Duchowe pielgrzymowanie PPAG 2025

PPAG2025 – konferencja – DZIEŃ V

Drodzy Moi,
wiem, że po tylu kilometrach każdy marzy, żeby dotknąć choćby nie szaty Jezusa, ale czegoś zimnego i z gazem… Ale zanim sięgniemy po izotonik, pozwólcie, że razem sięgniemy po Ewangelię – bo ona dziś opowiada o dotknięciu, które zmienia wszystko.

Pośród wszystkich naszych małych nadziei nadzieja na dobre zdrowie jawi się jako największa i chyba najbardziej powszechna. Zwłaszcza w obliczu choroby, cierpienia czy starzenia się, staje się silnym wołaniem serca: czasami cichym, ale bardzo intensywnym. Gdy ciało słabnie, a życie zostaje wystawione na próbę, wszystkie inne nadzieje – na sukces, na akceptację, na spełnienie marzeń – schodzą na dalszy plan, ustępując miejsca tej jednej, fundamentalnej: aby jeszcze raz móc oddychać bez bólu, chodzić bez lęku, cieszyć się prostymi chwilami, które wcześniej uchodziły za oczywiste…

Nadzieja ta budzi się w sercach nie tylko tych, których bezpośrednio dotyka cierpienie – osób zmagających się z chorobą, bólem czy nagłym osłabieniem sił – ale także w sercach ich bliskich: żon i mężów, rodziców i dzieci, przyjaciół i towarzyszy codzienności. Rodzi się w spojrzeniach pełnych troski, w bezsennych nocach przy szpitalnym łóżku, w szeptanych modlitwach, w cichym milczeniu trzymanych dłoni. To nadzieja, która nie zna granic, bo wypływa z miłości – a miłość nie potrafi pozostać obojętna wobec cierpienia ukochanej osoby. Dlatego właśnie ta nadzieja jednoczy serca i mobilizuje do wspólnych wysiłków, walki, nawet wtedy, gdy brakuje już sił.

Znam to bardzo dobrze z własnego doświadczenia. Tamte dni wciąż są we mnie żywe – wyryły się głęboko w moim sercu i pamięci. To były ostatnie miesiące, tygodnie, a potem godziny życia mojego Taty przeżywane z poczuciem bezradności i smutku. A wkrótce potem nagła śmierć mojej Mamy – śmierć, która, po ludzku sądząc, nie zdarzyłaby się, gdyby nie tragiczny błąd w sztuce lekarskiej. W obliczu takich chwil modlitwa przestaje być rutynowym odruchem – staje się gorętsza, głębsza, pełna łez i błagań. Jednocześnie pojawia się potrzeba wołania wspólnego: próśb o modlitwę kierowanych do przyjaciół, do wspólnoty, do tych, którzy mogą choć na chwilę pomóc nieść ciężar tej małej, ale ważnej dla nas nadziei na wyzdrowienie i życie osoby, którą się kocha.

Być może ktoś z Was niesie w sercu ciężar choroby – własnej lub kogoś bardzo bliskiego. Być może właśnie z taką intencją niektórzy z Was wyruszyli w drogę: z nadzieją na uzdrowienie, z wiarą, że ten trud pielgrzymowania, pot i zmęczenie, ofiary i wyrzeczenia – zaniesione przed oblicze Matki – staną się modlitwą, która poruszy niebo. W tej drodze nie jesteście sami. Razem z Wami proszę Maryję – Matkę Nadziei – o dar zdrowia, życia i siły dla tych wszystkich, którzy Was kochają i którzy Was wspierają. Zapewniam Was: Maryja, Matka żywej Nadziei, nigdy nie opusz-cza swoich dzieci. Ona jest najbliżej właśnie wtedy, gdy boli – tak jak była przy swoim Synu, kiedy konał na krzyżu. Niech Jej obecność – cicha, wierna i współczująca – będzie dla Was źródłem otuchy i mocy.

