Duchowe pielgrzymowanie PPAG 2025

PPAG2025- konferencja – DZIEŃ VII


Z garści mąki i dwóch leptyn nadziei wystarczy

Nie wiem, co jest trudniejsze: iść kilkadziesiąt kilometrów dziennie w słońcu albo deszczu, czy wysłuchać siedmiu konferencji tego samego kaznodziei. Ale jedno i drugie wymaga łaski – i to niemałej! Więc jeśli dziś znowu jesteśmy razem – to znak, że Duch Święty naprawdę działa!

Drodzy Pielgrzymi Nadziei,
chciałbym dziś opowiedzieć Wam o dwóch niezwykłych kobietach -wdowach.

Pierwsza z nich to Żydówka z czasów Jezusa, której pochodzenie etniczne i religia umożliwiało wejście na teren świątyni jerozolimskiej i złożenie tam ofiary. Druga – to poganka, Kananejka, a ściślej mówiąc – Fenicjanka z Sarepty Sydońskiej, żyjąca dziewięć wieków wcześniej, za czasów proroka Eliasza.

Zatrzymajmy się najpierw przy pierwszej z nich – ubogiej wdowie, którą Jezus dostrzegł w świątyni, gdy składała swój dar.

Świątynia jerozolimska była budowlą majestatyczną i świętą – pełną złota, wonności, modlitw i ciszy. Na dziedzińcu okalającym przybytek, czyli miejsce najświętsze, znajdowały się wielkie skarbony – po hebrajsku korbanot. Słowo to pochodzi od rdzenia qarab oznaczającego: „zbliżać się”, „przybliżać się”. Stąd wyraz korban oznaczał nie tylko samą skarbonę, ale także duchowy gest – „dar, który zbliża do Boga”, dar czyniący krok ku Obecności Boga (por. Zevachim 1,1).

Skarbony te potocznie nazywano „trąbami”, ponieważ kształtem przypominały odwrócone instrumenty muzyczne – zwężające się ku górze, szerokie u podstawy, cicho spoczywające na kamiennej posadzce. W świątyni znajdowało się trzynaście takich skarbon: sześć przeznaczonych na gromadzenie datków dobroczynnych, a pozostałe na zakup kadzidła, ofiar całopalnych, zadośćuczynienia i innych. Wchodząc na plac świątynny, każdy pobożny Żyd mógł zdecydować, do której z nich złoży swój dar.

Przy każdej skarbonie stał kapłan – niejako „strażnik intencji”, „świadek przeznaczenia” (por. Tamid 1,4). To jemu ofiarodawca musiał wyjawić wartość swego daru i jego przeznaczenie. Ci, którzy pragnęli, by ich ofiarność została zauważona – a może raczej usłyszana – często rozmieniali wcześniej cenną monetę (np. denary lub szekle) na drobne: asy lub leptony. Dźwięk takiej ofiary był donośniejszy i bardziej spektakularny. Ludowe podanie głosi, że brzęk monet był tak głośny, że niektórzy aniołowie podejrzewali, że to już Gloria na Wielkanoc – a to tylko faryzeusz z drobniakami…

Jezus komentował takie postawy słowami: „Kiedy dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie” (Mt 6, 2).

W takim właśnie kontekście – wśród brzęku monet i kalkulowanych spojrzeń – pojawia się ona: uboga wdowa. Cicha. Niewidoczna dla tłumu. Ale widziana przez Jezusa. Przynosi dwa leptony – najmniejsze z monet. Cztery leptony równały się jednemu asowi – za którego można było kupić wróbla. A jednak ona wrzuciła oba – wszystko co miała.

Dwa leptony? Dziś to może być równowartość guzika. Ale jeśli jest ofiarowane z serca, to – jak mawiają pielgrzymi – i guzik może pociągnąć łaskę z Nieba…

Ewangelia nie mówi, na co przeznaczony był jej dar, ale można przypuszczać, że mogła to być ofiara na całopalenie – dar, z którego nic nie zostaje dla ofiarodawcy. Jezus komentuje ten gest słowami: „ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swoje utrzymanie” (Mk 12, 44). Ostatnie słowo – bios – oznacza nie tylko „utrzymanie”, ale „życie”.
Wdowa złożyła wszystko, co miała… Na pielgrzymce to może oznaczać… ostatnią baterię w powerbanku albo resztki magnezu z saszetki. Ale Bóg i z tego potrafi uczynić cud!

