Duchowe pielgrzymowanie Duchowość PPAG 2022
Duchowe pielgrzymowanie Duchowość PPAG 2022
Pierwsza rzecz, którą musimy dziś wiedzieć i którą często przeoczamy – to że ubogim można być w taki sposób, że nikt tego nie zauważy. Przynajmniej na pierwszy rzut oka nie zauważy. Można nie żebrać. Można mieć dach nad głową. Można we własnym domu jeść raz dziennie stary chleb popijany gorącą wodą albo herbatą parzoną trzy razy z jednej torebki. Sztuką będzie wykształcić w sobie wrażliwość na ubogich, których bieda nie krzyczy na ulicy.
W jednym ze swoich orędzi na Światowy Dzień Ubogich papież Franciszek mocno podkreślał motyw słuchania. Słuchanie jest też tym, na co zwracamy uwagę w tym roku na pielgrzymce. Dla papieża Franciszka to słuchanie składa się z trzech elementów. Po pierwsze: zrozumienia, kim są ubodzy. Po drugie: usłyszenia ich wołania. Po trzecie wreszcie: rozeznania ich potrzeb.
Papież jednocześnie wyprowadza nas ze stereotypu o ubogich. Owszem, to są ludzie bezdomni na dworcach albo w zimowe wieczory krążący autobusami po mieście. Ale to są również ludzie samotni i wykluczeni; ludzie zastraszeni przez przemoc i prześladowani przez fałszywą sprawiedliwość; ludzie odrzuceni i odsunięci na margines jako niemieszczący się w „porządnym świecie”.
Zauważmy, bo to jest ważny moment. To nie status materialny, nie zawartość portfela i stan konta stanowią o prawdziwym ubóstwie człowieka.
O ubóstwie stanowi to, na jakiej pozycji społecznej został ustawiony – albo na jakiej sam się ustawił. I rzeczywiście, najczęściej jest to związane właśnie z brakiem pieniędzy. Ale ubogi równie dobrze może być niewidzialny: przychodzić codziennie do sklepu po bułkę, mieć czyste buty i wysprzątane mieszkanie. Dostrzeżenie w nim biedy zawstydzonej, w milczeniu wołającej o pomoc jest prawdziwą sztuką.
Sztuka dostrzeżenia ubóstwa zaczyna się od słuchania. Czy potrafimy słuchać drugiego człowieka tak, by usłyszeć, że jest ubogim? To jest pytanie, do którego papież wzywa tak, jakby to był rachunek sumienia. To jest pytanie bardzo ważne, bo czasem tak mocno zaangażujemy się w pomaganie – że przestajemy słuchać tych, którym pomagamy! Robimy wielkie akcje, wielkie zbiórki, wysyłamy góry darów i zupełnie nas nie obchodzi, że ci ludzie tego nie potrzebują. Do magazynu na Podlasiu jesienią ubiegłego roku, w czasie kryzysu uchodźczego, kiedy wolontariusze ratowali ludzi tonących na bagnach – ktoś przysłał dla nich szpilki i łyżwy. Sprzątał szafę, nie pomyślał? A może właśnie pomyślał: że skoro są biedni, niech się cieszą z czegokolwiek?
Zaangażowanie w pomoc nie może przysłonić wsłuchania się w prawdziwe potrzeby człowieka. Owszem, futro z szafy babci świetnie chroni przed mrozem w lesie, ale jest w zasadzie jednorazowe. Jeśli namoknie, przestaje grzać, staje się ciężkie i nigdzie nie da się go wysuszyć. Dlaczego imigranci chodzą w markowych kurtkach, a nie w starych futrach? Właśnie dlatego. Takie proste, a tak trudne, jeśli przestać słuchać.
Ktoś może powiedzieć, że dobra jest każda pomoc, nawet jeśli nie jest do końca trafiona. Że lepsze to niż nic. Ale papież Franciszek odpowiada, że bez wsłuchania się w rzeczywiste potrzeby drugiego to nie jest żadna pomoc, ale tylko troska o własne dobre samopoczucie. Nie da się pomóc drugiemu, kierując się własnym o nim wyobrażeniem. Żeby pomóc, trzeba go usłyszeć: usłyszeć jego cierpienie, jego rozczarowanie i jego nadzieję.
