Duchowe pielgrzymowanie PPAG 2025

PPAG2025 – konferencja- DZIEŃ VIII

Rabbuni…! – wołanie, które rodzi nadzieję.

Drodzy Pielgrzymi Nadziei,
pisząc te słowa, oczyma serca widzę Was idących w śpiewie i modlitewnym milczeniu, w skupieniu i zmęczeniu, za znakiem świętego krzyża – ku naszej Jasnogórskiej Pani. Wasza droga przypomina tamtą drogę, którą niegdyś przeszedł Pan Jezus, gdy w ostatniej pielgrzymce kierował się do Jerozolimy, aby w czasie Paschy oddać swoje życie za nas wszystkich. Wiem, że ta droga nieraz boli – w nogach, w sercu, w myślach. Ale wiem też, że idąc razem, możemy przejrzeć głębiej. Dlatego dziś zapraszam Was do Jerycha – miasta palm i decyzji.

Wokół Niego zbiera się tłum. Jedni idą za Nim z ciekawości, inni z bezczynności, ale większość zatrzymuje się na granicy miasta – bo dalej zaczyna się już droga decyzji i wyboru. Jak za
chwilę zobaczymy, większość z nich się wycofa. Pozostanie na tej drodze tylko jeden znany z imienia – Bartymeusz – niewidomy żebrak z Jerycha, który mimo swego kalectwa paradoksalnie wi-dział więcej niż reszta.

W dzisiejszym świecie Bartymeusz byłby pewnie jedynym, który nie miałby smartfona, za to miałby coś znacznie cenniejsze-go – wyczucie dokąd iść z nadzieją. Gdy wszyscy przewijają życie palcem po ekranie, on – niewidomy – „przewijał sercem” to, co naprawdę ważne…

Tak jak wtedy wokół Niego – tak dziś wokół Was – gromadzą się ludzie: stojący przy drodze, pracujący na polach, mijający Was w samochodach, jedni w pośpiechu, inni w spokoju; z zaciekawieniem lub obojętnością. Mieszkańcy malowniczych polskich wiosek i nowoczesnych miejskich osiedli, nieznajomi przechodnie i znajome twarze. Czasem pozdrawia Was śpiew ptaków, ciepło słońca, delikatność wiatru, a innym razem – błogosławiony deszcz. W tej drodze jestem z Wami – sercem, modlitwą i pamięcią.

Jerycho – miasto palm, cień raju na skraju pustyni. Jedno z najstarszych miast świata, położone głęboko w Dolinie Jordanu, 300 metrów poniżej poziomu morza – jakby zagubiona oaza po-między niebem a ziemią. Od Jerozolimy oddziela je Pustynia Judzka – surowa, milcząca i niebezpieczna. To właśnie tam, w tej wymagającej przestrzeni, Święty Łukasz umieści przypowieść o miłosiernym Samarytaninie.

Jerycho było miejscem odpoczynku – zieloną oazą, zimowym kurortem, pełnym słońca, bujnych ogrodów i wonnych sadów. Herod Wielki odbudował je z przepychem, a jego syn nadał mu blasku. Wiosną – porą, w której spotykamy Jezusa w dzisiejszym opowiadaniu – miasto tętniło życiem. To był ostatni dzień Jego pielgrzymki do Jerozolimy na święto Paschy. Jezus szedł drogą, którą co roku podążali pielgrzymi, ale tym razem było inaczej: miał wejść do miasta jako Mesjasz, wiedząc, że czeka Go krzyż. Nie przyszedł tu, żeby podziwiać urodę tego miejsca. Przechodzi przez Jerycho szybko, niemal nie zatrzymując się – jakby nie chcąc poddać się jego czarowi. Ma przed sobą cel. Trudny. Nieunikniony. Konieczny. I właśnie na tej drodze, między ułudą wygody a surowością pustyni, dochodzi do niezwykłego spotkania.

To właśnie tutaj, jeszcze przed wejściem w ostatni etap wędrówki, Jezus dokonuje ostatniego uzdrowienia opisanego w Ewangelii według Świętego Marka. Ostatni cud przed dobrowolnym „obleczeniem się” Jezusa „w słabość” dokonał się na ostatnim etapie Jego pielgrzymki. Nie jest to znak bezbronności – to królewski gest władzy i miłości. Jezus nie idzie do Jerozolimy pokonany – idzie jako Król, który świadomie wybiera ofiarę. Wi-dać to w Jego postawie: skupieniu, mocy słowa, majestacie gestów. A przecież ten Król za chwilę „zasiądzie na tronie hańby” – na krzyżu.

