Duchowe pielgrzymowanie PPAG 2025

PPAG2025 – konferencja – DZIEŃ IV

Nadzieja zaczepiona o Niebo, nie o bilans

Kochani Moi Pielgrzymi w drodze Nadziei,
głoszę te konferencje już czwarty dzień i muszę Wam wyznać, że im więcej mówię, tym bardziej podziwiam Was za to, że wciąż mnie słuchacie. To prawdziwy akt pielgrzymiej cierpliwości – i wiary w to, że Duch Święty coś z tego wyprowadzi! Nie martwcie się, jeśli nie wszystko zapamiętacie – ja sam nie jestem pewien, co mówiłem wczoraj. Ale Duch Święty dobrze wie, co chciałem powiedzieć – i to naprawdę się liczy!

Dziś sięgamy po opowiadanie o bogatym młodzieńcu, opisane przez wszystkich trzech ewangelistów synoptycznych. Jest ono łatwiejsze w zrozumieniu niż na przykład relacja o uzdrowieniu kobiety cierpiącej na krwotok i mam wrażenie, wielu z nas łatwo odnajdzie się w jego przesłaniu. Tym razem nie muszę się zatrzymywać przy żadnych skomplikowanych greckich czy hebrajskich słowach – bo po prostu nie są nam dziś potrzebne (no może z wyjątkiem jednego). Nawet główny bohater nie ma imienia – co swoją drogą jest znaczące – ale przynajmniej nie muszę go wyjaśniać.

Jest jednak jedno zdanie, które domaga się komentarza: to o uchu igielnym. Ale zanim do niego przejdziemy, posłuchajmy najpierw samego opowiadania ewangelicznego w relacji Świętego Marka:
Gdy wybierał się w drogę, przybiegł pewien człowiek i upadłszy przed Nim na kolana, zaczął Go pytać: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” Jezus mu rzekł: „Czemu nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg. Znasz przykazania: Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie, nie oszukuj, czcij swego ojca i matkę”.

On Mu odpowiedział: „Nauczycielu, wszystkiego tego przestrzegałem od mojej młodości”. Wtedy Jezus spojrzał na niego z miłością i rzekł mu: „Jednego ci brakuje. Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną”. Lecz on spochmurniał na te słowa i od-szedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości.

Wówczas Jezus spojrzał dookoła i rzekł do swoich uczniów: „Jak trudno tym, którzy mają dostatki, wejść do królestwa Bożego”. Uczniowie przerazili się Jego słowami, lecz Jezus powtórnie im rzekł: „Dzieci, jakże trudno wejść do królestwa Bożego tym, którzy w dostatkach pokładają ufność. Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego”. A oni tym bardziej się dziwili i mówili między sobą: „Któż więc może być zbawiony?” Jezus popatrzył na nich i rzekł: „U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe” (Mk 10, 17-27).

Od najdawniejszych czasów komentatorzy usiłowali osłabić siłę wyrazu, a nawet zneutralizować słowa o wielbłądzie, który z trudem przechodzi przez ucho igielne.
Jedni tłumaczyli, że chodzi o pomyłkę kopisty: zamiast „kamelos” – czyli wielbłąd, powinno być „kamilos” – gruby sznur kotwiczny. W tym duchu pisał już Cyryl z Aleksandrii, który przy tej okazji nie omieszkał wyśmiać cesarza Juliana Apostaty, pisząc, że wystarczyłoby znać się trochę na żeglarstwie, by to zrozumieć. Po czym dorzucił z ironią, że nikt przecież nie przeciąga sznura okrętowego przez ucho igielne…

Inni komentatorzy odwołują się do rzekomej bramy w Jerozolimie, tak niskiej i wąskiej, że nazwano ją „uchem igielnym”. Gdy wielkie bramy miejskie były zamknięte, wielbłądy mogły przejść jedynie przez tę jedną wąską furtkę i to na kolanach – co miało być obrazem pokory. Kaznodzieje chętnie podejmowali tę opowieść, tłumacząc, że wejście do królestwa nie wymaga wyrzeczenia, lecz jedynie „pochylenia się”, aktu uniżenia. Problem w tym, że wzmianki o tej bramie pojawiają się dopiero w IX wieku, a jej istnienie nie zostało potwierdzone żadnym poważnym odkryciem archeologicznym. Najpewniej jest to po prostu pobożna legenda.