Ta kobieta wrzuciła do skarbony całe swoje życie – właśnie w świątyni, którą Jezus niebawem wskaże jako przeznaczoną na zburzenie. Opowieść o jej geście kończy dwunasty rozdział Ewangelii Marka. W trzynastym Jezus zapowiada zniszczenie świątyni, a od czternastego aż po ostatni rozdział Ewangelii rozbrzmiewa już tylko jedna, najważniejsza historia: męka, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa.

Ostatnie godziny przed swoją Paschą Jezus spędza w świątyni, nauczając o rzeczach najważniejszych: zmartwychwstaniu, największym przykazaniu, oddawaniu Bogu tego, co Jemu się na-leży. W odpowiedzi na pytanie uczonego w Piśmie Jezus mówi: „Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz jest jedynym Panem. Będziesz miłował Pana Boga swego całym sercem, całą duszą, całym umysłem i całą mocą” (Mk 12, 29-30). To słowa modlitwy Szema, najważniejszej w religii żydowskiej, odmawianej kilka razy dziennie.

W tym świetle gest ubogiej wdowy staje się ostatnią lekcją Jezusa przed Jego śmiercią na krzyżu. Jest nie tylko wzorem hojności, ale obrazem całkowitego oddania. Każdy Żyd znał modlitwę Szema, ale to ona ją wypełniła, pokazując, co znaczy kochać Boga całym życiem i całą mocą (hebrajskie meod można w luźnym tłumaczeniu przełożyć jako… „portfel”).

Ilekroć myślę o tej scenie, wierzę, że dźwięk dwóch wdowich leptonów zabrzmiał w uszach Jezusa wyjątkowo mocno. Mo-że był to moment, w którym uświadomił sobie, że teraz kolej na Niego. Że On także ma oddać wszystko. I odda. Złoży samego siebie w ofierze.

Przypuszczam, że także ta uboga wdowa miała swoje „maleńkie nadzieje”. Ufała, że jej gest ma sens; że jej życie ma sens; że zauważy ją sam Bóg; że ta bogata świątynia jest także dla niej; że dobro wraca, nawet jeśli nie wiemy gdzie i kiedy; że Bóg nie jest Bogiem tylko bogatych. „Człowiek patrzy na to, co widoczne dla oczu, Pan patrzy na serce” (1 Sm 16, 7). A serce tej wdowy było Mu oddane bez reszty. Ona ufała, że Ten, który „wymierza sprawiedliwość sierotom i wdowom, miłuje cudzoziemców, daje
im chleb i odzież” (Pwt 10, 18), nie odwróci od niej swego spojrzenia, bo – jak głosi psalmista – „Ojcem sierot i obrońcą wdów jest Bóg w swym świętym przybytku” (Ps 68, 6).

Jej „małe nadzieje” były nadziejami ubogich w duchu (Mt 5, 3) – cichymi, niepewnymi, ale prawdziwymi. Nadziejami bez gwarancji. Opierały się nie na rachunku, lecz na obietnicy: „Szukajcie wpierw Królestwa Bożego (…) a wszystko inne będzie wam dodane” (Mt 6, 33). Gest tej wdowy przypomina gest kobiety z Betanii, która namaściła stopy Jezusa (J 12, 1-8). Ona także „kochała więcej”.

A zatem: nadzieją wdowy było przylgnięcie do Boga miłością większą niż lęk o jutro. Być może był to także gest modlitwy – za naród, za Mesjasza, za resztę sprawiedliwych Izraela. W każdym razie był to gest proroczy – zapowiadający ofiarę Jezusa. Jej oddanie uprzedziło Jego ofiarę – Ofiarę najwyższą i wieczną. Oddając wszystko w świątyni, która miała zniknąć, stała się niejako „wyzwaniem” dla Jezusa, który wkrótce odda na krzyżu swoje życie za zbawienie świata.

Nadzieja wdowy – nadzieja, która nie żąda, lecz oddaje; nie kalkuluje, lecz ufa – dopełniła się w krzyżu Chrystusa. To jest nadzieja ubogich: tych, którzy nic nie mają, ale mają Boga. A to wystarczy.

Teraz przenieśmy się dziewięć wieków wstecz, do czasów, gdy ziemia Izraela była dotknięta nie tylko fizyczną suszą, ale i duchową pustką. Król Achab i jego żona Jezebel sprowadzili do kraju proroków Baala, siejąc kult fałszywych bogów. W tym kontekście pojawia się Eliasz – prorok ognia i słowa, który zapowiada suszę jako znak konsekwencji odrzucenia Boga przez lud.