Ślepota ma w Ewangeliach ważne znaczenie. Symbolizuje człowieka, który potrzebuje światła Bożego, światła wiary, aby naprawdę poznać rzeczywistość i kroczyć drogą życia. Istotne jest uznanie siebie za ślepca, potrzebującego owego światła, w przeciwnym wypadku zostaje się ślepcem na zawsze (por. J 9, 39-41).

Żydzi z Galilei omijali Samarię, przechodząc przez Pereę, wracali przez Jordan w pobliżu Jerycha, by wkroczyć na stromą drogę do Świętego Miasta. Na Bliskim Wschodzie widok niewidomego żebrzącego przy drodze był powszechny (zob. J 9, 1. 8). Szczególnie na trasie z Jerycha do Jerozolimy – strategicznej drodze pielgrzymów i kupców. Całkowicie zależny od innych: od ich pomocy, obecności, prowadzenia i ochrony Bartymeusz wiedział, że to najlepsze miejsce, by otrzymać jałmużnę. Znał to miejsce. Było jego codziennym azylem, przestrzenią przetrwania. Tam też gnieździły się jego małe nadzieje.

Pierwsza z nich była bardzo prosta – nadzieja na jałmużnę. Kilka monet wrzuconych przez przechodniów mogło wystarczyć, by przeżyć do wieczora. By nie głodować. Nie zginąć. To była nadzieja konkretna, przyziemna, niemal fizjologiczna – nadzieja na przetrwanie.

Druga nadzieja była bardziej ludzka: pragnienie, by ktoś się zatrzymał, spojrzał, dostrzegł. Niewidomi w ówczesnym społeczeństwie byli często postrzegani jako grzesznicy (por. J 9, 2), odrzucani i pomijani. Może więc Bartymeusz marzył, że ktoś potraktuje go jak osobę, a nie jak cień na marginesie drogi. Że nie będzie jedynie niemym tłem tej codziennej procesji życia.

Trzecia nadzieja była najbardziej ulotna – nadzieja na dobry dzień. Może ktoś przekaże wiadomość, która poruszy serce? Może będzie to wieść o proroku, o cudzie, o Mesjaszu? Może jedno słowo stanie się dla niego promieniem w mroku?

To były jego małe nadzieje – prawdziwe i potrzebne. Ale jeszcze niewystarczające. Jak tlen – pozwalały przeżyć, lecz nie dawały życia w pełni. A jednak to właśnie one stały się punktem wyjścia ku wielkiej przemianie, progiem, przez który wyruszył ku wielkiej nadziei. Bo w Bartymeuszu tliło się coś jeszcze – coś, co przekraczało granice tych codziennych oczekiwań. W jego sercu rodziła się nadzieja głębsza, cichsza, ale trudniejsza do zgaszenia: że Bóg nie zapomniał. Że zmiana jest możliwa. Że coś się wydarzy – nie tylko dla ciała, ale i dla duszy. To nie była już tylko nadzieja na przetrwanie czy otarcie samotności – to była nadzieja, która zaczynała wykraczać poza jego ograniczenia.

Gdy usłyszał, że nadchodzi Jezus, jego nadzieja przybiera kształt wiary, a wołanie: Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną, stało się głosem serca spragnionego ratunku.

Nazywając Jezusa tytułem mesjańskim (Syn Dawida), wyznaje wiarę, że tylko On, Ten, który ma władzę od Boga, może mu pomóc. I nie tylko pomóc – może odmienić wszystko. Przypomnijmy sobie tę scenę:

Gdy [Jezus] wraz z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak, Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. A słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”. Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: „Synu Dawida, ulituj się nade mną!”
Jezus przystanął i rzekł: „Zawołajcie go”. I przywołali niewidomego, mówiąc mu: „Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię”.
On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się na nogi i przyszedł do Jezusa.
A Jezus przemówił do niego: „Co chcesz, abym ci uczynił?”
Powiedział Mu niewidomy: „Rabbuni, żebym przejrzał”.
Jezus mu rzekł: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła”. Natych-miast przejrzał i szedł za Nim drogą.