Za słuchaniem musi iść ciąg dalszy. Kto usłyszy ubogiego, zobowiązany jest odpowiedzieć na jego głos. Kto raz usłyszy, nie ma prawa przejść obojętnie. Na czym ma polegać ta odpowiedź? Według papieża wcale nie chodzi tu o danie pieniędzy czy zorganizowanie wielkiej akcji. Nie na tym polega chrześcijańska odpowiedź na spotkanie ubogiego. I pieniądze, i wszelkie akcje są tylko środkiem do celu. A tym celem ma być przywrócenie człowiekowi godnego życia. Dlatego właśnie nie wystarczy wrzucić do puszki kilku złotych i uznać, że mamy problem z głowy, nic więcej robić nie trzeba. Jeśli ktoś naprawdę wierzy w Ewangelię Jezusa – jeśli patrzy na drugiego człowieka oczami Jezusa – to będzie robił wszystko, by ten człowiek żył godnie. Żeby był chciany i kochany. I będzie szukał na to sposobów.
Papież Franciszek przekonuje nas, że wyciągnięta dłoń, która daje gościnność i przyjaźń, jest działaniem w imieniu samego Boga. Każdy, kto pomaga ubogiemu, staje się Jego narzędziem. Bóg mówi do człowieka łagodnie. Ubodzy również „czekają, aż ktoś podejdzie do nich i powie: «Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię!»”. Nie czekają na samo tylko ubranie, nakarmienie czy pomoc w spłacie kredytu. Chcą usłyszeć, że odtąd już ze swoim problemem nie są sami. Franciszek mówi krótko: ubodzy, żeby pokonać ubóstwo, potrzebują ludzi, którzy się o nich troszczą, ludzi bezpośrednio zaangażowanych w relację. Nie wyjdzie z ubóstwa ten, kto nie spotka przyjaciół. To radyklany wniosek – ale taki właśnie radykalny jest papież i tak radykalna jest Ewangelia.
Któregoś roku na Targach Designu w Lipsku zaprezentowano niezwykłe meble: stoły wykonane z materiałów „po przejściach”, z wyrastającymi z blatów – z ukrytych w nich donic – żywymi roślinami. Niemcy się nimi zachwycili. Zdjęcia w internecie publikował nawet wiceprezydent Berlina.
Te zdobywające światowe uznanie stoły to nie jest pomysł szalonego projektanta. To pomysł bezdomnych z Wrocławia działających jako pracownia MiserArt. To oni znajdują stare drzwi na śmietnikach albo dostają je po remoncie seminarium duchownego czy aresztu śledczego. Nie wygładzają ich specjalnie – mają zostać chropowate, jak życie tych, którzy robią z nich stoły. W ten sposób drewno staje się symbolem doświadczeń tych ludzi – symbolem życia steranego, ale twórczo wykorzystanego. I w tym spotkaniu trudnego życia z twórczością znów symbolicznie wyrasta nowe: zielone rośliny na zniszczonych blatach.
Wrocławscy bezdomni są twórczy, bo ktoś w nich zobaczył wartość. Ktoś zaprzyjaźnił się z nimi. Ktoś ich przekonał, że każdy człowiek chce coś po sobie zostawić. Andrzej Ptak, od lat pracujący z bezdomnymi szef pracowni MiserArt, tłumaczy, że najlepsze efekty pracy osiąga się właśnie przez przyjaźń. Mówi, że nie próbuje zmieniać kogokolwiek. Nie oducza bezdomności. Nie udowadnia, że ktoś powinien żyć tak, jak inni. Dzięki temu w Miser-
Art poszczególni ludzie przestają być bezosobową częścią dużej grupy z logo „bezdomni”. Każdy z nich odzyskuje indywidualność: ma nie tylko imię, ale też umiejętności i talenty, które wyrywają go z przeszłości i pokazują przyszłość. W ten sposób ludzie przestają również być marginesem miasta, kimś wykluczonym. Stają się jego uczestnikami jak każdy inny. Wnoszą w społeczeństwo swoją niepowtarzalną wartość. Ale nie byłoby MiserArt bez słuchania.