Jednym z najbardziej dotkliwych wymiarów choroby jest nie tyle sam fizyczny ból – ten można dziś w dużej mierze złagodzić dzięki środkom farmakologicznym – ile bezsilność i doświadczenie wykluczenia. Niezwykle trafnie ujął to papież Franciszek: „Zły stan zdrowia i niepełnosprawność nigdy nie są dobrym powodem do wykluczenia lub, co gorsza, wyeliminowania danej osoby. Najpoważniejszym cierpieniem, jakiego doświadczają [te] osoby (…), nie jest osłabienie ciała i mogąca wynikać z tego nie-pełnosprawność, ale porzucenie i wykluczenie, pozbawienie miłości” (Orędzie do Papieskiej Akademii Życia, 19.02.2014). Dlatego chciałbym, razem z Wami, pochylić się nad poruszającym ewangelicznym opowiadaniem o kobiecie cierpiącej na krwotok.

To wydarzenie zostało zapisane przez wszystkich ewangelistów synoptycznych, a każdy z nich umieścił je w kontekście opowiadania o wskrzeszeniu córki Jaira. U Świętego Marka odnajdujemy je w piątym rozdziale Ewangelii – rozdziale, który można by nazwać „Ewangelią Nadziei” odnalezionej w sytuacjach beznadziejnych. Rozdział zaczyna się od uzdrowienia opętanego z Gerazy – człowieka zniewolonego, żyjącego wśród grobów, a na-stępnie przedstawia dramat Jaira, któremu umiera dwunastoletnia córeczka. Jednak zanim Jezus dotrze do jego domu i przywróci jej życie (bo w czasie, gdy Jezus szedł do domu Jaira, jego córka zmarła), narracja zostaje przerwana, by wprowadzić scenę spotka-nia z kobietą, która od dwunastu lat cierpi na krwotok. Przypo-mnijmy sobie to wydarzenie:

Jezus poszedł z Jairem, a wielki tłum szedł za Nim i zewsząd na Niego napierał. A pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi. Wiele wycierpiała od różnych lekarzy i całe swe mienie wydała, a nic jej nie pomogło, lecz miała się jeszcze gorzej. Posłyszała o Jezusie, więc weszła z tyłu między tłum i dotknęła się Jego płaszcza. Mówiła bowiem: „Żebym choć dotknęła Jego płaszcza, a będę zdrowa”. Zaraz też ustał jej krwotok i poczuła w swym ciele, że jest uleczona z dolegliwości. A Jezus natychmiast uświadomił sobie, że moc wyszła od Niego. Obrócił się w tłumie i zapytał: „Kto dotknął mojego płaszcza?” Odpowiedzieli Mu uczniowie: „Widzisz, że tłum zewsząd Cię ściska, a pytasz: Kto Mnie dotknął”. On jednak rozglądał się, by ujrzeć tę, która to uczyniła. Wtedy kobieta podeszła zalękniona i drżąca, gdyż wiedziała, co się z nią stało, padła przed Nim i wyznała Mu całą prawdę. On zaś rzekł do niej: „Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju i bądź wolna od swej dolegliwości” (Mk 5, 24-34).


Myślę, że wszyscy odczuwamy, jak bardzo przejmujące i głębokie jest to opowiadanie. Aby lepiej zrozumieć jego duchową treść, warto najpierw wyjaśnić sobie kilka istotnych kwestii: (1) znaczenie krwi w judaizmie czasów Jezusa; (2) pozycję kobiety określoną w Prawie – zarówno pisanym, jak i ustnym; (3) oraz podstawowe zasady związane z zachowaniem czystości rytualnej. A zatem – po kolei:

W tradycji biblijnej i żydowskiej krew była postrzegana jako „esencja życia”. Zarówno bohaterowie Starego, jak i Nowego Testamentu byli przekonani, że krew – każda krew (!), także zwierzęca – jest siedliskiem życia i dlatego należy do Boga. Księga Kapłańska stwierdza jednoznacznie: „Życie ciała jest we krwi” (17, 11).

Z tego powodu z jednej strony nie wolno było spożywać krwi w żadnej postaci – na przykład w ugotowanym czy upieczonym mięsie, z którego w czasie uboju nie została wcześniej dokładnie odsączona krew. Zgodnie z postanowieniem Prawa: „Nie wolno jeść żadnej krwi w żadnym z waszych mieszkań, ani krwi ptactwa, ani bydła” (Kpł 7, 26; por. Rdz 9, 4; Pwt 12, 23). Z koleirabini nauczali: „Ten, kto spożywa krew, postępuje tak, jakby gardził życiem, które dał Bóg” (Keritot 22b). Podobnie komentuje pewien midrasz: „Krew jest życiem, a życie należy do Boga. Dlatego człowiek nie może jeść krwi, jakby sam stał się panem życia” (Midrasz Sifra do Kpł 17, 11). Mając to na uwadze, nie muszę dodawać, że takie produkty jak kaszanka czy czernina były i są dla wielu Żydów nie tylko czymś zakazanym do spożycia, ale także czymś odrażającym – nie tylko z powodów kulturowych, lecz przede wszystkim z powodu głębokiego przekonania religijnego o świętości krwi.