W starożytnym Izraelu wielbłąd był symbolem wielkiego zwierzęcia. Dlatego obraz „przechodzenia przez ucho igielne” działał na wyobraźnię słuchaczy równie mocno, jak dziś zadziałałby przykład słonia próbującego przecisnąć się przez dziurkę od guzika. Zresztą, jedno z rabinackich powiedzeń brzmiało: „Czy jesteś może z Pumbedithy, gdzie każą słoniowi przechodzić przez ucho igielne?” (por. Bava Metzia 38b) – co pokazuje, że takie przesadne porównania należały do stylu nauczania tamtych czasów.

Swoją drogą, niektórzy mówią, że przejście pielgrzymki przez małą wieś, gdzie jest jeden pies i dwa traktory, to właśnie taki moment – wielbłąd przez ucho igielne. Ale Wy przechodzicie. I to jeszcze śpiewając!
Jezus również chętnie posługiwał się hiperbolą: mówił o belce i źdźble w oku (Mt 7, 3-5), o przecedzaniu komara i połykaniu wielbłąda (Mt 23, 24), a także o przenoszeniu gór za pomocą wiary (Mt 17, 20; por. 1 Kor 13, 2). Nie chodziło Mu o zoologię, okulistykę ani geologię, lecz o siłę obrazu, który miał wstrząsnąć sumieniem słuchacza.

Dlatego trzeba przyjąć dosłowność tej metafory. Trzeba „przełknąć tego wielbłąda” – czyli pogodzić się z tym, że naprawdę nie przejdzie on przez ucho igielne. I właśnie dlatego ten obraz Jezusa wciąż przemawia – mocno, wyraziście, dziś tak samo jak wtedy.

A jeśli ktoś z Was poczuł się w drodze nieco przytłoczony: greką, hebrajszczyzną, cytatami i jeszcze tym rabinem z Pumbedithy – to spokojnie: wiem, że moje słowa czasem przypominają wielbłąda z ciężkim bagażem. Ale wierzę, że gdzieś pośród nich znalazło się też miejsce na małe ziarnko Wielkiej Nadziei. A ono przez ucho igielne przejdzie bez trudu.

Ten młody człowiek przychodzi do Jezusa z powagą. Biegnie, klęka, okazuje szacunek i pokorę – co zdumiewa, biorąc pod uwagę jego wysoki status społeczny. W jego pytaniu nie ma ani pretensji, ani buntu; jest szczere poszukiwanie. Duchowy głód, który w nim mieszka, wydaje się autentyczny. A jednak odpowiedź Jezusa odsłania, że pod warstwą tego pytania kryją się inne, subtelniejsze pragnienia – „małe nadzieje”, które nie wystarczą, by wejść na drogę zbawienia.

Pierwszą z nich jest potrzeba duchowego potwierdzenia. Młodzieniec szuka zapewnienia, że jego dotychczasowe życie – przestrzeganie przykazań, moralność, religijność – wystarcza, by osiągnąć życie wieczne. Oczekuje, że Jezus pochwali jego drogę i powie: „Jesteś na dobrej drodze, nie musisz niczego zmieniać”.

Druga nadzieja to pragnienie uznania. Jest młody, zamożny, prawdopodobnie pełni funkcję przywódczą w synagodze. Być może pragnie duchowego autorytetu, który nada jego pozycji jeszcze wyższy wymiar. Ale ta potrzeba nie dotyczy Boga – dotyczy jego wizerunku.

Trzecia nadzieja to chęć osiągnięcia duchowego sukcesu bez ryzyka. Może spodziewa się, że Jezus doda mu nowe przykazanie, jeszcze jeden rytuał – duchowy bonus, który dopełni jego dotychczasowy dorobek. Nie spodziewa się wezwania do ogołocenia, do pustych rąk.