83-letnia pani Maria z Warszawy, która od 12 lat przez budynkiem sądu rozdawała ulotki, nie chciała ani ubrań, ani jedzenia, ani nawet czekolady. Staruszka rozdawała ulotki i to była jej praca. Dostała ją od jednego z miejscowych adwokatów. Kiedy pytano ją, jak można jej pomóc, odpowiadała krótko: korzystać z usług jej pracodawcy. Ludzie wzruszeni stojącą na ulicy staruszką – kiedy sprawę nagłośniły media – oczywiście ruszyli z pomocą. Ale kobieta nie chciała przyjąć żadnych zebranych dla niej pieniędzy. Wtedy Daria Różańska, dziennikarka jednego z portali informacyjnych, usiadła i zaczęła z nią rozmawiać. Nie było to łatwe, bo pani Maria próbowała ją zbyć. Nie zgadzała się na ujawnienie nazwiska. Nie chciała nawet skorzystać, gdy ktoś podchodził do niej i proponował zabranie jej na zakupy. Twierdziła, że musi „pilnować roboty”. Martwiła się za to o dziennikarkę, żeby nie siadała na zimnym betonie. Zaproponowała jej nawet podzielenie się zawartością swojej szafy, gdy dziennikarka zachwyciła się jej spódnicą w kratę. Udało się jednak ustalić fakty. Okazało się, że pani Maria padła kiedyś ofiarą oszustwa. Teraz spłaca dług u komornika. Choruje też na zaćmę. Dziennikarze zorganizowali internetową zbiórkę pieniędzy – ale skoro pani Maria nie zgadzała się na ich przyjęcie, posłuchali jej. Zrozumieli, że skuteczna pomoc wyglądać musi inaczej. Najpierw spłacili komornika. Później poszli z panią Marią do lekarza, który przeprowadził operację. Zorganizowali też wszystko tak, by pani Maria mogła wrócić do domu tego samego dnia, żeby jej psy nie były za długo same – to było dla niej bardzo ważne. Pieniędzy jeszcze zostało. Panią Marię bardzo to ucieszyło. Prosiła, żeby wszystkie przekazać na leczenie dziesięcioletniej Gabrysi walczącej z nowotworem. Dziennikarze posłuchali i tego. Na koniec tej historii opublikowali materiał, w którym rozliczyli się dokładnie z każdej złotówki, przedstawiając skany dokumentów i potwierdzenia przelewów. Pani Maria w ramach podziękowań przekazała dziennikarkom portalu połowę swojej szafy. I nadal rozdawała ulotki, ale już nie dlatego, że musiała, ale dlatego, że lubiła być między ludźmi.
W 2015 roku głośno zrobiło się o panu Józefie z Rzeszowa, znanym z tego, że grywał na ulicach miasta na akordeonie, zarabiając w ten sposób na życie. Napisała o nim na swoim profilu rzeszowska studentka Adrianna Mazur. – Zobaczyłam pana Józefa i jego twarz, która była smutna – opowiadała wówczas. – Podeszłam i zaczęłam z nim rozmawiać. Zapytałam: „I jak tam?”, a on na to, że bardzo ciężko. Powiedział, że go okradli i że nie ma już akordeonu, a to jest dla niego wszystko. Poszłam do domu i stwierdziłam, że muszę jak najszybciej działać.
Informację pani Adrianny ludzie przekazywali między sobą. Zanim jednak na dobre rozkręciła się zbiórka pieniędzy, ktoś przyniósł dla pana Józefa nowy akordeon. To znów wymagało uważnego słuchania: akordeon nie mógł być pierwszy lepszy. Gdyby ktoś w porywie serca kupił mu nowy i drogi instrument, pewnie szybko i on padłby łupem złodziei. Gdyby był za duży i ciężki, starszemu mężczyźnie trudno byłoby poruszać się z nim po mieście. Udało się znaleźć taki, który nie był najlepszy na świecie, ale był najlepszy dla pana Józefa. Zbiórka pieniędzy została zakończona, a pani Adrianna zaapelowała do mieszkańców Rzeszowa, żeby pomagać panu Józefowi tak, jak on tego oczekuje: wrzucając drobne do jego kubeczka w podziękowaniu za grę. Tylko tyle.
Wielkiej zbiórki pieniędzy nie potrzebował jakiś czas temu pan Zenon z Poznania. Wystarczyło opisać w internecie historię jego choroby, żeby ludzie zaczęli kupować sprzedawane przez niego na Rynku Jeżyckim książki, a on miał pieniądze na leki. Bez zbiórki udało się uratować zakład szewski w Warszawie, gdy po przeczytaniu historii najstarszego szewca w mieście ludzie zaczęli ustawiać się do niego w kolejce. Zbiórka była też tylko dodatkiem w ratowaniu pana Włodka z Tczewa, któremu ktoś spalił starego żuka, z którego sprzedawał książki. Żuka kupiono nowego, a księgozbiór szybko został odbudowany dzięki pomocy tczewian i przesyłkom z całej Polski.