Z drugiej strony, to właśnie przekonanie o szczególnej roli krwi jako nośnika życia umożliwiło rozwój systemu ofiar zastępczych ze zwierząt. Myślano bowiem: skoro „życie (…) jest we krwi, a (…) krew dokonuje przebłagania” za grzechy (Kpł 17, 11) i skoro zarówno człowiek, jak i zwierzę mają krew, a krew oznacza życie, to – by uniknąć ofiary z człowieka – można złożyć Bogu zwierzę, którego krew posiada analogiczną wartość symboliczną.

Takie rozumowanie doprowadziło z czasem do składania w ofierze niezliczonej liczby zwierząt – tym większej, im więcej było grzechu, który należało przebłagać krwią. W konsekwencji pojawił się paradoks: im więcej człowiek grzeszył, tym więcej zwierząt musiało być zabijanych. Człowiek grzeszył – a cierpiały zwierzęta.

To napięcie nie pozostało bez echa w prorockiej krytyce kultu ofiarnego, by wspomnieć chociażby zdanie „Miłosierdzia chcę, a nie ofiary” (Oz 6, 6; por. Mt 9, 13; zob. także Iz 1, 13).

Wiemy jednak, że w teologii chrześcijańskiej starotestamentalny system ofiarniczy znajduje swoje wypełnienie i kres w krzyżowej ofierze Jezusa Chrystusa, którego Krew – raz na zawsze – zmazała grzech świata. Jak mówi List do Hebrajczyków: „Nie przez krew kozłów i cielców, lecz przez własną krew wszedł raz na zawsze do Miejsca Świętego, osiągnąwszy wieczne odkupienie” (Hbr 9, 12). „(…) już nie krew kozłów i cielców, ale Krew Chrystusa zbawia. (…) On sam stał się Barankiem, który poniósł ciężar naszych win” (Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu).

Dlatego my, chrześcijanie, nie składamy już Bogu ofiar ze zwierząt. A produkty takie jak kaszanka – choć niewyobrażalne do spożycia dla pobożnego Żyda – w naszej tradycji nie są już zakazane. Jeśli ktoś je lubi i chce, może je spożywać – nie przekraczając żadnego prawa, ani rytualnego, ani moralnego.

W świetle tego, co już wiemy o znaczeniu krwi w judaizmie, szczególne znaczenie zyskuje naturalny proces fizjologiczny, jakim jest krwawienie menstruacyjne. Krew menstruacyjna była postrzegana jako związana z utratą potencjalnego życia – życia, które mogło się począć, lecz nie zaistniało – a zatem z tajemnicą życia i śmierci.

Krew kobiety rozumiano jako znak życia, które się nie wydarzyło – życia potencjalnego, które mogło się zrodzić w łonie, ale nie zostało poczęte. To sprawiało, że menstruacja była postrzegana jako dotknięcie granicy pomiędzy istnieniem a nieistnieniem, pomiędzy płodnością a jej czasowym zawieszeniem.

Wypływająca krew niosła w sobie zatrzymaną płodność, była symbolem życia, które nie zaistniało – i w tym sensie również jakąś ukrytą formą „żałoby” po życiu, które się nie pojawiło.

W tym świetle stan menstruacji jawił się jako czas graniczny, symboliczne „pomiędzy”: pomiędzy płodnością a bezpłodnością, nadzieją a jej brakiem, życiem a śmiercią, czystością a nieczystością (rozumianą w sensie rytualnym).

Sytuację kobiety przeżywającej menstruację aż nadto ilustrują już same jej określenia, które spotykamy także w Biblii. Najczęściej określano ją hebrajskim słowem niddah (zob. np. Kpł 15, 19), pochodzącym od rdzenia nadad, który oznacza: „oddalać”, „odsuwać”, „odrzucać”, a także „wędrować”. Już sama etymologia wskazuje więc na oddzielenie kobiety od wspólnoty rytualnej – nie z powodu winy czy grzechu, lecz z racji kontaktu z krwią, która jest jednocześnie życiodajna i święta. Niddah znaczy zatem tyle co: „oddzielona”, „odsunięta”, „wyłączona”, „znajdująca się na marginesie”.