W chwili, gdy Bartymeusz usłyszał, że nadchodzi Jezus, wydarzyło się coś niezwykłego, postanowił skorzystać z wyjątkowej okazji, aby zrealizować jedną, może najważniejszą z jego na-dziei. Nie chodziło mu już o jałmużnę, może bardziej o uwagę, o spojrzenie, o widzenie, dlatego woła: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!”

Zatrzymajmy się jednak przez chwilę nad jego interesują-cym imieniem. Ewangelista przedstawia go słowami: ho hyós Timaíou Bartimaiou, czyli „syn Tymeusza – Bartymeusz”. Język polski oddaje dobrze podstawowy sens tego sformułowania: ojciec Bartymeusza miał na imię Tymeusz. Egzegeci zauważają jednak, że brzmienie imienia naszego bohatera może mieć korzenie semic-kie i greckie. Podczas gdy pierwszy jego człon – bar – nie budzi wątpliwości i znaczy po aramejsku tyle, co „syn”, to drugi może być interpretowany na dwa różne sposoby.

Jeśli przyjąć etymologię grecką (timaios), to wyrażenie to pochodziłoby od czasownika timao, które znaczy „czcić”, „szanować”, a zatem całość Bartimaiou/Bartymeusz znaczyłoby tyle, co „syn czcigodnego”, „syn godny szacunku”, co stanowiłoby jaskrawy kontrast z sytuacją życiową Bartymeusza. Oto „syn czci-godnego” siedzi jako niewidomy żebrak przy drodze z Jerycha do Jerozolimy – samotny, zależny od jałmużny, pominięty przez tłum. Ten paradoks pomiędzy imieniem a rzeczywistością może być odczytany duchowo jako obraz człowieka, który posiada godność dziecka Bożego, a jednak jej nie doświadcza w pełni z powodu ślepoty – zarówno fizycznej, jak i duchowej.

Istnieje jednak inny możliwy źródłosłów drugiego członu imienia, a jest nim aramejski rdzeń a-m-f powiązany ze słowem oznaczającym „nieczystość”, co znaczy, że imię Bartymeusz należałoby przetłumaczyć jako „syn nieczystego”.
Każda z tych etymologii wnosi dodatkową głębię interpretacyjną, wskazując na egzystencjalny i duchowy wymiar postaci.

Święty Augustyn (IV w.), zastanawiając się, dlaczego Święty Marek, w odróżnieniu od innych opisów cudów, podaje imię uzdrowionego i imię jego ojca, czyni ważną obserwację: „Bartymeusz, syn Tymeusza był człowiekiem, który popadł w nę-dzę z bardzo wielkiego dobrobytu, a jego żałosny stan musiał być powszechnie znany, publiczny, ponieważ nie tylko był ślepcem,ale także żebrakiem, który siedział przy drodze. Z tego powodu Marek zechciał upamiętnić tylko jego, ponieważ przywrócenie mu wzroku nadało cudowi tak wielki rozgłos, jak wielka była wieść o nieszczęściu, jakie spadło na ślepca” (De consensu evangelistarum II, 65, 125).

Sugestia Augustyna – że Bartymeusz był kiedyś człowiekiem zamożnym i szanowanym – może być odczytana jako obraz człowieka, który utracił nie tylko zdrowie, ale również swoje wewnętrzne bogactwo i społeczne uznanie. To skłania do głębszej refleksji nad tym, czym jest utrata duchowych dóbr, których nawet nie zauważamy, póki nie zgasną: wiary, sensu, tożsamości, kierunku życia.

W tej perspektywie Bartymeusz może stać się figurą ludzi, w których przygasło światło wiary. Jezus przestał być dla nich ważny, a życie straciło głębszy sens. Są to ludzie, którzy utracili bogactwo Ewangelii, duchowe przewodnictwo, a nawet chrześcijańską godność – nie z powodu biedy czy niepowodzeń, ale dlatego, że porzucili Boga w swoim życiu. Takie rozumowanie po-twierdza pośrednio greckie sformułowanie prośby, którą kieruje do Jezusa: hina anablepo, co znaczy „abym ponownie widział”, „że-bym znowu przejrzał”. A zatem Bartymeusz nie był ślepy od urodzenia, on kiedyś widział, lecz stracił wzrok, stał się ociemniały. Bartymeusz jest zatem człowiekiem, który utracił światło i jest tego świadomy, jednak w całej tej swojej ciemności nie porzucił nadziei. Przeciwnie, jak się okazuje, potrafi skorzystać z możliwości spotkania z Jezusem i powierza się Mu, aby odzyskać wzrok.