Posłuszny Bogu Eliasz ukrywa się nad potokiem Kerit, na wschód od Jordanu. Tam, w samotności, uczył się zaufania. Kruki– „czarne posłańce” Wszechmogącego – dwa razy dziennie przynosiły mu chleb i mięso. W czasach, gdy mięso jadano może raz w tygodniu, prorok Eliasz był – można powiedzieć – na „boskiej diecie wysokobiałkowej” karmiony przez kruki „każdego ranka i każdego wieczora” (por. 1 Krl 17, 4. 6). Przez wiele dni prorok pił wodę z potoku, który początkowo wartki, z dnia na dzień stawał się coraz płytszy, aż w końcu niemal zamarł. Tego wieczora być może siedział pod drzewem, patrząc jak ostatnie promienie słońca tańczą na kamieniach. Kruki nadal przylatywały, ale prorok czuł, że nadchodzi dla niego nowy etap. W jego wnętrzu zabrzmiało Boże wezwanie: „Wstań i idź do Sarepty. Poleciłem tam pewnej kobiecie-wdowie, aby cię żywiła” (1 Krl 17, 9).

Sarepta to małe miasteczko w pobliżu Sydonu leżące na terenie dzisiejszego Libanu. Dla Eliasza był to obcy kraj. Obcy lud. Obcy bogowie. Terytorium należące do ojca Jezebel, Etbaala, który, jak wskazuje jego imię, był silnie związany z fenickim bóstwem (znaczy dosłownie „Baalowy”, „należący do Baala”). Właśnie tam, w miejscu, gdzie panował kult tego boga urodzaju i płodności, a jego wyznawcy czcili go jako dawcę deszczu, Eliasz miał znaleźć schronienie. Po ludzku rzecz biorąc, pozostanie nad potokiem Kerit wydawało się bezpieczniejsze i rozsądniejsze. Ale Bóg wezwał go do czegoś więcej – do zaufania, które przekracza granice bezpieczeństwa.

Eliasz ruszył w drogę. Z terenu należącego dziś do Jordanii, do Sarepty – pieszo, przez wysuszone ziemie. Kiedy zbliżał się do bramy miasta, zobaczył mizerną kobietę. Była zgarbiona, bo szukała drewna, jak wskazuje hebrajski tekst opowiadania, potrzebowała zaledwie dwóch drewnianych patyczków, żeby wzniecić z nich mały ogień potrzebny do przygotowania ostatniego w swym życiu posiłku. Eliasz pomyślał, że to może być ta, o której powiedział mu Pan: „Poleciłem tam pewnej wdowie, aby cię żywiła…” (1 Krl 17, 9). A jednak ona nie dawała po sobie poznać, jakoby wiedziała cokolwiek o Bożym poleceniu. Była osobą wolną – miała swój rozum, wolę i serce. Nie działała jak kruki, które przynosiły Eliaszowi pożywienie według woli Boga nieświadome swego działania. Ta kobieta żyła pośród głodu, a głód, jak wiadomo, najdotkliwiej uderza w tych, którzy znajdują się na dole drabiny społecznej.

Wdowa. To słowo już samo w sobie brzmi jak lament. W Starym Testamencie obok sieroty i cudzoziemca oznacza kogoś pozbawionego oparcia, kogoś wystawionego na ciosy życia. Wdowa, która straciła męża – swoją tarczę, opokę, imię i przyszłość – często zostawała sama z dzieckiem zbyt małym, by pracować. Bez krewnych. Bez możliwości apelacji do lokalnych władz. Była symbolem egzystencjalnej nędzy.

To właśnie do niej – na obce terytorium, gdzie czczono Baala, a prorocy Jahwe uchodzili za wrogów – Bóg posłał swojego proroka, mówiąc: „Już jej poleciłem, aby cię żywiła…”. Jakby to ona, poganka i wdowa, miała w sobie większą gotowość przyjęcia proroka niż wielu możnych w Izraelu.
Eliasz wszedł do bramy miasta i spotkał tam „kobietę-wdowę”. Interesujące jest to, że ilekroć autor natchniony mówi o niej, to za każdym razem nazywa ją „kobietą-wdową”, a nie po prostu „wdową” (hebr. almana; tłumaczenia polskie opowiadania niestety nie oddają tego niuansu), jakby przez to podwójne określenie chciał z jednej strony uwydatnić jej kobiecą wrażliwość, a z drugiej podkreślić dramatyczną sytuację życiową.
Gdy tylko Eliasz spostrzegł ją przy bramie natychmiast zawołał do niej:

Przynieś mi proszę trochę wody, abym się napił.
Ona zaś zaraz poszła, aby jej nabrać, ale zawołał za nią i rzekł: „Weź, proszę, dla mnie i kromkę chleba!” Na to odrzekła: „Na życie Pana, Boga twego! Już nie mam pieczywa – tylko garść mąki w dzbanie i trochę oliwy w baryłce. Właśnie zbieram kilka kawałków drewna i kiedy przyjdę, przyrządzę sobie i memu synowi strawę. Zjemy to, a potem pomrzemy”. Eliasz zaś jej powiedział: „Nie bój się! Idź, zrób, jak rzekłaś; tylko najpierw zrób z tego mały podpłomyk dla mnie i przynieś mi! A sobie i swemu synowi zrobisz potem. Bo tak mówi Pan, Bóg Izraela: Dzban mąki nie wyczerpie się i baryłka oliwy nie opróżni się aż do dnia, w którym Pan spuści deszcz na ziemię”.
Poszła więc i zrobiła, jak Eliasz powiedział, a potem zjadł on i ona oraz jej syn, i tak było co dzień. Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się, zgodnie z obietnicą, którą Pan wypowiedział przez Eliasza (1 Krl 17, 10-16).


Jak prorok rozpoznał tę konkretną „kobietę-wdowę” jako tę, o której mówił Pan? Z pewnością nie była przecież jedyną kobietą ani jedyną wdową w mieście. Tekst tego nie wyjaśnia, ale wydaje się, że od pierwszych chwil zaczęła rodzić się między nimi szczególna relacja obejmująca nie tylko ich samych, lecz także Boga. Eliasz nie wystawia Pana Boga na próbę. Pozwala raczej, by to sam Bóg wskazał mu wdowę, o której wcześniej mówił. Pro-rok zaczyna od prostej prośby: „Weź proszę dla mnie trochę wody w naczyniu, abym się napił” (w. 10). Czy nie sądzicie, że ta prośba przypomina trochę prośbę Pana Jezusa skierowaną do Samarytanki…?

Wdowa z Sarepty rozpoznaje w swoim rozmówcy cudzoziemca – przemawia do niej przecież w obcym języku. Jest kimś z zewnątrz, przybyszem. Wdowa i cudzoziemiec to postacie, które Biblia często stawia obok siebie. Choć pochodzą z różnych światów, łączy ich wspólne położenie: oboje są pozbawieni naturalne-go oparcia. Wdowa – bez męża, cudzoziemiec – bez ojczyzny. Nie mają wpływów, zabezpieczeń ani nikogo, kto by ich bronił. Są zdani na łaskę innych, całkowicie zależni od życzliwości obcych.

Choć żyje w kraju, gdzie czci się Baala, wdowa okazuje przybyszowi życzliwość – zgodnie z dawną tradycją gościnności mieszkańców Bliskiego Wschodu. Szybko jednak dostrzega coś więcej: łączy ich wspólne doświadczenie – bieda. Choć sama nie ma nic i żyje na marginesie społeczności, rozpoznaje w nim człowieka równie bezsilnego. Spotykają się w miejscu wspólnej potrzeby – zależni od łaski Boga i ludzi.

I w tym właśnie tkwi paradoks: ktoś, kto sam przygotowuje się na śmierć, zostaje wezwany, by dać życie prorokowi. Ktoś, kto potrzebuje pomocy, sam ma jej udzielić. To napięcie nie znika, lecz prowadzi do objawienia.

Mimo trwającej suszy, która ogarnia cały region, Eliasz zauważa, że kobieta wyrusza po wodę. W mieście zapewne została już tylko jedna wyschnięta studnia, a ludzie przechowywali ostatnie krople rosy. A jednak ona nie odmawia. W tej gotowości Eliasz rozpoznaje działanie Boga.

Choć wie, że ma bardzo mało wody, decyduje się ją przy-nieść. Ten prosty gest otwiera drogę do głębszej relacji. Gdy kobieta zawraca, by spełnić jego prośbę, Eliasz – prowadzony przez Boga – rozpoznaje, że to właśnie ona jest tą, o której mówił Pan. Dlatego dodaje kolejną prośbę: „Przynieś mi także kawałek chleba” (1 Krl 17, 11).