Drugim hebrajskim określeniem jest słowo daveh (zob. np. Ez 36, 17) oznaczające „cierpiącą”, „osłabioną”. Słowo to kładzie nacisk na fizyczny i emocjonalny aspekt tego kobiecego doświadczenia kruchości, bólu, wyczerpania.

Ale Biblia zna również język dyskrecji i subtelności, gdy chodzi o ludzką cielesność. Dlatego w niektórych miejscach Pisma Świętego pojawia się eufemistyczne określenie: derek naszim, czyli „droga kobiet”. To delikatne wyrażenie występuje między inny-mi w odniesieniu do Sary (Rdz 18, 11) oraz Racheli (Rdz 31, 33-35; por. Kpł 20, 18) i stanowi przykład biblijnej wrażliwości językowej wobec spraw intymnych, które – choć cielesne – odnoszą się do duchowego wymiaru ludzkiego życia.

Wrażliwość, z jaką Biblia mówi o tej rzeczywistości, nie zmienia jednak faktu, że w porządku prawnym i rytualnym kobieta doświadczająca „swojej drogi” była uznawana za nieczystą w sensie rytualnym i musiała liczyć się z istotnymi ograniczeniami. To właśnie z tego systemu przepisów wywodzi się żydowskie rozróżnienie między tym, co „czyste” (tahor) a tym, co „nieczyste” (tame) – rozróżnienie, które było i pozostaje jednym z fundamen-tów rytualnego, etycznego i duchowego życia judaizmu. To rozróżnienie nie ma charakteru moralnego w sensie dobra i zła, lecz określa relację człowieka do świętości Boga.

Czystość rytualna (taharah) oznaczała stan, w którym człowiek był gotowy do kontaktu z sacrum – mógł wejść do Świątyni, złożyć ofiarę, uczestniczyć w świętach lub spożywać święte pokarmy, jak np. baranek paschalny. Nie świadczyła o moralnej doskonałości, lecz o zgodności z porządkiem rytualnym obejmującym ciało, duszę i wspólnotę.

Przejście do stanu czystości wymagało spełnienia określonych warunków: upływu odpowiedniego czasu (np. siedmiu dni), rytualnego obmycia (mikwe), a w czasach Świątyni – także złożenia ofiary oczyszczającej. Czystość była znakiem duchowej gotowości i świadomego przygotowania się do spotkania z Bogiem.

Nieczystość rytualna (tum’ah) nie była utożsamiana z grzechem, lecz z przejściowym stanem oddzielenia od tego, co święte. Jak głosi Midrasz Sifra do Księgi Kapłańskiej: „Nieczystość nie oznacza grzechu, lecz rzeczywistość duchową – tymczasową separację od sacrum”.

Stan nieczystości mógł wynikać z naturalnych i nieuniknionych doświadczeń życia: menstruacji (niddah), porodu (yoledet), kontaktu z martwym ciałem (ṭum’at met) czy chorób skórnych (np. tzaraat). Wszystkie te sytuacje dotyczyły granicy życia i śmierci – przestrzeni wymagającej duchowej ostrożności i pokory.

Zgodnie z Torą kobieta była rytualnie nieczysta przez siedem dni po miesiączce (Kpł 15, 19), lecz jeśli krwawienie trwało dłużej, to stan nieczystości przedłużał się na cały czas trwania dolegliwości. Oznaczało to całkowite odłączenie od życia religijnego, społecznego i rodzinnego. Każde łóżko, na którym leżała, każdy przedmiot, którego dotknęła, każda osoba, z którą się zetknęła – wszystko stawało się nieczyste. Dopóki nie nastąpiło rytualne oczyszczenie, nie mogła uczestniczyć w kulcie ani życiu wspólnoty (zob. Kpł 15, 25-27).