Czwarta nadzieja to poszukiwanie wewnętrznego spokoju. Choć żyje zgodnie z Prawem, czegoś mu brak. Przychodzi do Jezusa jak do „duchowego terapeuty”, szukając ukojenia, ale bez gotowości na prawdę o sobie. Oczekuje łagodnego leku, a nie operacji. – Nie chciał operacji, chciał tabletkę. Najlepiej bez recepty i refundowaną. Ale Jezus nie jest aptekarzem – On nie wypisuje recept, tylko dotyka serca. I to bywa bolesne, ale prawdziwe…

Piąta nadzieja to chęć uczynienia religii bardziej przewidywalną. Zadaje pytanie o życie wieczne jakby pytał o warunki umowy ubezpieczeniowej: „co muszę zrobić, by mieć gwarancję?” Chce zabezpieczenia, ale na własnych warunkach.

I wreszcie nadzieja na zabezpieczenie przyszłości. Jego pytanie jest jak duchowa inwestycja: „co jeszcze powinienem uczynić, by mieć pewność?” Brakuje mu miłości, jest tylko potrzeba kontroli.

Wszystkie te pragnienia są ludzkie, ale stają się przeszkodą, gdy nie potrafimy ich przekroczyć. Jezus nie potępia młodzieńca. Wręcz przeciwnie – patrzy na niego z miłością, docenia jego szczere poszukiwania, ale zaprasza go do czegoś więcej: do relacji, do wolności, do uczniostwa. „Jednego ci brak: idź, sprzedaj wszystko, co masz… potem przyjdź i chodź za Mną”.

Odpowiedź Jezusa demaskuje logikę, w której żyje młodzieniec: logikę zasługi, zabezpieczenia, duchowego rachunku zysków i strat. Jezus jej nie rozwija – On ją przerywa. Zaprasza do logiki daru. Ale młodzieniec nie potrafi zrezygnować z małych nadziei. Dlatego odchodzi zasmucony.
Scena nie kończy się konfliktem. Nie ma polemiki. Jest tylko cisza i smutek. To najbardziej przejmujący moment tej Ewangelii: Jezus patrzy z miłością, a człowiek nie potrafi odpowiedzieć. Nie dlatego, że nie chce dobra – ale dlatego, że nie potrafi oderwać się od tego, co posiada. Ma wszystko… oprócz wolności.

Tymczasem Jezus nie domaga się więcej. Domaga się inaczej. Nie chce kolejnego przykazania. Chce przemiany serca. Nie prosi o spełnienie jeszcze jednego obowiązku – prosi o gotowość do zostawienia wszystkiego. To trudniejsze niż jakiekolwiek prawo: porzucić obraz Boga jako księgowego i przyjąć Boga, który zaprasza do przyjaźni.

To przesłanie jest niezwykle aktualne. Wielu ludzi spełnia swoje małe nadzieje: mają bezpieczeństwo, moralność, uznanie, stabilność. Ale nie mają pokoju. Nie mają sensu. Bo życie nie polega na zabezpieczaniu siebie, lecz na odpowiedzi na spojrzenie Miłości. Jezus nie przestaje patrzeć. I czeka. Nie na wyczyn – lecz na wolność.

Czujemy, że przesłanie opowiadania o bogatym młodzieńcu dotyka w istocie dwóch fundamentalnych problemów: stosunku człowieka do szeroko rozumianego bogactwa oraz wynikającej z tego relacji do Boga.
Zacznijmy od pierwszego z nich.

Wielu z nas osiąga dziś swoje „małe nadzieje” – mamy zapewnione bezpieczeństwo, zachowujemy się moralnie, cieszymy się szacunkiem i stabilizacją. A jednak nie mamy pokoju serca. Nie zawsze odnajdujemy sens. Chciałbym w tym miejscu przywołać zupełnie inny obraz człowieka – z odległej epoki, lecz mierzącego się z tym samym pytaniem o wolność: Diogenesa z Synopy. Ten radykalny filozof cynicki, żyjący w IV w. przed Chr., wyrzekł się wszystkiego, co uznał za zbędne. Mieszkał w glinianym dzbanie, nosił jedynie płaszcz i kij. Gdy pewnego dnia zobaczył chłopca pijącego wodę z dłoni, odrzucił nawet swój kubek jako zbyteczny. Legenda głosi, że spotkał się z nim sam Aleksander Wielki. Zaintrygowany ubóstwem Diogenesa zapytał, czy może mu w czymś pomóc. Filozof odpowiedział: „Tak, przesuń się w bok, bo zasłaniasz mi słońce”. Te słowa stały się symbolem wewnętrznej wolności i duchowej niezależności.