Na co to jest dowód? Owszem, czasem żeby pomóc, potrzebne są ogromne pieniądze. To nie znaczy jednak, że ich brak usprawiedliwia bezczynność. Miłość ubogich radzi sobie nawet wtedy, gdy ma puste kieszenie.
Gdyby spróbować ponazywać, jaka ma być ta miłość ubogich? Z czym powinniśmy do nich iść, posłani przez Jezusa i przynaglani do drogi?
Po pierwsze: ta miłość jest wrażliwa i nie szuka daleko. Rozgląda się i widzi, że pani z warzywniaka posmutniała, że sąsiadka zza ściany chodzi z podpuchniętymi oczami, a dziecko po raz kolejny mówi, że oddało kanapkę Zuzi. Nie szuka teoretycznych „bezdomnych” ani „ubogich”. Widzi człowieka pojedynczo: pana Kazia i panią Stasię, ludzi, których ma obok siebie.
Po drugie: miłość ma odwagę. Zagada do pana na bazarku, uśmiechnie się do sąsiada albo przysiądzie obok zmęczonej matki z wózkiem czy mężczyzny karmiącego gołębie. Wtedy ma szansę rozpoznać każdą biedę.
Po trzecie: miłość nie jest nachalna. Nie wciśnie pieniędzy do kieszeni. Nie będzie wymuszać zeznań, ale zapyta: „I jak tam?”. A potem posłucha odpowiedzi.
Po czwarte: miłość daje się ponieść impulsom. Właśnie tak! Nie czeka, aż wzruszenie jej przejdzie, aż ktoś ją wyręczy. Nie kalkuluje, jakie ma szanse powodzenia. Trzeba coś zrobić, więc zaczyna to robić, a potem odkrywa, jak wielu się do niej przyłączyło.
Po piąte: miłość jest twórcza. Zaprosi kogoś na obiad i zrobi podwójne kanapki, żeby i dla Zuzi wystarczyło. Zabierze przyjaciółkę na kawę, bo wtedy łatwiej się wygadać. Zostanie z dzieckiem sąsiadki, żeby ta mogła pójść do fryzjera. Drobiazgi. Detale ratujące komuś godność albo życie.
Po szóste: miłość jest solidarna. Nawet jeśli sama doświadcza braków, nie zamyka się w żalu, tylko wychodzi do innych. Rozumie, że dwojgu – choćby oboje nic nie mieli – zawsze będzie łatwiej niż w samotności.
Po siódme wreszcie: miłość jest mądra. Nie pomaga bez słuchania. Spotyka człowieka, a nie swoje o nim wyobrażenie. Odpowiada na jego potrzeby, a nie na swoją potrzebę bycia dobrym. Wie, że może być przydatna nawet wówczas, gdy sama nie ma pieniędzy: bo może dać wiedzę, umiejętności, pomysł albo tylko czas. Jest przyjacielem – nie „ubogich” czy „bezdomnych”, ale konkretnego człowieka: choćby ten człowiek na początek miał być tylko jeden.
Słuchania i odpowiadania na prawdziwe potrzeby ubogich można się nauczyć – obserwując i dołączając do tych, którzy to robią od lat.
Kiedy ich spotkałam, był środek zimy. Autobus, którego szukałam, stał na wielkim parkingu przy starym stadionie na poznańskiej Nowej Wildzie. Łatwo go było poznać, bo nad szybą wyświetla się wielki napis: „CHRISTianer.org”. Z kilkoma mężczyznami dobrnęłam do niego przez wielkie kałuże w dziurawej nawierzchni. Panowie grzecznie wpuścili mnie pierwszą.
Autobus był duży, wewnątrz ozdobiony kolorowymi, świątecznymi światełkami. Jego właściciel, Radosław Hofman, na co dzień jest wykładowcą Uniwersytetu Ekonomicznego, ale tamtego dnia w żółtej kurtce z kolorowymi naszywkami z wysiłkiem otwierał drzwi autobusu. Śmiał się, że to jego poranna siłownia i zapraszał bezdomnych do środka.