Na tym tle dramat kobiety cierpiącej na krwotok, opisany w Ewangelii Marka, staje się jeszcze bardziej przejmujący. Jej stan nieczystości trwał nieprzerwanie przez dwanaście lat, co oznaczało dla niej nie tylko ciągłe fizyczne cierpienie, ale również trwałe wykluczenie z życia religijnego i społecznego. Wyobraźmy to sobie: podaje mężowi talerz – on staje się nieczysty. Wręcza sąsiadce pranie – ona również. Siada na krześle – ono wymaga rytualnego oczyszczenia. Jej własne ciało staje się przeszkodą dla relacji, dla bliskości, dla modlitwy wspólnotowej. Z czasem wszyscy się domyślają – i wszyscy ją omijają.

Święty Marek podkreśla, że ta kobieta przez te wszystkie lata cierpiała nie tylko fizycznie, ale również emocjonalnie, społecznie i duchowo. Choć jej rozpacz nie wyraża się krzykiem, jest cicha, ukryta, a jednak głęboka i pilna. Wyczerpana finansowo i psychicznie po wielu nieudanych próbach leczenia, podjęła desperacki krok – zbliża się do Jezusa ukradkiem, łamiąc prawo rytualne, ale kierując się wiarą większą niż lęk.

To trochę jak pielgrzym, który nie przeczytał regulaminu grupy, ale i tak wie, że trzeba iść za krzyżem, a nie za busem z kawą. Choć jedno i drugie potrafi podnieść na duchu…

Starożytni Żydzi znali jedenaście możliwych środków zaradczych na przewlekłe krwawienie – od „leczniczych mieszanek” po zabiegi o charakterze magicznym, takie jak noszenie w woreczku popiołu ze strusiego jaja czy ziarna jęczmienia z oślęcych od-chodów (Szabat 110b). – Zdecydowanie nie polecam tego wpisywać do wyszukiwarki ani stosować w warunkach domowych – nawet jeśli brzmi to jak przepis z książki kucharskiej z epoki brązu… Ktoś kiedyś powiedział, że lekarstwo nie powinno być gorsze od choroby – ale w tym przypadku chyba nikt nie czytał ulotki…

W każdym razie można przypuszczać, że ta kobieta wypróbowała wszystko – każdą metodę, z nadzieją, a potem z coraz głębszym rozczarowaniem.
Marek streszcza to dramatycznie i prosto: „Wiele wycierpiała od wielu lekarzy” (Mk 5, 26). W rzeczywistości – ich terapie mogły być gorsze niż sama choroba.

A jednak żaden z tych ludzi nie przyniósł jej ulgi. Być może z tego powodu ewangelista na określenie jej „dolegliwości” użył greckiego słowa mastix (w. 29) oznaczającego „bicz”, „chłostę”, „kaźń” (por. Dz 22, 24; Hbr 11, 36). To jedno słowo mówi więcej niż tysiąc opisów: jej życie było nieustanną męką jakby codziennie na nowo biczowane przez chorobę, która niszczyła nie tylko ciało, ale i godność.

Przez dwanaście lat – tyle samo, ile miała córka Jaira – ta kobieta krwawiła, była wykluczona, samotna, napiętnowana. Jej ciało osłabło, majątek się wyczerpał, dusza – być może – niemal się poddała. A mimo to przyszła. Nie po to, by głośno wołać, jak Bartymeusz. Ona po prostu dotknęła – z wiarą cichą, lecz głęboką.

Ta kobieta – anonimowa, cicha, ale niezłomna – staje się obrazem każdego człowieka, który cierpi długo, w samotności, zepchnięty na margines, a mimo to nie przestaje wierzyć, że dotknięcie Jezusa, choćby ukradkiem, może odmienić wszystko.

W Księdze Liczb 15, 37-41 Izraelici otrzymali polecenie przyszywania frędzli (cicit) do dolnych krańców swoich płaszczy jako widocznego znaku przynależności do Boga (por. Pwt 22, 12). Frędzle miały przypominać o wierności przykazaniom i świadczyć o tożsamości ludu wybranego. Z czasem niektórzy, jak faryzeusze, nadużywali tego znaku, ostentacyjnie wydłużając frędzle, by podkreślić swoją religijność (Mt 23, 5).