Choć postawa Diogenesa była skrajna, jej przesłanie pozostaje zaskakująco aktualne: wartość człowieka nie leży w tym, co posiada, ale w tym, kim jest. Można być wolnym bez bogactwa – o ile życie zostanie oparte na tym, co naprawdę istotne.

Współczesna kultura często zmierza w kierunku przeciwnym niż wolność wewnętrzna. Chciwość, konsumpcjonizm, uzależnienie od sukcesu i posiadania zamykają człowieka w złotej klatce. Ktoś trafnie podsumował ten stan słowami: Full pockets, empty lives. – „Pełne kieszenie, puste życie”. To dramat człowieka, który zdobył wszystko, ale stracił sens. Człowieka, który za-miast budować relacje, liczy salda. Który rozmawia z pieniędzmi, a nie z ludźmi. Który nie ma już serca – został mu tylko bilans.

Tę duchową chorobę dobrze ilustruje zjawisko, które można nazwać moneylatrią – kultem pieniądza. Gdy dobra materialne przestają być narzędziem, a stają się celem, zaczyna się bałwochwalstwo. Wtedy człowiek już nie żyje – tylko przelicza. Nie kocha – tylko inwestuje. Nie ufa – tylko zabezpiecza. I w końcu to nie on posiada bogactwo, lecz bogactwo posiada jego.

Wymowną ilustracją tego zjawiska jest scena z filmu Wilk z Wall Street w reżyserii Martina Scorsese. Jest ona nieco brutalna, ale za to uderzająca i wymowna. Główny bohater, Jordan Belfort (grany przez Leonardo DiCaprio), siedzi w luksusowym biurze otoczony narkotykami, ludźmi i atmosferą nieograniczonej władzy. Przed nim – zwinięty banknot i kreska kokainy. W tej pozornie banalnej chwili kryje się cała jego życiowa filozofia.
Zanim wciągnie proszek, wypowiada słowa, które w dosadny, a zarazem szczery sposób odsłaniają jego światopogląd: „Wystarczająca ilość tego łajna uczyni cię niezwyciężonym, pozwoli ci podbić świat i unicestwić twoich wrogów”.

Gest, którym przeciąga banknotem po stole, jest czymś więcej niż tylko fizycznym aktem zażycia narkotyku. To rytuał – niemal sakramentalny gest kultu, w którym pieniądz staje się narzędziem „samozbawienia”, źródłem mocy, symbolem kontroli nad rzeczywistością. W tej scenie pieniądze nie są już środkiem do celu – stają się celem samym w sobie, absolutem, który obiecuje władzę, sukces, a nawet zbawienie.

Chwilę później, Belfort mówi bez cienia ironii: „Pieniądze nie tylko kupują ci lepsze życie – lepsze jedzenie, lepsze fury, lepsze laski – one czynią cię lepszym człowiekiem”.

To nie jest jedynie cyniczna uwaga. To wyznanie wiary. Wiary w pieniądz jako źródło tożsamości, sensu, siły i godności. To, co dla chrześcijanina oznacza łaskę, dla Belforta staje się ma-moną – narkotykiem silniejszym niż wszystkie inne, bo obiecują-cym doskonałość.

I właśnie w tym kryje się przerażająca prawda tej sceny: człowiek oddaje cześć pieniądzowi nie tylko dlatego, że może mu on coś dać, ale dlatego, że obiecuje uczynić go kimś innym – lepszym, silniejszym, niezniszczalnym. To już nie jest ekonomia. To „religia”. To „wyznanie wiary”.
W takim świecie postać bogatego młodzieńca przestaje być jedynie ewangelicznym bohaterem sprzed dwóch tysięcy lat. Staje się naszym lustrem. A pytanie Jezusa: „Czy potrafisz zostawić wszystko?” – brzmi dziś z nową, przejmującą siłą.