Szybko przechodzimy na „ty”, tu wszyscy mówią sobie po imieniu. Płaszcz i torebkę rzucam na siedzenie kierowcy, podwijam rękawy i pytam, w czym mogę pomóc. Przestrzeń od miejsca kierowcy aż do drzwi zajmuje kuchnia: metalowe blaty, wiszące szafki i gazowy palnik, na którym ustawiony jest wielki gar. Woda już się gotuje, można wrzucać makaron. Irena prosi, żebym otwierała kolejne paczki, ona sama parzy dla kolejnych gości kawę i herbatę. Dziesięciu paczek makaronu jeszcze nie gotowałam.
– Cześć Maćku – słyszę w drzwiach głos Radka. – Dla ciebie jak zwykle, czarna z cukrem?
– Pamiętasz mnie? – dziwi się mężczyzna.
– Imienia mogę zapomnieć, ale tego, że pijesz czarną z cukrem, nigdy nie zapomnę – śmieje się Radek.
Mieszając makaron, pytam Irenę, skąd się tu wzięła. – Miałam diagnozę, czerniaka. Czekałam na wyniki histopatologiczne i mówiłam: „Panie Boże, obojętnie, co się zdarzy, ja Tobie ufam. Ty wiesz, czy mam odejść, czy zostać. I Bóg darował mi życie. Spotkałam kolegę, który zaprowadził mnie do kościoła baptystów. Zapytałam, czy mogę się w coś zaangażować, bo moje życie musi być inne niż dotychczas. I tak od 2010 roku zaczęły się dziać w moim życiu dziwne rzeczy. Najpierw zaczęłam pomagać w jadłodajni. A w autobusie jesteśmy od września. Przeczytasz mi, czy ten sos rozrabia się w ciepłej, czy w zimnej wodzie? – przerywa nagle i podaje mi paczkę.
– W zimnej.
Do makaronu wrzucamy miskę mielonego mięsa, które Irena zdążyła przesmażyć w domu, kilka sosów bolońskich i sos serowy. Danie w garnku robi się coraz gęstsze, jego mieszanie wymaga coraz więcej siły. Czuję się jak czarownica mieszająca w wielkim kotle. Irena dodaje przyprawy: sól, pieprz, zioła.
– Po chorobie i nawróceniu moje życie zmieniło się o 180 stopni – Irena znów wraca do swojej opowieści. – W poprzednim życiu nawet bym nie pomyślała, żeby coś takiego robić. Jestem z zawodu nauczycielem gimnastyki, prowadzę grupy dla seniorów. Mam też dwie podopieczne, do których jeżdżę, żeby pomóc im robić zakupy. I pracuję w biurze. Nie jest ci za ciężko mieszać? Czosnku jeszcze trochę dodam. Niezłe jest, chcesz spróbować?
Za naszymi plecami Radek opowiada o sądzie ostatecznym. W autobusie siedzi dwudziestu bezdomnych. – Czy zdajecie sobie sprawę, że Bóg w nasze ręce daje wybór, czy pójdziemy do nieba, czy do piekła? – pyta.
– Zgadza się! – z mądrą miną potwierdza jeden z mężczyzn. Nie znam jego imienia, ale po tym, co i jak mówi, łatwo się zorientować, że wykształcenia na pewno nie skończył na szkole podstawowej.
– Bóg zna każdego z was po imieniu. Nie tylko wie, jaką kawę pijesz, ale o tobie wszystko! – mówi dalej Radek.
Do autobusu wchodzi kolejny mężczyzna. Żeby nie przeszkadzać, na migi pokazuje mi, że chce kawę. Również na migi pytam, czy czarną, czy z mlekiem.
– To my decydujemy, gdzie skończymy! Nie zdecyduje za nas żadna religia, nie zdecyduje za nas żaden Kościół, nie zdecyduje za nas nikt, ani dzieci, ani rodzice. Nikt. Albo chcecie zostać dziećmi Boga, albo nie. Co możecie powiedzieć o Duchu Świętym?
– Ja go nie widziałem! – deklaruje jeden z mężczyzn.
– Tu nie chodzi o widzenie! – strofuje go drugi.
– A może widziałeś, tylko nie poznałeś? – pyta Radek.
Dyskusja robi się burzliwa. Jak to jest, że nie wszyscy, którzy się modlą, otrzymują od Boga błogosławieństwo? I co to znaczy być świętym? Jako katolicki teolog nie do końca zgadzam się z tym, co mówi Radek, ale nie przyszłam tu spierać się o teologię. Dziś tu tylko parzę kawę.