Jezus, jako wierny Żyd, również nosił szatę z frędzlami. Gdy kobieta cierpiąca na krwotok dotknęła frędzli Jego płaszcza, uczyniła to z gestem przesądnym, być może przekonana, że już sam kontakt z Jego szatą przyniesie jej uzdrowienie. Takie przekonanie nie było rzadkością w starożytności – wierzono, że kontakt z osobą obdarzoną szczególną mocą (np. władcą czy cudotwórcą) może przynieść zdrowie lub błogosławieństwo. Historycy odnotowują, że także Aleksander Wielki był otaczany tłumami, które pragnęły dotknąć jego szaty lub rąk, aby zaczerpnąć coś z jego „mocy”.

Gest kobiety wpisuje się w ten kontekst – był w swej istocie przesądem, choć niepozbawionym elementu wiary. Ona wiedziała o Jezusie więcej niż o innych nauczycielach: słyszała o Jego cudach, czuła, że pochodzi od Boga i być może nie odważyła się prosić Go wprost. Ale wierzyła, że jeśli choćby dotknie skraju Je-go płaszcza, zostanie uzdrowiona. Jej wiara była więc niedojrzała, zabarwiona przesądem, ale jednocześnie szczera i gorąca.

Ewangelista Marek notuje: „Zaraz też ustał jej krwotok i poczuła w swym ciele, że jest uleczona z dolegliwości” (Mk 5, 29). Uzdrowienie nastąpiło natychmiast – nie dzięki frędzlom ani samemu dotykowi, ale pomimo przesądu. Dokonało się przez miłosierdzie Jezusa i głębię zaufania kobiety, która – wbrew wszystkiemu – zbliżyła się do Niego z ostatnim przebłyskiem nadziei.

Gdy Jezus zatrzymał się i zapytał: „Kto dotknął moich szat?”, nie czynił tego z niewiedzy. Chciał wydobyć tę kobietę z anonimowości tłumu, przywracając jej godność i tożsamość. Uczniowie nie rozumieli – wokół był tłum, wszyscy Go dotykali. Ale On wiedział, że wśród wielu był jeden dotyk wyjątkowy – dotyk wiary. Spojrzał wokoło, aż napotkał jej wzrok. A ona, pełna drżenia, wyszła z ukrycia i – jak relacjonuje Marek – „powiedziała Mu całą prawdę” (w. 33).

To już nie był lęk przed odrzuceniem, ale święty lęk człowieka, który nagle rozumie, że został dotknięty przez łaskę. Po dwunastu latach bólu, wstydu i osamotnienia, kobieta nie tylko została uzdrowiona – została zauważona i przyjęta.

Jezus powiedział do niej: „Córko, twoja wiara cię uzdrowiła; idź w pokoju i bądź uzdrowiona ze swego cierpienia” (Mk 5, 34). Niektórzy mogliby uznać to zdanie za powtórzenie – przecież cud już się wydarzył. Ale Jezus nie tylko uzdrawia – On interpretuje i dopełnia znak. Tym jednym zdaniem niejako „daje jej ponownie” to uzdrowienie, które otrzymała po kryjomu. Wypowiadając te słowa, rekonstruuje sens wydarzenia, które było realne, ale jeszcze niedojrzałe w świadomości kobiety.

To spotkanie przemienia wszystko. Jej „mała” nadzieja – ukryta, zraniona, wątła – zostaje wyniesiona do nadziei wielkiej przez osobisty dialog i spojrzenie Miłości. Choć zapewne z lękiem i zawstydzeniem kobieta pozwala się Jezusowi zobaczyć. A On, wydobywając jej historię na światło dzienne, rozprasza cień przesądu i ukazuje to, co istotne: wiarę, która rodzi zbawienie.

To nie szata, której dotknęła, miała moc. To nie gest był decydujący, ale zaufanie, które za nim stało. Słowo, którego używa Marek – sōzō – oznacza nie tylko „uzdrowić”, ale także „zbawić”. Kobieta została więc nie tylko uleczona z krwawienia, ale również odnowiona duchowo, pojednana z Bogiem i przywrócona wspólnocie.

To samo greckie słowo sōzō pojawia się w innych scenach Ewangelii: „Twoja wiara cię ocaliła” – mówi Jezus do skruszonej kobiety w domu Szymona (Łk 7, 50), do Bartymeusza (Mk 10, 52) i do Samarytanina, który wrócił z podziękowaniem (Łk 17, 19).