Jego prośba o przywrócenie wzroku ma swój początek w kalectwie, ale ewangelista przedstawia ją w taki sposób, jakby chodziło nie tyle o poprawę wzroku, ale przejrzenie serca. Siedzący na granicy miasta i pustyni, tłumu i drogi Bartymeusz zdaje sobie sprawę, jak bardzo potrzebuje spotkania z Jezusem i błaga Go o nowe, ponowne otwarcie oczu, o przebudzenie serca, o sens życia.

Błaga tak intensywnie i głośno, że nawet gdy inni próbują go uciszyć – on nie poddaje się. Im bardziej go uciszają, tym głośniej krzyczy. To obraz nadziei, która zderza się z przeszkodami, ale nie traci głosu. Nadziei, która nie godzi się na ślepotę – nie tylko ciała, ale i serca. Ale także „nadziei wbrew nadziei”, której Bartymeusz nie pozwala sobie odebrać.

Pomyślmy chwilę. Odbieranie komuś nadziei nie zawsze jest aktem gwałtownym. Często dokonuje się po cichu, niemal niezauważalnie. Wystarczy jedno słowo rzucone z obojętnością: „nie łudź się”, „to nie ma sensu”, „z takim życiem nic się nie da zrobić”. Słowa mogą działać jak nóż – nie pozostawiają śladu na ciele, ale ranią serce. Potrafią zamknąć duszę, zgasić ostatni pło-mień, jaki się w niej tlił.

Człowiek potrafi znieść naprawdę wiele: chorobę, biedę, samotność. Ale bez nadziei wszystko traci sens. To tak, jakby ktoś zdmuchnął ostatnie światło w ciemnym pokoju, zostawiając drugiego człowieka sam na sam z mrokiem. Bo nadzieja to nie luksus. To tlen. A jego brak nie boli gwałtownie – on dławi powoli, z dnia na dzień.

Najboleśniejsze jest jednak to, że nadzieję odbierają nieraz ci, którzy mieli być jej źródłem: bliscy, nauczyciele, autorytety, a czasem nawet ci, którzy „pięknie mówią” o Bogu. Ich słowa – zamiast nieść życie – ranią. Zamiast podnosić – przygniatają. I choć być może faktycznie nie chcą tego czynić – gaszą światło. A przecież czasem wystarczy tylko obecność. Proste: „Jestem przy tobie”, „Nie wiem, co będzie dalej, ale nie jesteś sam”.

Nigdy nie odbieraj nikomu nadziei na dobro – na miłość, za którą ktoś tęskni, na sens, którego szuka. Nie chodzi tu o tanie pocieszanie. Chodzi o czułość. O spojrzenie, które nie osądza. O obecność, która mówi więcej niż słowa. O miłość, która – nawet milcząca – daje siłę, by jeszcze raz spróbować, by nie zrezygnować z drogi.

Bo czasem to właśnie nadzieja w oczach drugiego człowieka rozpala płomień w nas samych. „Człowiek potrzebuje Boga, w przeciwnym razie pozostaje bez nadziei” (Benedykt XVI, Spe sa-lvi, 27). To jedno zdanie zawiera wszystko: chleb bez nadziei staje się gorzki. Życie bez nadziei zamienia się w przetrwanie. I nie chodzi tu o wielkie abstrakcje. Chodzi o to, by w każdym człowieku – nawet zranionym, nawet zrezygnowanym – zobaczyć kogoś, komu można pomóc zapalić światło.

Dlatego zanim coś powiesz – zwłaszcza gdy jesteś zmęczony, zirytowany czy zawiedziony – zatrzymaj się i zadaj sobie jedno proste pytanie: Czy moje słowo, mój gest zapali dziś komuś światło, czy je zgasi? Bo każde słowo, każde spojrzenie, każdy gest – coś w kimś buduje albo coś w kimś niszczy. A przecież jako uczniowie Jezusa jesteśmy wezwani nie do niszczenia, lecz do budowania. Nie do gaszenia, lecz do zapalania. Nie do zamykania drzwi, lecz do stawania się mostem – nawet jeśli to oznacza uniżenie się, by posłużyć komuś za drogę łączącą oddalone brzegi, po której będzie mógł przejść i odnaleźć to, czego sam nie potrafiłby znaleźć. – A jeśli nie wiesz, co powiedzieć – nie mów nic. Po pro-stu bądź. Czasem sama obecność wystarczy. Może właśnie twoje ciche „jestem” będzie dla kogoś pierwszym krokiem do odzyskania wiary, że Bóg – też jeszcze jest.