Radek kończy rozmowę krótką modlitwą. Irena nakłada do plastikowych pojemników duże porcje makaronu z sosem, a Radek roznosi je po autobusie. – Smacznie i zdrowo, spaghetti po autobusońsku – żartuje.
– Smaczne? – pyta Irena siedzącego najbliżej Mariusza.
– Smaczne – odpowiada. – Ale pieprzu mogłaś więcej dodać!Irena dosypuje do garnka pieprzu, mieszam. Mariusz dostaje dokładkę. Ktoś podaje słoiki i prosi o zapakowanie jedzenia na wynos. Inny prosi o dziesięć porcji i podaje mi starannie złożoną, starą reklamówkę. – To dla tych, którzy się wstydzą tu przyjść – tłumaczy. Radek idzie na tył autobusu, bo ktoś chce ciepłą kurtkę. Wydaje, co ma i obiecuje, że w środę będzie miał następne. Z szafki wyciąga kilka maszynek do golenia.
– Ludzie różne rzeczy nam przynoszą – tłumaczy Irena. – Radek w ubiegłym roku chyba ze 200 par butów załatwił.
Pytam o kobiety, bo nie widać ich w autobusie. Podobno są, tylko akurat dzisiaj nie przyszły. W tym momencie przy autobusie pojawia się małżeństwo. – Proszę bardzo do środka – zapraszają salonowo do środka inni bezdomni. – Co dla państwa? Proszę się nie wstydzić! Kawki? Herbatki?
Irena zabiera dla swojej podopiecznej porcję makaronu na wynos. Pudełko starannie okleja naklejką z cytatem z Ewangelii. Z bezdomnymi żegna się „na misia” i idzie do pracy. Z makaronem na wynos mężczyźni kolejno opuszczają autobus.
– Romuś, zapraszam cię do naszej rezydencji Carringtonów!
– Przyjdę! Dziękuję, przyjdę!
– Tylko po kałużach proszę nie chodzić! Żeby buty były suche!
W pierwszym odruchu traktuję to ostrzeżenie jako żart. Za chwilę uświadamiam sobie, że mokre buty kosztować mogą tych ludzi zdrowie, a nawet życie. Jest zima, a oni nie mają suchych na przebranie. Te w zimnych szatniach przy starym stadionie wyschną im dopiero na wiosnę. „Rezydencja Carringtonów” to pewnie jakiś domek gdzieś na działkach.
Razem z Radkiem zabieramy resztę jedzenia w pudełkach i też wychodzimy z autobusu. – Ci, którzy mieszkają w pierwszych szatniach, przychodzą do nas – tłumaczy Radek. – Ale tam, z drugiej strony też są ludzie. Podobno ktoś z nich cierpi na ból ręki.
Idąc dziurawą drogą, możemy spokojnie porozmawiać. Radek wyjaśnia, jak funkcjonuje autobus. Jako wspólnota karmią ludzi od dawna. Najpierw robili to w baraku przy szpitalu na Grunwaldzkiej. Tam gotowali obiady, rozdawali odzież, mieli leki, łaźnię, nawet pralkę.
Kiedy musieli stamtąd odejść, zaczęli z bezdomnymi spotykać się w McDonald’s. Przychodzili wcześnie, klientów było mało, a oni zamawiali tyle jedzenia, że nikomu nie przychodziło do głowy, żeby ich wyrzucać. Ale to nie było dobre miejsce do rozmów. Potem Radek kupił autobus. Znajomy polecił mu firmę, która zajmuje się budowaniem food trucków. To oni zamontowali kuchnię.
– Mieli ze mną przejścia, bo uparłem się, żeby mieć jak najwięcej miejsc siedzących – śmieje się Radek. Autobus ma własne zasilanie. Mogą działać w nim nie tylko lampki choinkowe, ale nawet dwa odkurzacze jednocześnie. Kiedy był budowany, nikt nie wiedział, że miasto ogłosi konkurs na mobilny punkt wsparcia dla osób bezdomnych. Ale ogłosiło, więc Radek wystartował w nim wraz ze stowarzyszeniem. Wygrali, bo innych ofert nie było. Dzięki pieniądzom z miasta bezdomni otrzymują wieczorne posiłki, mają również do dyspozycji ratownika medycznego, pielęgniarkę, streetworkerów. W piątki rano Radek gotuje i karmi ludzi sam z przyjaciółmi z kościoła baptystów. – To nie jest nic nadzwyczajnego – przekonuje. – Ile kosztuje taki posiłek? 200 zł? Więcej nie. Dlaczego mamy tego nie robić?
