były w stanie dać sobie rady same.
– Trafiłam do nieba. Mogłabym tu zostać nawet rok! – mówiła mi pani Lolita, chwaląc po kolei każdego z pracowników i wolontariuszy. Mówiła, że kiedy stanie na nogi, wróci do domu, a do hospicjum będzie wracać, choćby tylko, żeby pomóc w sprzątaniu. Już teraz z dnia na dzień robi coraz więcej kroków, nauczyła się schodzić z łóżka na wózek i cieszy się tą odrobiną samodzielności. 
– Lekarz przychodzi rano i wieczorem, wszyscy pytają, jak się czuję, czy czegoś mi potrzeba – cieszyła się. – Ci, którzy mogą, siadają na wózek i jeżdżą, spacerują. Przychodzą wolontariusze. Niedawno z jednym z nich oglądaliśmy w nocy Wenus. Specjalnie przywiózł tu swój teleskop, a przecież tyle jest z tym zachodu! A wczoraj mieliśmy koncert, przyjechał pan, który grał stare przeboje z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Nawet ludzie na łóżkach przyjeżdżali, żeby posłuchać. Jak wyzdrowieję, też będę tu przychodziła jako wolontariuszka. Choćby po to, żeby zbierać pety. Muszę oddać to wszystko dobro, które tu dostaję. Mam nadzieję, że dam radę!

Pani Lolita była lewostronnie sparaliżowana. Miała raka płuc z przerzutem do mózgu. Rokowania w takich przypadkach zwykle nie są pomyślne: pacjenci przeżywają średnio od trzech do dziesięciu miesięcy. Dziś już na pewno pani Lolita nie żyje.

W hospicjum w Pucku odkryłam, że wobec śmierci naprawdę jesteśmy bezradni. Za to życie – każdą jego minutę, nawet ostatnią – możemy dla kogoś uczynić lepszą. Jaśniejszą, wygodniejszą, uśmiechniętą. To wszystko. I nie ma co się silić na więcej, bo będzie w tym jakaś pycha. Poza życie, poza ostatni oddech nie sięgniemy.

Drugie hospicjum, do którego trafiłam dużo później, znajduje się w Darłowie. Tam spotkałam jego dyrektora, ks. Krzysztofa Sendeckiego. Podobnie jak w Pucku wszystko tam nastawione jest na komfort mieszkańców. Tak po prostu. Jest kuchnia, w której można zrobić ulubiony budyń albo upiec ciasto. Jest kawiarnia, żeby rodzina nie musiała stać nad łóżkiem chorego, ale mogła przywieźć go do kawiarni na herbatę. Jest zupa dla gości. Jest kaplica, powiększona kosztem garażu, w której co miesiąc modlą się rodziny tych, którzyprzeszli na drugą stronę. W pokojach łóżka ustawione tak, by przechodzący korytarzem nie widzieli chorych. 

Kiedy pytam ks. Krzysztofa, czego potrzebuje umierający człowiek, on odpowiada: – Najpierw potrzebuje ludzkiej pomocy: ukojenia bólu, zaradzenia niewydolnościom. Dzięki temu może zrozumieć, jaką wartością jest tu życie – i życie wieczne. Nie patrzę na hospicjum inaczej jak z perspektywy nieba. Inaczej bym się wykończył. Dziś w nocy umarły cztery osoby. Powinniśmy teraz stąd wyjść, zatrzasnąć drzwi samochodu i wyjechać gdzieś daleko, i nazwać to miejsce umieralnią. Ale nie wychodzimy – bo to jest miejsce, w którym ci ludzie zostali przygotowani do przejścia. 

Czy można człowieka przygotować na śmierć? Jak to się robi?
Ksiądz Krzysztof odpowiada, że codziennie przygotowuje ich przez sakramenty: odprawia Mszę, udziela Komunii. Nikogo nie zmusza, ale nie chce, żeby stało się tak, że ktoś chce ją przyjąć, może ostatni raz – a nie ma księdza. A potem ks. Krzysztof dodaje: I sam modlę się o to, żeby przed śmiercią stanął przy mnie ksiądz i powiedział: „Ja odpuszczam tobie grzechy”. Naprawdę się o to modlę. Przeżyłem tu już blisko tysiąc śmierci i za każdym razem, gdy staję przy łóżku umierającego w albie i stule, to widzę, że ten człowiek patrzy nie na mnie, Krzysztofa Sendeckiego, ale na wysłannika, który ma mu powiedzieć: „Tu wszystko się nie kończy”.