Benedykt XVI – mistrz teologicznej głębi i duchowej deli-katności – w encyklice Spe salvi trzy razy podkreślił, że chrześcijańska nadzieja jest też zawsze „nadzieją dla innych” (zob. Spe salvi, 34; 48). Zamiast ją komuś odbierać – spróbuj ją raczej dać albo przynajmniej podtrzymać. Możesz to zrobić, przede wszyst-kim żyjąc w sposób prawy, papież pisze, że „osoby, które potrafiły żyć w sposób prawy (…) są światłami nadziei. Oczywiście, Jezus Chrystus sam jest światłem (…), słońcem, które wzeszło nad wszystkimi ciemnościami historii. Aby jednak do Niego dotrzeć, potrzebujemy bliższych świateł – ludzi, którzy dają światło, czer-piąc je z Jego światła” (Spe salvi, 49), a w innym miejscu mówi, że „żaden człowiek nie jest monadą zamkniętą w sobie samej. (…) Nasza nadzieja zawsze jest w istocie również nadzieją dla innych; tylko wtedy jest ona prawdziwie nadzieją także dla mnie samego. (…) Co mogę zrobić, aby inni zostali zbawieni i aby również dla nich wzeszła gwiazda nadziei?” (Spe salvi, 48).

Najgłębsze rany człowieka pochodzą z braku drugiego: z niesłuchania, z bycia pominiętym. Jezus zatrzymuje się, woła go po imieniu, przywraca mu nie tylko wzrok, ale podmiotowość. „Zawołajcie go” – mówi. To moment przełomu. Od tej chwili Bar-tymeusz staje się osobą zdolną do relacji, zdolną do miłości i ofiary. Wierzyć, to mówić: nie jestem sam. Mieć nadzieję – to zgodzić się iść z Kimś, kogo obecność przekracza mnie, ale mnie nie opuszcza (por. Gabriel Marcel, Homo Viator). W odpowiedzi na ten miłosierny gest upodmiotowienia Bartymeusz zrzuca swój płaszcz – jedyny jego majątek, ochronę przed chłodem, znak jego żebraczej tożsamości. To gest proroczy. Porzuca to, co go dotąd definiowało. Stawia wszystko na jedną kartę. Ufa, że Jezus go nie zawiedzie.

W świecie, gdzie nadzieja często sprowadza się do pustych sloganów, jej prawdziwe źródło objawia się w ciszy i ukryciu – kiedy nie ma świadków. Taką właśnie nadzieją żyje Bartymeusz. Gdy Jezus zatrzymuje się i go woła (Mk 10, 49), tłum zmienia ton. Ci, którzy wcześniej kazali mu milczeć (Mk 10, 48), teraz dodają otuchy: „Odwagi!” (tharsei) – słowo, które w Nowym Testamencie pojawia się siedem razy, sześciokrotnie w ustach Jezusa. Tutaj – jedyny raz – wypowiada je tłum, jakby to przez niego przemawiał sam Mistrz. Tłum najpierw każe mu milczeć, potem krzyczy: „Odwagi!” – klasyka. Jakby ludzie mieli w sobie wbudowany przycisk: najpierw hejt, potem otucha. Tak już bywa z tłumem: potrafi zmieniać zdanie szybciej niż pogoda na pustyni. Ale tym razem – choć może nie do końca świadomie – staje się narzędziem Bożego wezwania.

Odpowiedź Bartymeusza jest natychmiastowa. Zrywa się z miejsca i biegnie ku Jezusowi (Mk 10, 50), rezygnując z ostatniego zabezpieczenia. Ten czyn staje się znakiem radykalnego zawierze-nia. To moment wewnętrznego przełomu – podobnie jak u uczniów, którzy zostawili wszystko (Mk 1, 18. 20; 10, 28), czy ubogiej wdowy, która ofiarowała „całe swe utrzymanie” (Mk 12, 44).