Jeśli chodzi o mój osobisty stosunek do gromadzenia pieniędzy – już dawno wziąłem sobie do serca słowa dwóch ważnych dla mnie osób: najpierw księdza profesora Stanisława Gądeckiego, a później także arcybiskupa Henryka Muszyńskiego.

Pierwszą z tych lekcji otrzymałem jeszcze jako kleryk, podczas przygotowań do święceń kapłańskich. Ksiądz profesor Gądecki – dziś arcybiskup senior archidiecezji poznańskiej – powiedział w jednej z homilii zdanie, które wiele mi wyjaśniło: „Wierni potrafią wybaczyć kapłanowi wiele grzechów – nawet ciężkich – ale nie wybaczą mu chciwości. Żyjemy w świecie, w którym pieniądz stał się bogiem. Dlatego jeśli kapłan – nawet lubiany – da ludziom do zrozumienia, że pieniądze są dla niego szczególnie ważne, że pracuje dla zysku – dopuszcza się zdrady. Zdrady Boga żywego. W oczach wiernych traci wtedy wiarygodność – bo w świecie zdominowanym przez mamonę, ten, kto jej służy, przestaje być autentycznym świadkiem Ewangelii. Wierni doskonale to czują”.

Słysząc takie słowa człowiek zaczyna się zastanawiać: czy bardziej potrzebuje nowego ornatu, czy nowej lodówki. A odpowiedź, niestety, nie przychodzi z ulotki promocyjnej tylko z sumienia. A ono – jak wiemy – nie daje się spłacić na raty…

Drugą, równie ważną lekcję otrzymałem już jako młody kapłan, na początku mojej posługi w charakterze kapelana i sekretarza arcybiskupa Muszyńskiego, ponad dwie dekady temu, w 2003 roku. Nie była to funkcja ani łatwa, ani wymarzona, ale wiedziałem, że trzeba – więc przyjąłem ją jako część mojej drogi.

Pamiętam jedną z pierwszych, bardzo osobistych rozmów z księdzem Arcybiskupem. Powiedział mi wówczas z ojcowską szczerością:

„Proszę pamiętać, że wszystko, co ksiądz otrzymuje, jest darem wiernych. Dlatego należy zachować ostrożność, a nawet powściągliwość – zwłaszcza w przyjmowaniu ofiar pieniężnych, zwłaszcza od kapłanów. Podczas wizytacji czy innych posług duszpasterskich biskupowi często składane są ofiary pieniężne. Czasem oferuje się je także kapelanowi. Proszę nie traktować ich automatycznie jako należnego wynagrodzenia. Jeśli już ksiądz zdecyduje się je przyjąć – niech to będzie wyróżnienie nie dla księdza, lecz dla ofiarodawcy. Nie każdemu bowiem można pozwolić na to, by poczuł się we własnych oczach dobrodziejem”.

Ta uwaga – prosta, a zarazem niezwykle głęboka – była dla mnie bezcenna. Nie przyniosła mi materialnych korzyści, ale ustrzegła przed wieloma błędami, manipulacją i nieporozumienia-mi. Co ważniejsze: pozwoliła mi w mojej posłudze zachować wolność.

Ale problem chciwości nie kończy się na tym, co materialne. Istnieje także inny rodzaj „bogactwa”, który może zamknąć drogę do królestwa Bożego. Wielu sądzi, że Jezus mówiąc: „Jak trudno jest bogatemu wejść do Królestwa Bożego”, odnosił się wyłącznie do ludzi majętnych, posiadających wielkie środki materialne. Tymczasem Jego słowa sięgają znacznie dalej. Dotyczą każdego, kto swoje poczucie wartości, bezpieczeństwa i tożsamości opiera na czymkolwiek innym niż Bóg.

Bo „bogactwem” może być również: prestiż, wpływy, znajomości, sukcesy zawodowe, sława, władza, autorytet, uznanie czy szacunek społeczny. To także może być: poczucie własnej sprawiedliwości, moralnej wyższości, intelekt, wykształcenie, umiejętności czy zdolności przynoszące podziw. Bogactwem może stać się niezależność i samowystarczalność, wewnętrzne poczucie kontroli nad życiem, reputacja, komfort, przyzwyczajenie do wygody, a nawet popularność czy wpływy w mediach społecznościowych. Wreszcie – bogactwem są nasze utrwalone przekonania i opinie, których nie chcemy porzucić, nawet jeśli Ewangelia stawia je pod znakiem zapytania.