Są w hospicjum tacy, którzy bez sakramentów przeżyli czasem dziesiątki lat. Ksiądz Krzysztof mówi, że nauczył się ich nie oceniać. Nie jest ich sędzią. To choroba ich weryfikuje. W ostatniej chwili życia tak naprawdę okazuje się, kto jakim był człowiekiem. 

– Miałem tu kiedyś pana, bezdomnego, samotnego, który nie chciał przyjąć sakramentów – wspomina ks. Krzysztof. – Na moje pytania odpowiadał: „Proszę mnie nie denerwować!”. Ale kiedy przychodziłem obok, pomodliłem się, pobłogosławiłem mu. To wszystko. Kiedy umarł, kierownik MOPS-u zadzwonił z pytaniem, czy go pochowam. Sołtysowa ze wsi, w której się wychował, przyjechała zamówić Mszę św. Opowiedziała mi jego historię: człowieka, którego traktowano jak upośledzonego, chociaż nim nie był, nazywano głupkiem. Kiedy wszedłem do kościoła na pogrzeb, zobaczyłem tłum ludzi i pomyślałem: „Panie Jezu, chyba mu się to należy!”. Nie wiem, jaka była jego wiara. Ale wiem, że musiał mieć w sobie niesamowitą miłość dla drugiego człowieka, bo inaczej dwieście osób na pogrzeb bezdomnego nie przyjdzie! Ucieszyłem się wtedy, że mogłem go przygotować na przejście, ogolić, umyć, ubrać, nakarmić. Potraktować go jak pana Andrzeja, a nie „głupka”. 

 Do hospicjum w Darłowie trafiają też czasem więźniowie z pobliskiego Czarnego. – Miałem takiego więźnia, człowieka z wyrokiem dożywocia – opowiada ks. Krzysztof. – Nie za jedno zabójstwo, to były masakry. Oczywiście, że zastanawiałem się, czy w ogóle go przyjąć. Nawet sędzia do mnie dzwonił, pytał, czy mamy specjalnie przygotowaną salę. Odpowiedziałem, że przecież nie jesteśmy hospicjum więziennym. I że jeśli ten człowiek jest w takim stanie, że trzeba go przyjąć do opieki paliatywnej, to go przyjmę, nie będę kalkulował, kto jest lepszy, a kto gorszy. Tak sobie kiedyś postanowiłem i tego się trzymam. W końcu przysłali tego pana. Był leżący, ale jeszcze posługiwał się rękoma, siadał. Na początku się go baliśmy, ale przede wszystkim mu pomogliśmy, bo miał straszne bóle. Nakarmiliśmy go, a potem mówił, że jest mu tak dobrze, że nie chce stąd wychodzić. Pytał mnie, czy wróci jeszcze do zakładu karnego. Odpowiedziałem, że nie wiem, ale chyba nie – wiedziałem, że raczej stąd nie wyjdzie, że umrze. Ale nie rozmawiałem z nim o sakramentach, tylko przechodząc obok, błogosławiłem. W końcu zapytałem, czy chce się wyspowiadać. Odpowiedział, że tak. I że chce przyjąć Komunię. I że chce codziennie być na Mszy św. Nawrócenie św. Pawła? Nie wiem… Ale to są takie sytuacje, w których dostrzegam największą wartość tego domu. 

Ksiądz Krzysztof opowiadał też, że zdarza się, że ktoś w hospicjum próbuje manifestować swoją wielkość – ale szybko z tego rezygnuje. Tam do nikogo nie mówi się „panie dyrektorze” i „panie ministrze”. Wielcy tego świata zdejmują tam z siebie ciężar całego życia, stanowisk, majątków, kont, spadków. Zaczynają rozumieć, że trumna nie ma kieszeni. 

 Tu jest konkret – mówi ks. Krzysztof. – Jeśli ktoś przychodzi do hospicjum, to nie dlatego, że włosy mu się nie układają czy zęby psują. Przychodzi, bo umiera. Ludzie pytają: co ze mną będzie? Odpowiadam, że nie wiem. Może i będzie źle. Mnie to nie interesuje. Interesuje mnie dziś, czwartek. Co będzie jutro? Nie wiem, czy dojadę do Koszalina i czy stamtąd wrócę, więc nie wybiegajmy myślami tak daleko. Pan Bóg po swojemu tę drogę prowadzi. Trzeba Mu zaufać. Nie grzebać po diabelsku w popiołach przeszłości i nie martwić się o przyszłość, na którą nie mamy wpływu. My mamy zadbać o dziś. Moim nadrzędnym celem jest zbawienie człowieka i doprowadzenie całej rodziny do sytuacji, w której są gotowi na przeprowadzenie mamy czy taty na drugą stronę. Żeby nie mówili tylko: „Zostawiłeś nam smutek”. Żeby potrafili powiedzieć: „Mamo, rozstajemy się, ale nic się nie kończy. Dziękujemy, że nas doprowadziłaś do tego momentu. Ty teraz idź dalej i pokaż nam, jak dalej żyć, i pociągnij nas za sobą”. Bo przecież ta mama wciąż będzie z nimi, choć nie będą jej widzieć.