Jego prośba: „Rabbuni, żebym przejrzał” (Mk 10, 51) – wyraża pragnienie światła i przemiany życia. Jezus nie narzuca mu odpowiedzi, lecz z delikatnością pyta: „Co chcesz, abym ci uczy-nił?” (Mk 10, 51), tak jak wcześniej pytał synów Zebedeusza (Mk 10, 36). Tamci prosili o zaszczyty (Mk 10, 37), Bartymeusz prosi o przywrócenie wzroku. I otrzymuje więcej niż prosił – nie tylko otwarte oczy, ale nowe serce. Jego nadzieja nie kończy się na cu-dzie, lecz prowadzi go na drogę ucznia (Mk 10, 52).

W sercu uciszonego tłumu, w świetle spojrzenia Jezusa dojrzewa w nim najgłębsze pragnienie – i zaraz potem pada słowo, które otwiera przestrzeń łaski: „Rabbuni, abym znowu widział”.

Tytuł „Rabbi” i jego uroczysta forma „Rabbuni” mają głę-bokie zakorzenienie w tradycji rabinicznej, zarówno w Misznie, jak i w Talmudzie. W tych źródłach widać wyraźnie, że określenia odnoszące się do nauczycieli Tory wyrażały nie tylko funkcję dydaktyczną, ale także autorytet duchowy oraz osobistą więź ucznia z mistrzem.

Słowo rab oznacza: „wielki”, „znaczący”, „mistrz”. Rabbi – dosłownie: „mój mistrz”, „mój nauczyciel” – zawiera już ton osobisty. Natomiast rabbuni to forma jeszcze bardziej uroczysta i intymna. Używana wobec autorytetów wyjątkowej rangi, wyraża nie tylko szacunek, ale również miłość i wewnętrzne przywiązanie. Można ją oddać słowami: „mój wielki nauczycielu, mój panie i przewodniku”.

W tradycji rabinicznej uczeń nie był jedynie słuchaczem. Był duchowym towarzyszem swojego mistrza, związanym z nim poprzez codzienne życie, wspólne rozważanie Pisma, słuchanie wykładni Tory, dzielenie codzienności, okazywanie szacunku i miłości (por. Pirke Awot 1,6). Dlatego tytuł rabbuni nie był tylko formą grzecznościową – był wyrazem głębokiej relacji: jak syn do ojca, jak uczeń do mistrza, jak sługa do pana.

Tytuł rabbuni w Nowym Testamencie pojawia się zaledwie dwa razy – i w obu przypadkach odnosi się do Jezusa. Najpierw wypowiada go Bartymeusz, a następnie Maria Magdalena w pora-nek zmartwychwstania. W ich ustach nie jest to jedynie forma zwrotu – to modlitewne wyznanie. To nie tylko uznanie Jezusa za Nauczyciela, ale przyznanie, że On jest źródłem życia, światła, drogą i sensem.

Warto zwrócić uwagę, że zarówno w opowiadaniu o Bartymeuszu, jak i o Marii Magdalenie kluczowe znaczenie ma temat „widzenia”. Niewidomy odzyskuje wzrok, a kobieta, płacząca przy grobie, rozpoznaje Jezusa nie oczami, lecz sercem – po Jego głosie. Być może tytuł rabbuni zarezerwowany jest dla tych, którzy spotykają Jezusa na najgłębszych warstwach człowieczeństwa – a przez to potrafią widzieć głębiej i dalej?

W dzisiejszym świecie, gdzie mistrz kojarzy się raczej z trenerem personalnym albo coachem rozwoju duchowego, ktoś mógłby zapytać: a czym właściwie różni się rabbuni od coacha? No cóż… Coach pomaga ci lepiej funkcjonować w świecie, natomiast Rabbuni uczy, jak w tym świecie nie stracić duszy!

W kontekście współczesnych form przekazu wiedzy i relacji łączących nauczyciela z uczniem tytuł rabbuni można by przetłumaczyć jako: „mój osobisty trenerze”. Bo któż – jeśli nie wybit-ny nauczyciel czy mądry trener – zna lepiej moje możliwości i ograniczenia, moje ambicje i lęki, mój stan ducha i ciała, moje marzenia i rozdarcia? Taki przewodnik nie tylko przekazuje wiedzę, ale towarzyszy, wspiera, formuje – prowadzi przez proces wewnętrznej przemiany.