Wszystko to może stać się duchowym majątkiem – tym, co nie jest trzymane w rękach, ale w sercu. I właśnie dlatego słowa Jezusa nie omijają nikogo z nas. Każdy z nas coś posiada. Każdy do czegoś się przywiązuje. I każdy musi się uczyć – nie w późnej starości, ale już teraz – oddawać to, co nie jest Bogiem, ale co nie-postrzeżenie mogło zająć Jego miejsce.

To nie jest wezwanie do radykalizmu dla wybranych. To wezwanie do wolności dla każdego. I choć ta rezygnacja bywa bolesna – bo wiąże się z utratą komfortu, pozycji, uznania – to właśnie ona otwiera przestrzeń na królestwo Boże, które nie przy-chodzi z zewnątrz, ale zaczyna się w sercu.

Lepiej więc już dziś godzić się na codzienne upokorzenie, przeoczenie, rezygnację z ludzkiej chwały, niż odkładać to na ostatni moment, gdy czas i siły będą już ograniczone.

W swojej katechezie jubileuszowej o nadziei papież Fran-ciszek porównał życie bogatego młodzieńca do luksusowego statku, który – choć imponujący – pozostaje w porcie, bo nie zrzucił balastu i nie wypłynął na głębię: „Ten młody człowiek nie przyjmuje zaproszenia Jezusa i pozostaje sam, ponieważ balast jego życia zatrzymuje go w porcie” (Katecheza, 9.04.2025). Odchodzi od Jezusa ze smutkiem, bo nie potrafił przyjąć nadziei, która rodzi się z żywej relacji z Panem.

Jak dobrze wiecie, jednym z chrześcijańskich symboli nadziei jest kotwica. Papież mówił o niej z osobistym przekonaniem: „Nie przypadkiem wśród chrześcijańskich symboli nadziei znajduje się jeden, który bardzo mi się podoba, to znaczy kotwica. Nasza wiara jest zakotwiczona w niebie. Nasze życie jest zakotwiczone w niebie” (Katecheza, 26.04.2017). Każda kotwica ma swoją funkcję: przytrzymuje, stabilizuje, daje oparcie. I to może być dobre – pod warunkiem, że rzeczywiście nadszedł czas, by pozostać. Są jednak momenty w życiu duchowym, kiedy trzeba wypłynąć z portu. Wtedy kotwica – zanurzona w dnie naszego przywiązania do wygody, bezpieczeństwa, opinii, własnej poprawności czy zasług – zamiast chronić, zaczyna więzić. Nie pozwala odpowiedzieć na wezwanie Pana.

Bogaty młodzieniec stanął u progu wielkiej przygody – został zaproszony przez Jezusa: „Chodź za Mną”. Ale kotwica jego majątku i tożsamości opartej na zasługach i samowystarczalności zatrzymała go w miejscu. Papież Franciszek ujął to obrazowo: „Jeśli statek musi odpłynąć i opuścić port, aby wypłynąć na pełne morze, to jeśli nie zrzuci balastu i nie wyciągnie kotwic, które go mocno zatrzymują w miejscu, nigdy nie będzie w stanie wypłynąć”. Bogaty młodzieniec nie ma imienia – i to również jest wymowne. Bo, jak mówi papież: „Tylko w relacji można usłyszeć swoje imię (…). Jeśli pozostaniemy sami, to nigdy nie usłyszymy swojego imienia i nadal będziemy nieokreśleni, anonimowi. Jesteśmy bardziej nieszczęśliwi, ponieważ nie słyszymy już naszego imienia wypowiadanego przez Kogoś, kto miłuje nas bezinteresownie” (Katecheza, 9.04.2025).