Dochodzimy na tył stadionu. Nie wierzę, że nadal jesteśmy w Poznaniu: w sercu Polski, w mieście o najniższym w kraju bezrobociu, zaledwie kilkadziesiąt metrów od jednej z głównych arterii miasta. Niski, odrapany budynek ogrodzony jest prowizorycznym płotem. Na sznurku wiszą brudne szmaty. Niewielkie podwórko wypełnione jest śmieciami. Na dziurawym fotelu siedzi mężczyzna z długą brodą, przycinając kawałek starej rynny. To jeden z pięciorga mieszkańców starej szatni. Radek na stoliku z rozmiękłej płyty stawia jedzenie i prosi mężczyznę, żeby przyszedł do autobusu w niedzielę o 17, kiedy będzie tam pielęgniarka. – Ból jest po to, żeby dać ci znać, że coś jest nie tak – tłumaczy. – Przyjdziesz?
– Dobrze. W niedzielę o 17. Wiem gdzie.
– To trzymajcie się. Miłego dnia!
Pytam Radka, w jaki sposób zaczęła się jego przygoda z bezdomnymi. – Zapytałem kiedyś Irenkę, czy nie potrzebują jakiejś pomocy. Powiedziała, że brakuje im takiej dużej łyżki do mieszania w garnku. Poszedłem do sklepu, kupiłem, przyniosłem i tak zostałem – śmieje się Radek. – Ale tym ludziom wcale nie chodzi o jedzenie. W Poznaniu jest tyle jadłodajni, że bez nas by sobie doskonale poradzili. Oni przychodzą, żeby sobie pogadać. Pamiętam jedną panią. Widać było, że sporo w życiu wypiła, ale przyszła, bo zgubiła męża. Zabrało go pogotowie i ona nie potrafiła go znaleźć. Wziąłem telefon, dzwoniłem, ale rzeczywiście nie udało się go wtedy odszukać. Kiedy spotkałem ją następnym razem i zapytałem, czy mąż się znalazł, miała łzy w oczach: bo ktoś zwrócił na nią uwagę, zapamiętał! Widziałaś dzisiaj Macieja? Jak był poruszony, bo pamiętałem, jaką kawę pije? Zdarzyło ci się kiedyś, żeby ktoś miał łzy w oczach, bo usłyszał „czarna z cukrem”? Oni myślą, że są społecznymi wyrzutkami. Że nie są nic warci. Myślą, że to jest ich miejsce. Dlatego nie chcą się stąd wyprowadzić.
Na chwilę tylko wracam do autobusu, żeby się pożegnać. Panowie zdążyli pozbierać wszystkie zużyte naczynia, wyrzucić worki ze śmieciami i właśnie zabierają się za zamiatanie podłogi. Wieczorem autobus będzie miał jeszcze dwa parkowania: przy ul. Dwatory i na Dworcowej. Przyjdzie pewnie zupełnie inny zestaw ludzi. I pewnie, jak zwykle wieczorami, nie zmieszczą się w autobusie.
– Każdemu chcę pomóc – mówi na pożegnanie Radek. – W Biblii czytam, że mam nie odmawiać temu, kto prosi. Nie jest napisane: „Sprawdź najpierw jego cv”, tylko „Nie odmawiaj”. Ale zdaję sobie sprawę, że pomagając, można też komuś zrobić krzywdę. Raz mi się zdarzyło, że powiedziałem: „Jesteś głodny, a ja cię nie nakarmię, bo masz być głodny”. To był nałogowy hazardzista, który przegrał wszystko i przyszedł do mnie, żebym dał mu coś do zjedzenia. Gdybym go nakarmił, on by nie zrozumiał, co zrobił. Wróciłby zadowolony do domu z przekonaniem, że wszystko jest OK. Ale dziś w autobusie był też Jarek. Kiedyś był bezdomny. Dziś byś się nie zorientowała. Chciałoby się, żeby takie przemiany były częstsze, ale to są ludzie, którzy już nie umieją zaufać. Przekroczyli pewną granicę, zza której trudno jest wrócić. Nie wierzą, że może być lepiej, więc nawet nie próbują. Dlatego traktujemy ich jak równych sobie. To jest dla nich szansa.
Wstańcie i chodźmy do ubogich. Jeśli potraktujemy ich rzeczywiście jak równych sobie – damy im wszystko.