Rzeczywiście, istnieją pewne podobieństwa między tytułem rabbuni a współczesną rolą coacha. Obaj pełnią funkcję towa-rzyszy w drodze: pomagają wzrastać, dojrzewać, rozeznawać, podejmować decyzje. Coach wspiera rozwój osobisty, emocjonalny i zawodowy – zazwyczaj w granicach tego, co dostępne tu i teraz. Rabbuni natomiast to Ktoś, komu oddaje się całe życie – nie po to, by osiągnąć sukces, lecz by odnaleźć sens, prawdę i zbawienie.

W centrum tej relacji nie stoi konkretny cel – lecz więź. Głęboka, egzystencjalna relacja ucznia z Mistrzem zakorzeniona w zaufaniu i miłości. Coach pomaga żyć lepiej. Rabbuni prowadzi do prawdziwego życia – życia w prawdzie, łasce i zmartwychwstaniu.
Gdy Bartymeusz woła: „Rabbuni, żebym przejrzał”, nie chodzi mu tylko o fizyczny wzrok. To błaganie o światło prawdy,
o wewnętrzne przejrzenie, o życie pełne sensu. To prośba o pro-wadzenie, naukę, nowe istnienie. To zawołanie: „Bądź moim światłem. Uczyń mnie zdolnym, by widzieć prawdę, by iść za Tobą, by żyć naprawdę”.

Gdy Jezus przyjmuje ten tytuł, nie obiecuje wygody, ale ofiarę. Nie proponuje sukcesu, lecz krzyż – i chwałę, która go przekracza.

Kiedy Bartymeusz mówi: „Rabbuni”, wyznaje: „Ty nie jesteś tylko uzdrowicielem. Ty jesteś moim Mistrzem. Nie chcę tylko widzieć – chcę iść za Tobą. Nie chcę jedynie zmiany losu – pragnę nowego życia”.

To jedno słowo – rabbuni – zamyka epokę małych nadziei Bartymeusza i wprowadza go na drogę wielkiej nadziei. Nie zna-czy to, że jego codzienne potrzeby znikają – ale że przestają być jego bogiem. Bo teraz jego nadzieja ma nowe imię, które brzmi: Jezus. Sądzę, że przywrócenie wzroku Bartymeuszowi zdarzyło się gdzieś między powstaniem z ziemi a wypowiedzeniem tych słów przed Jezusem. Zwróćmy uwagę, że nikt nie prowadzi Bar-tymeusza do Jezusa. On przychodzi do Niego… sam! Tak, lubię myśleć, że gdy Bartymeusz wypowiadał przed Jezusem tę swoją prośbę – on już widział. Stając przed Nim – choć może to wydać się dziwne i nielogiczne – pewnie nawet jeszcze nie uświadomił sobie, że widzi.

Uzdrowienie ze ślepoty nie zatrzymuje go w miejscu, przeciwnie – on lgnie do Jezusa, idzie ku niemu już nie po omacku, ale prowadzony niezawodną nadzieją, która także po spotkaniu z Mi-strzem nie zatrzyma go na uzdrowieniu. Rabbuni jest odtąd Jego Przewodnikiem na drodze do Jerozolimy. Jest jego wielką nadzieją. Jego pragnienie otwarcia oczu okazało się „trampoliną” do otwarcia na nową relację, na drogę, na tajemnicę obecności. Bar tymeusz nie zatrzymuje się na samej możliwości fizycznego wi-dzenia – chce iść za Nim, chce Go naśladować. Już nie chce tylko żyć – chce żyć z Jezusem, bo „Kto ma nadzieję – żyje inaczej. Został mu dany sens życia” (Spe salvi, 2).