Autor Listu do Hebrajczyków powie coś zdumiewającego: „Trzymamy się nadziei, która jest dla duszy jak kotwica – pewna i mocna – sięgająca aż poza zasłonę” (Hbr 6, 19). To zupełnie inna kotwica. Nie zanurzona w mule naszych przywiązań, lecz zarzucona w niebo. Nie ściąga w dół – ale utrzymuje nas przy Tym, który już przekroczył zasłonę świątyni i wstąpił do Ojca. To kotwica zaczepiona o Chrystusa – o Jego wierność, nie o moją. O Jego łaskę, nie moje uczynki. O Jego miłość, która nigdy nie zawiedzie.

Wielu ludzi, także głęboko religijnych, nieświadomie buduje swoją relację z Bogiem w oparciu o dwie wewnętrzne logiki: kupna i zasług. Logika kupna traktuje Boga jak partnera transakcji: „daję, więc oczekuję w zamian”. Modlitwa, ofiary, dobre uczynki stają się walutą, za którą chcemy „nabyć” Boże błogosławieństwo, ochronę czy zbawienie. W podobny sposób działa logika zasług, która zakłada, że miłość Boga i życie wieczne są nagrodą za poprawne i moralne życie. W tej wizji Bóg nie jest Ojcem, ale sędzią lub księgowym – wypłacającym duchowe wynagrodzenie za nasze zachowanie. Obie te postawy mają wspólny fundament: wykluczają bezinteresowność miłości i darmowość łaski.

Ewangeliczny bogaty młodzieniec staje przed Jezusem z pozoru pobożnie i z szacunkiem. Ale jego pytanie: „co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” ujawnia myślenie transakcyjne. Życie wieczne traktuje jako coś, co trzeba zdobyć, osiągnąć, zasłużyć. Jezus zaprasza go do wolności: „Chodź za Mną”, ale młodzieniec nie jest w stanie podnieść swojej „kotwicy” zaczepionej w majątku, poprawności, tożsamości opartej na własnych osiągnięciach. Odchodzi zasmucony, bo nie zna logiki daru. Chce za-pracować na miłość, ale nie potrafi jej przyjąć.

Wielu z nas rozpoznaje w sobie echo tej postawy. Mówimy: „Modlę się, więc Bóg powinien mnie wysłuchać”; „Składam ofiary, więc zasługuję na zdrowie i spokój”. Taka duchowość prowadzi do wewnętrznych rozczarowań, gdy rzeczy nie dzieją się po naszej myśli. Zamiast zaufania rodzi się żal i frustracja wobec Boga, wobec siebie, wobec innych. Człowiek zaczyna żyć w duchowym napięciu: albo w pysze („robię wszystko dobrze”), albo w rozpaczy („nigdy nie jestem dość dobry”). Jak pisał ks. Krzysztof Grzywocz: „Człowiek, który żyje w logice zasług, nie zna miłości darmowej, a więc nie zna nadziei – zna tylko niepokój”.

W logice zasług Bóg przestaje być Ojcem, a staje się kontrolerem: wypłaca „łaski” tym, którzy dobrze się zachowują. Ale to nie jest Bóg Ewangelii. Miłość Jezusa jest darmo dana – dokładnie odwrotnie do logiki zasług. Bóg nie czeka na nasze dobre uczynki, by zacząć nas kochać – On już nas kocha. Nie mówi: „Zasłuż, bym był z tobą”, lecz: „Nie lękaj się, jestem z tobą”. To my nie potrafimy często tej miłości przyjąć, bo trzymamy się schematów, które uczyły nas: „Musisz zapracować, by stać się wartościowy”.
Mentalność zasług niszczy nadzieję, bo sprawia, że wszystko staje się niepewne i warunkowe. Chrześcijańska nadzieja natomiast rodzi się nie z naszych osiągnięć, lecz z wierności Boga. „W nadziei już jesteśmy zbawieni” – pisze Święty Paweł (Rz 8, 24). To nie jest tani optymizm ani pewność siebie – to jest zaufanie do Tego, który obiecał. Człowiek nadziei nie mówi już: „Jeśli będę dobry, Bóg mnie pokocha”, lecz: „Ponieważ Bóg mnie kocha, mogę się zmieniać, mogę iść dalej” (ks. Grzywocz).