Tak więc gest, który z zewnątrz wyglądał na zabobonny, w oczach Jezusa staje się drogą spotkania i wiary. Zadowala się On prostą wiarą, może niedojrzałą, może niepozbawioną elementów ludowej religijności, ale szczerą i autentyczną. Nie gardzi tym, co w nas niedoskonałe. Nie oczekuje idealnej czystości formy, lecz serca, które się odważyło zaufać. Dla Jezusa bardziej autentyczna jest wiara „ubrudzona ziemią”, ale żywa, niż taka, która została wysterylizowana i rozrzedzona w laboratoriach sceptycyzmu i intelektualnej kontroli. Wystarczyło, że ta kobieta przyszła ze swoją ostatnią nadzieją, nikłą i kruchą, i złożyła ją całkowicie w Nim. To właśnie jej serce, choć obciążone wstydem, lękiem i uprzedzeniami, otworzyło się na łaskę, która przemienia wszystko.

Zatrzymajmy się jeszcze przy lekarzach. Potrafią oni nieraz imponująco ukazać, jak dobrze znają ludzkie ciało i psychikę – jak trafnie rozpoznają objawy choroby, szybko diagnozują ich przyczyny i zalecają skuteczne metody leczenia. Jednak przychodzi moment, w którym nawet największa wiedza i doświadczenie okazują się niewystarczające – gdy nie da się już nic zrobić, a pozostaje jedynie towarzyszyć w cierpieniu. Właśnie wtedy otwiera się przestrzeń nadziei i wiary. Bo uzdrowienie nie zawsze przychodzi przez ludzką umiejętność – czasem jest ono wyłącznym dziełem łaski.

Jezus mówi: „Beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15, 5). Nie chodzi tu o zachętę do bierności, ale o prawdę serca – o świadomość, że nasza skuteczność bez Boga jest pusta, a nasz wysiłek bez Jego obecności nie przynosi owocu trwałego.

Ta prawda staje się jeszcze trudniejsza, gdy dotyczy na-szych mocnych stron. Musimy się nauczyć, że w równym stopniu bardzo potrzebujemy Boga w tym, co postrzegamy jako swoją siłę – w zdolnościach, wiedzy, autorytecie, wpływie. Kiedy czujemy się kompetentni i samowystarczalni, łatwo ulec iluzji, że wszystko zależy od nas. A przecież wszystko, czym jesteśmy – także to, co dobre i mocne – jest darem, nie naszą zasługą.

Doświadczając wewnętrznych prób, Święty Paweł usłyszał kiedyś od Pana: „Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali” (2 Kor 12, 9), a następnie wyznał: „Z największą chęcią będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa” (2 Kor 11, 30; 12, 5. 9).

Prawdziwa dojrzałość duchowa nie polega na sile, lecz na pokorze – na świadomości, że wszystko, co mamy, należy do Boga. To właśnie postawa duchowego ubóstwa (por. Mt 5, 3) niepolegającego na braku zdolności, ale na oderwaniu serca od samowystarczalności.

Musimy się nauczyć, że największym zagrożeniem nie są nasze słabości, lecz siły, którym zbyt łatwo ufamy. I że dopiero wtedy, gdy uznamy swoją zależność od Boga we wszystkim, nasze działanie staje się współpracą z łaską, a nie jedynie ludzkim wysiłkiem.

Tę prawdę rozpoznał kiedyś wybitny włoski psychiatra Eugenio Borgna przez wiele lat związany ze szpitalem psychiatrycznym dla kobiet w Novarze. Zasłynął on z wprowadzenia nowatorskiego podejścia do leczenia opartego na dialogu, empatii i głębokim szacunku dla wewnętrznego świata pacjenta. W jednej ze swoich książek, poświęconych tematowi oczekiwania i nadziei, zapisał słowa, które doskonale oddają istotę jego myślenia:

„Nadzieja, o której mówię w kontekście moich doświadczeń, to nadzieja, która potrafi przetrwać upadek każdej codziennej nadziei. To ona – mimo wszystko – pomaga nam opierać się smutkowi i taedium vitae, bólowi istnienia i ciemnej nocy duszy, chorobie i pustce. To nadzieja, która odradza się bez końca z żaru rozpaczy. Czym właściwie jest ta nadzieja – tak tajemna i nieuchwytna, tak niezrozumiała, a zarazem namacalna i głęboko poruszająca? To ona ratuje nas nawet wtedy, gdy ból i choroba wiążą nas z życiem, które staje się jałowe i przypomina pustynię. To nie nadzieja szukająca złudzeń ani barwnych motyli iluzji, lecz intuicja, że w życiu mogą się wydarzyć rzeczy niespodziewane – nieprzewidywalne, nieobliczalne, a jednak możliwe” (Eugenio Borgna, L’attesa e la speranza).