Mając teraz otwarte oczy, postanawia iść drogą za swoim nowym Mistrzem, to znaczy naśladować Go w codzienności aż po krzyż. Spełnia się zapowiedź Izajasza: „Sprawię, że niewidomi pójdą po nieznanej drodze, powiodę ich ścieżkami, których nie znają, ciemności zamienię przed nimi w światło, a wyboiste miej-sca w równinę. Oto są rzeczy, których dokonam i nie zaniecham” (Iz 42, 16). Kto wie, może właśnie tam, na Golgocie, był gdzieś obecny? Może nie tak blisko jak Jan, ale na tyle blisko, by Jego Rabbuni mógł go zobaczyć i zaczerpnąć z tego spojrzenia siłę, by wierzyć, że droga wyznaczona Mu przez Ojca nie była daremna – i że nadzieje, które pokładał w człowieku, nie były płonne? Bo przecież „prawdziwa nadzieja rodzi się dopiero w pokusie rozpaczy. Tylko ten, kto nie potrafi już dostrzec żadnego niepodważal-nego, zrozumiałego powodu do nadziei, może stać się człowiekiem pełnym nadziei. (…) Kto zatem wyrzeknie się wszelkiego własnego zabezpieczenia i strefy komfortu, ten znajdzie bezpieczeństwo (…) w otchłani nieobiektywnej i niezrozumiałej nadziei” (Luise Rinser, Über die Hoffnung).

To właśnie uczynił Bartymeusz. Zrezygnował z tego, co znane, by uchwycić się Tego, który przychodzi jako światło. W jego wezwaniu „Rabbuni” zawiera się cała decyzja – nie tylko o widzeniu, ale o życiu z Jezusem kroczącym drogą ku krzyżowi.
Ta historia nie kończy się uzdrowieniem. Kończy się drogą. Bartymeusz, odzyskawszy wzrok, nie wraca do dawnego miejsca. Idzie za Jezusem – nie tylko jako uzdrowiony, ale jako uczeń. Jego wzrok sięga dalej niż to, co widzą oczy: widzi cel, sens, prawdę. I idzie. Bo prawdziwa nadzieja to nie uczucie. To wybór. To krok – nawet w ciemności – ku Temu, który sam stał się Światłem.

Pytania do osobistej refleksji:

➔ Czy jest we mnie jeszcze głos serca, który woła o światło, sens i uzdrowienie – jak głos Bartymeusza?

➔ Czy pozwalam się uciszyć tłumowi – lękom, osądom, znie-chęceniu?

➔ Co w moim życiu jest ślepotą, którą w sobie toleruję, choć wiem, że mnie oddziela od prawdy i Boga?

➔ Czy Jezus jest dla mnie tylko uzdrowicielem, czy także Mistrzem, za którym chcę iść?

➔ Czy jestem światłem nadziei dla innych, czy raczej kimś, kto (czasem nieświadomie) gasi światło w sercu drugiego?

➔ Jak mogę dziś – w prostym, konkretnym geście – pomóc komuś odzyskać nadzieję i zobaczyć światło?


Modlitwa
Panie Jezu, Ty, który przeszedłeś drogę od Jerycha do Jerozolimy, nie ominąłeś mnie – zatrzymałeś się. Usłyszałeś moje wołanie ukryte wśród hałasu tłumu. Zawołałeś mnie, choć tylu było wokół. I nie pytałeś o to, kim byłem – ale czego pragnę.
Wstań, woła cię!
(uczestnicy pielgrzymki mogą razem powtarzać te słowa modlitwy)
Dziś i ja chcę zawołać do Ciebie: „Rabbuni – mój Mistrzu, mój Przewodniku”, spraw, abym przejrzał – nie tylko oczami, ale sercem. Bym widział siebie Twoimi oczami – a innych nie omijał wzrokiem.
Wstań, woła cię!
Zdejmij ze mnie mój płaszcz – ten, którym się chronię, zasłaniam, zatrzymuję. Płaszcz fałszywego bezpieczeństwa, który nie pozwala mi pójść za Tobą całym sercem.
Wstań, woła cię!
Uczyń moją nadzieję żywą. Niech nie będzie pustym słowem, ale światłem na mojej drodze. Niech prowadzi mnie za Tobą – nawet wtedy, gdy ścieżka staje się stroma.
Wstań, woła cię!
Panie, nie chcę już tylko widzieć – chcę iść za Tobą. Nie chcę tylko przetrwać – chcę żyć naprawdę, chcę żyć Tobą!
Wstań, woła cię!
Pozwól mi być światłem dla innych – iskrą nadziei dla tych, którzy siedzą przy drodze, milczą, czekają, gasną… Niech Twoje spojrzenie – pełne łaski i miłosierdzia – przenika i moje serce.
Wstań, woła cię!
Bo tylko z Tobą, Rabbuni, życie ma sens, a nadzieja nie zawodzi.
Amen.