Kobieta odpowiada słowami przysięgi: „Na życie Pana, Boga twego…” (1 Krl 17, 12). To znaczące – uznaje Eliasza za wyznawcę Boga Izraela i przysięga na Jego imię. Wyznaje, że ma tylko garść mąki i odrobinę oliwy. Dwa drewniane patyki wystarczą, by upiec mały chlebek – ostatni posiłek dla niej i jej dziecka. To dramatyczne wyznanie. Po tej „ostatniej wieczerzy” spodziewa się już tylko śmierci.

A jednak Eliasz odpowiada słowami, które w Biblii zapowiadają Bożą interwencję: „Nie bój się” (1 Krl 17, 13). Jak przy zwiastowaniu Maryi, jak w dzień zmartwychwstania – Bóg prze-mawia przez swojego wysłannika, dając obietnicę nadziei.

Eliasz prosi, by najpierw zrobiła dla niego podpłomyk, a dopiero potem dla siebie i syna. Nie dlatego, że jego życie jest cenniejsze, lecz dlatego, że to próba wiary. Prorok mówi w imieniu Boga i prosi o zaufanie – o posłuszeństwo słowu, które wydaje się nielogiczne. Kobieta mogła pomyśleć, że ten gest przyspieszy jej śmierć. Prorok wie już jednak, że stanie się on drogą do życia.

Wdowa i cudzoziemiec – oboje są bez oparcia i głosu. A jednak to właśnie takich Bóg ma w sercu. „Przeklęty, kto narusza prawo cudzoziemca, sieroty i wdowy” (Pwt 27, 19); „Pan strzeże przybyszów, sierotę i wdowę wspiera” (Ps 146, 9); „Nie uciskajcie wdowy i sieroty, cudzoziemca ani ubogiego…” (Za 7, 10). Bóg staje się ich Obrońcą.

To właśnie dlatego wydarzenie w Sarepcie ma tak głęboki wymiar duchowy. Kobieta rozpoznaje w Eliaszu kogoś, kto po raz pierwszy od bardzo dawna okazuje jej troskę. Do tej pory nikt się nią nie interesował.

W jej mieście i kraju była nikim. Żaden mężczyzna, nikt z sąsiadów ani mieszkańców Sarepty nie dostrzegał jej położenia. A teraz staje przed nią obcy prorok i wypowiada słowa, które przywracają jej godność i budzą w niej nadzieję. Może dlatego autor natchniony tak wyraźnie podkreśla, że jest to „kobieta-wdowa” – że to spotkanie męża Bożego z obcego kraju z ubogą, zapomnianą wdową-poganką nie jest przypadkiem, lecz duchowym objawieniem.

Oboje okazują się posłuszni: Eliasz – Bogu, wdowa – prorokowi. I to właśnie posłuszeństwo staje się drogą ocalenia. Eliasz wypełnia polecenie Pana, przychodząc do Sarepty. Teraz to kobie-ta ma uczynić swój krok wiary. W przybyszu rozpoznaje nie tylko cudzoziemca, ale przede wszystkim kogoś, kto bierze za nią pełną odpowiedzialność – jako pierwszy. Eliasz nie tylko przyjmuje jej gościnność, ale także staje się gwarantem Bożej obietnicy i opiekunem jej losu. Tego nikt wcześniej wobec niej nie uczynił.

To jest dla niej moment przełomowy – wielkie objawienie. Dotąd była nikim. Żyła na marginesie, niezauważona, zapomniana. Nawet król, który zgodnie z Prawem powinien troszczyć się o wdowy, sieroty i obcych, nie interesował się jej losem. A oto staje przed nią prorok i wypowiada słowa obietnicy: „Dzban mąki nie wyczerpie się i baryłka oliwy nie opróżni się aż do dnia, gdy Pan spuści deszcz na ziemię” (1 Krl 17, 14).

Ten, który zapowiedział suszę, teraz ogłasza życie. Eliasz sam cierpi z powodu suszy – nie jest od niej zwolniony. A jednak całą swoją nadzieję pokłada w słowie Boga. I właśnie ta nadzieja staje się udziałem tych, którzy mu zaufają.

Wdowa idzie i czyni zgodnie z jego słowem. A Pismo mówi krótko, ale wymownie: „I była mąka w dzbanie, i oliwa w baryłce, według słowa Pana, które powiedział przez Eliasza” (por. 1 Krl 17, 15-16). I dalej: Jedli on, ona i jej dom „dniami” – codziennie. Dzień po dniu. Za każdym razem tyle, ile trzeba. Ani za dużo, ani za mało.