Borgna, głęboko zainteresowany duchowym wymiarem cierpienia, wielokrotnie podkreślał, że wiara i duchowość odgrywają kluczową rolę w procesie leczenia. Jego myślenie sięgało znacznie głębiej niż tylko medycyna – starał się dotrzeć nie tylko do objawów, ale do serca cierpienia. Wierzył, że człowieka nie da się zrozumieć bez uznania tajemnicy jego duszy, pragnienia sensu i potrzeby nadziei. Może właśnie wtedy, gdy wszystko w nas zdaje się gasnąć, Jezus zatrzymuje się pośród tłumu, rozgląda się – i szuka nas. Bo Jego miłość zawsze widzi serce, które jeszcze się nie poddało. I wystarczy Mu nasza krucha, skryta i mała nadzieja, by uczynić z niej początek nowego życia.

Wiem, że ta historia może być trudna – bo dotyka naszej kruchości, bólu, którego czasem nie potrafimy nazwać. Ale pamiętajcie: nikt nie zna naszego serca lepiej niż Ten, który sam prze-szedł przez krwotok w ogrodzie Getsemani. I On nie pyta o doskonałość naszej wiary, ale o to, czy jeszcze próbujemy dotknąć Jego szaty.


Pytania do osobistej refleksji:

➔ Czy nie noszę w sobie ran, które powodują, że czuję się nieczysty, wykluczony, „oddzielony” jak kobieta z Ewangelii?

➔ Czy w swoim sercu wierzę, że Jezus naprawdę może mnie uzdrowić – nie tylko fizycznie, ale głęboko, w tym, co najbardziej zranione?

➔ Czy mam w sobie gotowość, by – tak jak kobieta – wyjść z ukrycia i „powiedzieć całą prawdę”? Co byłoby tą prawdą, którą pragnę wypowiedzieć przed Nim?

➔ Czy moja wiara jest dojrzała, czy może czasem przesądna, oparta na zewnętrznych gestach?

➔ Czy doświadczyłem w życiu momentu, w którym On się „zatrzymał” przy mnie? Jak wtedy odpowiedziałem?

➔ Jaką konkretną prośbę, jaką nadzieję, jaką ranę chcę dziś zanieść przed oblicze Matki Nadziei?


Modlitwa
Panie Jezu, Ty znasz każdą ranę ciała i każdą ranę serca. Znasz ból kobiety cierpiącej na krwotok, opuszczenie człowieka wykluczonego, milczenie tych, którzy nie mają już sił wołać. Dziś przychodzimy do Ciebie tak jak ona – z wiarą pokorną i pełną drżenia, z sercem zranionym, ale pełnym nadziei. Pozwól nam dotknąć frędzli Twojej szaty. Nie dlatego, że wierzymy w moc tkaniny, ale dlatego, że wierzymy w Ciebie – w Twoją obecność, w Twoje miłosierdzie, w Twoją miłość, która leczy i zbawia.
Jezu, Synu Boży, Ty nie brzydzisz się naszym cierpieniem. Nie lękasz się naszej nieczystości, naszej słabości, naszego zagubienia. Zatrzymujesz się pośród tłumu dla jednej osoby. Rozglądasz się, by spojrzeć w oczy tym, którzy wstydzą się swojej historii. Dziękujemy Ci, że nie pytasz: „dlaczego tak długo?”, ale że mówisz: „Córko, Synu – Twoja wiara cię ocaliła”.
Boże Ojcze, daj nam łaskę nadziei, która nie zawodzi. Nie tej łatwej, płytkiej, złożonej z pobożnych słów, lecz tej, która rodzi się z płaczu, z bólu, z milczącej modlitwy i z niegasnącego pragnienia dotknięcia Ciebie choćby ukradkiem. Spraw, byśmy – dotknięci Twoją łaską – już nie wracali do życia tak jak wcześniej, ale byśmy stali się świadkami, że wiara, nawet ta nieśmiała, może poruszyć Niebo.
Amen.