Nie jesteśmy uczniami, którzy mają zasłużyć na spojrzenie Nauczyciela – jesteśmy dziećmi w ramionach Ojca. Dojrzałość duchowa nie polega na bezbłędności, ale na przyjęciu prawdy o sobie w świetle miłosierdzia. „Człowiek duchowo dojrzały akceptuje, że do końca życia będzie potrzebował konfesjonału” (ks. Grzywocz). To nie doskonałość nas zbawia, ale relacja. W sprawach dotyczących zbawienia działa nie „system lojalnościowy”, lecz łaska.

Bogaty młodzieniec nie był złym człowiekiem – był po prostu uwięziony w fałszywym obrazie Boga i siebie. Takie myślenie ciągle powraca: „Jeśli się postaram, Bóg mnie nagrodzi. Jeśli zawiodę, zostanę odrzucony”. Ale chrześcijaństwo nie jest religią warunku. To relacja, w której Bóg pierwszy mówi: „Jesteś mój. Kocham cię”.
Jak powiedziała Święta Teresa z Lisieux: „Bóg nie zniechęca się naszymi upadkami”. Największym dramatem duchowym nie jest grzech, lecz przekonanie, że Bóg nie potrafi mnie kochać z moim grzechem. Nadzieja nie mówi: „jakoś to będzie”, ale: „nigdy nie będziesz sam, nawet jeśli zawiedziesz”. I to jest też prawdziwa wolność, która pozwala zostawić kotwicę zasług i wypłynąć na głębię łaski.


Pytania do refleksji osobistej:

➔ Czy moje pytania do Jezusa – jak pytanie bogatego młodzieńca – są pytaniami szukającymi życia, czy tylko potwierdzenia tego, co już wiem i robię?

➔ Co trzyma mnie „w porcie”? Jakie przywiązania (do rzeczy, opinii, bezpieczeństwa, poprawności, kontroli) nie pozwalają mi wypłynąć na głębię?

➔ Czy Jezus rzeczywiście ma dostęp do mojego wnętrza, czy tylko do tych obszarów, które kontroluję? Co byłoby dziś moim „majątkiem”, którego nie umiem zostawić?

➔ Czy zdarza mi się myśleć: „modlę się – więc Bóg powinien…”?

➔ Czy potrafię powiedzieć: „nie wiem, jak będzie, ale wiem, że Bóg będzie ze mną”?


Modlitwa
Panie Jezu, który spojrzałeś z miłością na bogatego młodzieńca, spójrz dziś także na mnie – z moim niepokojem, moim pytaniem, moimi „małymi nadziejami”.
Dziękuję Ci za Twoje spojrzenie – nieoceniające, lecz zapraszające. Dziękuję, że nie czekasz na moją doskonałość, ale na moją wolność.
Ty nie żądasz ode mnie więcej – Ty chcesz inaczej: chcesz pustych rąk, chcesz serca zdolnego przyjąć dar, nie zasługę.
Panie, uwolnij mnie od logiki kupna i logiki zasług, od lęku, że muszę zapracować na Twoją miłość, od wewnętrznego przekonania, że nie jestem wystarczający. Uchroń mnie przed duchowością transakcji – i prowadź drogą zaufania.
Złam we mnie pokusę religijnego rachunku zysków i strat. Zamień moją kalkulację na miłość, moją kontrolę – na zgodę na Twoje prowadzenie.
Ty wiesz, Panie, że i ja mam swoje kotwice. Przywiązania, opinie, bezpieczeństwa – wszystko to, co trzyma mnie w porcie. Ale wiem też, że nie jestem stworzony do cumowania – lecz do drogi. Daj mi łaskę zrzucenia balastu, abym mógł wypłynąć na głębię – z nadzieją zaczepioną o Ciebie, nie o siebie.
Panie, Ty nie pytasz mnie: „czy jesteś gotowy?” Ty mówisz tylko: „Chodź za Mną”. Uczyń moje serce wolnym. Niech Twoja łaska stanie się moją siłą. Niech Twoja wierność będzie moją nadzieją. Niech Twoje spojrzenie przemienia mnie, aż stanę się Twoim uczniem.
Bo wiem, że Ty nie szukasz bohaterów. Ty szukasz tych, którzy pozwolą się kochać.
Amen.