To nie był cud spektakularny. To był cud codzienności. Nie chodziło o obfitość, lecz o trwanie. Jak niegdyś manna na pustyni – tyle, by przeżyć dzień. Nie więcej. Bóg nie obiecuje nadmiaru, ale wierność. Nie daje magazynów, lecz dzban, który nie pustoszeje.

Pan uczy Eliasza i wdowę, że życie rodzi się z nadziei – nie z planu, nie z zapasów, nie z poczucia kontroli. I że potrafi uczynić cud z ostatniej garści mąki i jednej kropli oliwy. Wystarczy tylko zaufać.

Ojciec Święty Benedykt XVI, w swojej encyklice Spe salvi stwierdził, że „tylko wielka nadzieja, która może zakorzenić się w duszy jedynie wówczas, gdy zostaje wszczepiona przez Boga, daje pewność i odporność nawet wobec najciemniejszej nocy” (Bene-dykt XVI, Spe salvi, 27).

Nadzieja obydwu wdów, które towarzyszyły nam dziś w drodze, okazała się silniejsza niż wszystkie ich małe nadzieje, które być może niegdyś dawały im oparcie. Przetrwała trudności, jakie napotykały i nie rozpadła się nawet w obliczu śmierci. To właśnie taka nadzieja pozwala oprzeć się smutkowi, znużeniu i lękowi przed życiem, bólowi istnienia, ciemnej nocy duszy, chorobie i pustce. To nadzieja, która nie gaśnie w ogniu trudności, lecz wciąż na nowo się odradza.

Czym ona jest – tak tajemna i nieuchwytna, a zarazem tak bliska i poruszająca? Nadzieja, która ratuje, gdy wszystko inne zawodzi, gdy życie staje się jałowe jak pustynia? To nie złudzenie, nie ucieczka od rzeczywistości. To wewnętrzna pewność, że w życiu mogą wydarzyć się rzeczy nieoczekiwane, nieprzewidziane i cudownie nowe. Jej prawdziwe imię brzmi: Jezus Chrystus – nasz Pan i Zbawiciel. Bo nadzieja, która się nie opiera na Bogu, nie przetrwa. Ale ta, która się w Nim zakorzeni – nigdy nie zawiedzie.

Pytania do osobistej refleksji:

➔ Z kim mogę się dziś spotkać na poziomie braku – by moje ubóstwo spotkało się z jego? Kto może być moją Sareptą?

➔ Czy dopuszczam do siebie Boże „nie bój się”? Co we mnie opiera się temu wezwaniu?

➔ Jakie „ostatnie garści mąki” i „krople oliwy” jestem gotów ofiarować, nawet jeśli wydają się zbyt małe, by miały sens? Czy wierzę, że Bóg może z nich uczynić cud codzienności?

➔ Kiedy ostatni raz moje posłuszeństwo słowu Bożemu było aktem wiary, a nie tylko obowiązkiem? Czy jestem gotów słuchać, nawet jeśli logika mówi coś innego?

➔ Czy moja nadzieja ma imię – czy jest zakorzeniona w Jezusie Chrystusie, który sam oddał wszystko jak uboga wdowa?


Modlitwa
Panie,
Boże ubogiej wdowy z Jerozolimy i kobiety z Sarepty Sydońskiej, Ty patrzysz nie na zasobność dłoni, ale na gotowość serca, które ufa.
One – tak różne, a tak bliskie – jedna w świątyni, druga na skraju suszy, obie stanęły przed Tobą z tym, co ostatnie, i złożyły wszystko – dar, chleb, siebie.
Naucz mnie tej samej odwagi, tej samej cichej wiary, która nie żąda znaku, lecz rozpoznaje Twoją obecność nawet w głodzie, w prostym geście, w słowie nadziei: „Nie bój się”.
Niech mój dzban nie wysycha, choć będzie w nim tylko garść mąki. Niech moje życie – jak dwa leptony – zabrzmi w Twoim sercu jak ofiara miłości.
Panie, który wchodzisz do miasta jak Eliasz, niech moje oczy Cię rozpoznają, niech moje dłonie przyniosą Ci wodę, a moje życie stanie się miejscem cudu codzienności – tam, gdzie mąka się nie kończy, a oliwa nie wysycha, bo Ty jesteś wierny.
Amen.