– W hospicjum szuka się fundamentów – mówił mi ks. Krzysztof. – Co jest fundamentem życia? Zwykle okazuje się, że to ktoś, kto nas kocha, tak prawdziwie. I ta miłość polega na tym, że będę obok. Czasem ludzie mnie pytają, co mają zrobić przy chorej osobie. Odpowiadam, że być. Po prostu. Usiąść na krześle, wziąć pilota, włączyć telewizor i opowiadać, że pani sepleni. Życie to nie jest ciągłe recytowanie wierszy, życie to normalność. Sam się tego uczę, ale też powtarzam ludziom: po prostu bądźcie! Jak trudno jest czasem być! Być przez całą noc przy kimś umierającym i zasnąć na krześle w pozycji siedzącej. Zwykle już po dziesięciu minutach kręcimy się i nie wiemy, co zrobić. Miłość to inna relacja. To słuchanie. To siedzenie obok i patrzenie. To wspólne oddychanie. Przecież małżonkowie w nocy śpią i też tylko oddychają razem! Tutaj człowiek się tego uczy.

Dzisiaj często śmierć się odsuwa. Wielu świadomie zostawia swoich bliskich w szpitalach i czeka, kiedy zadzwoni telefon z informacją, że już jest po wszystkim. Obawiają się wysiłku opieki, ale przede wszystkim samej śmierci – boją się swojego lęku. Nie warto. Ta śmierć naprawdę jest częścią życia. Bliskich nie opuszcza się w tej najważniejszej, ostatniej chwili. 

O lęku opowiadał mi przy innej okazji Adam, trzydziestokilkuletni mężczyzna, chorujący na glejaka. 

– Najtrudniejsze było dla mnie to, że z całej długiej listy kontaktów w telefonie zostały mi tylko dwa – wspominał. – Ja się nie zmieniłem. To ludzie się wycofali. Potrzebowałem się spotkać, iść na piwo, rozmawiać o czymkolwiek, byle nie o chorobie, ale miałem wrażenie, że ludzie się boją, że samą obecnością zepsuję im dobry humor. Wiele osób w chorobie zostaje samych. Zastanawiam się, co się w nich dzieje, kiedy słyszą od bliskich: „będzie dobrze”. Ja odbierałem to jako policzek. Nie chcemy słyszeć, że „jakoś się ułoży”. Mam ciężkie rozpoznanie, mam stertę dokumentów, gdzie na każdej stronie napisane jest „nowotwór złośliwy mózgu”, lekarz mówi, że mediana przeżycia to jakieś cztery-pięć lat, może krócej, a ludzie mi mówią: „będzie dobrze”. Jak mam to rozumieć? Że mi nie wierzą. Lekceważą. W domu wszyscy płaczą. Nikt nas nie uczy, jak się zachować. Wokół chorego rodzi się demotywujący krąg, gdzie człowiek nie tylko nie ma wsparcia, ale wręcz czuje się obciążeniem dla swoich bliskich, którzy wpadają w panikę. Rodzi się spirala strachu, kolejne dni uciekają, a przecież te dni są policzone. 

Wróćmy jeszcze na chwilę do ks. Jana Kaczkowskiego. – Chcę Państwu polecić absolutnie niezwykłe lekarstwo, niezbędne tym, którzy zbliżają się do śmierci, i tym, którzy za chwilę zostaną osieroceni przez kogoś ze swoich ukochanych. Tym lekarstwem jest bliskość – mówił ks. Jan Kaczkowski w rozmowie z Katarzyną Jabłońską. 

Bliskość. To jest klucz. Do chorych i umierających mamy iść właśnie tak – żeby być blisko. Nie jak do obcych tworów przeżartych chorobą, ale jak do tych, których kochamy. Bo miłości ani choroba, ani nawet śmierć nie zmienia.