Duchowe pielgrzymowanie PPAG 2025

PPAG2025 – konferencja – DZIEN IX

Pozwól się kochać, daj się napełnić Nadzieją

Kochani moi Pielgrzymi Nadziei, Siostry i Bracia w drodze,
mówią, że ostatni dzień pielgrzymki to ten moment, gdy nawet najbardziej uduchowiony człowiek marzy nie o niebie, ale o prysznicu i leżeniu bez ruchu przez tydzień… A jeśli jeszcze ma siłę śpiewać – to już prawdziwy święty w drodze!

Za chwilę staniemy u celu. Przed nami Jasna Góra – dom Matki. Nogi bolą, serca biją mocniej, emocje gęstnieją. Za namisetki kilometrów – ale nie tylko tych fizycznych. To była także długa droga serca. Droga przez zmęczenie i śmiech, słońce i deszcz, przez wspólnotę i ciszę. Droga, w której każdy krok stawał się modlitwą.

Dziś czujemy, że jesteśmy blisko. Blisko celu – ale może jeszcze bliżej sensu tej drogi.

W naszych konferencjach szliśmy razem z postaciami Ewangelii: z Nikodemem, który przyszedł nocą; z Elżbietą, która czekała w ciszy; z Bartymeuszem, który wołał mimo tłumu; z kobietą cierpiącą na krwotok, która sięgnęła po skraj szaty; z ubogą wdową, która wrzuciła wszystko, co miała; z bogatym młodzieńcem, który odszedł zasmucony; z Janem Chrzcicielem, który w więzieniu pytał: „Czy to Ty?”

Każda z tych osób niosła w sobie małą nadzieję. Kruchą, ludzką, czasem niepewną – ale prawdziwą. I właśnie przez te małe nadzieje Bóg docierał do ich serc.

Może to poruszyło nas najbardziej: że Bóg nie gardzi naszą małą nadzieją. On ją przyjmuje – jak przyjął tamtą wdowę, tamtego ślepego, tamtego pytającego faryzeusza. Ale to, co z naszą małą nadzieją robi Bóg, to cud: przemienia ją w coś większego, głębszego – w nadzieję, która już nie jest nasza, ale Jego.

Zobaczcie, jak pięknie objawia się to w dwóch parach słów, które – można powiedzieć – streszczają wszystko, czego wspólnie tu doświadczyliśmy.

Z jednej strony: mieć nadzieję i kochać.
Z drugiej: być wypełnionym nadzieją i być kochanym.
Ta pierwsza para mówi o naszych decyzjach. To my chcemy, staramy się, modlimy. To ważne. To pierwszy krok.

Mieć nadzieję – to liczyć na coś dobrego, jak kobieta cier- piąca na krwotok, która z całych sił pragnęła dotknąć skraju Jego szaty.

Kochać – to ofiarować serce, jak uboga wdowa, która wrzuciła do skarbony wszystko, co miała na życie.

To piękne. Ale to jeszcze nie pełnia.
Bo jest też druga para: być wypełnionym nadzieją i być kochanym.

To już nie mój wysiłek, ale dar, który przyjmuję. To przestrzeń, w której zaczynam żyć, kiedy nie polegam już tylko na sobie, ale pozwalam, by Bóg mnie ogarnął. To On pierwszy mnie wybrał, pierwszy ukochał, pierwszy złożył w moim sercu swoją nadzieję.

Tak pisze Święty Jan: „W tym przejawia się miłość: nie że my umiłowaliśmy Boga, lecz że On sam nas umiłował” (1 J 4, 10). A Święty Paweł dodaje: „Niech Chrystus przez wiarę zamieszka w waszych sercach (…), abyście zostali wypełnieni całą pełnią Boga” (Ef 3, 17. 19)

To właśnie wtedy nie ja mam nadzieję – ale nadzieja ma mnie. Już nie ja się trzymam Boga – to On trzyma mnie.I to jest Nadzieja, która naprawdę nie zawodzi. Jak powie Święty Paweł: „ponieważ miłość Boga rozlana jest w sercach na- szych przez Ducha Świętego, który został nam dany” (Rz 5, 5).

Kochani,
może właśnie po to była ta cała droga. Po to były te pęcherze, upał i kurz, zmęczenie i niewyspanie. Po to było każde „Jezu, ufam Tobie” powiedziane w trudzie. Byśmy nie tylko doszli do celu, ale doszli do tej granicy, gdzie kończy się nasza siła, a za- czyna łaska.

Zostaliśmy nauczeni, że mamy coś robić: kochać Boga, ufać Mu, modlić się. I to jest dobre. Ale dziś, w ten ostatni dzień naszej pielgrzymki, niech zabrzmi jeszcze inne wezwanie: Pozwól się kochać. Pozwól się napełnić nadzieją. Przestań wszystko kontrolować. Zacznij uczestniczyć. Nie tylko: „miej nadzieję” – ale pozwól Nadziei zamieszkać w Tobie. Pozwól ogarnąć się Nadzieją, która jest… Osobą. Chrystusem. Obecnym. W Tobie.

Właśnie w tym sensie Święty Paweł pisał w Liście do Rzymian: „Bóg nadziei niech napełni was wszelką radością i pokojem w wierze, abyście opływali w nadzieję, mocą Ducha Świętego” (Rz 15, 13).

To zdanie nie pozostawia wątpliwości: to Bóg napełnia nadzieją. Nie my ją tworzymy – otrzymujemy ją jako dar. To owoc działania Ducha Świętego. Nadzieja wypełnia nasze wnętrze tak, jak woda napełnia naczynie – delikatnie, ale całkowicie. Taką nadzieję trudno wytłumaczyć, ale można ją przeżyć.

Autor Listu do Hebrajczyków dopełni to pięknym obrazem: „Trzymajmy się niewzruszenie nadziei, którą wyznajemy, bo god- ny jest zaufania Ten, który dał obietnicę. (…) Mamy ją jako kotwicę duszy, pewną i mocną, sięgającą aż poza zasłonę, gdzie jako poprzednik wszedł za nas Jezus” (Hbr 10, 23; por. 6, 19-20).

Nadzieja nie jest tu emocją, lecz kotwicą duszy – czymś, co trzyma nas mocno, nawet gdy wszystko inne się chwieje. To nie jest już „moja” nadzieja, „mój” wysiłek, „moje” przekonanie. To realna obecność Bożego pokoju, który zakorzenia mnie głębiej niż strach czy niepewność.

Nadzieja przestaje już wtedy być czymś, co się posiada, lecz staje się przestrzenią, w której się uczestniczy.

Tak często mówimy: mieć wiarę, mieć nadzieję, mieć miłość. A przecież wiara, nadzieja i miłość to nie przedmioty, które można trzymać w dłoni. To relacje, które nas przekraczają, w których się żyje.

W nadziei nie chodzi o to, by ją „utrzymać”, lecz pozwolić się nią wypełnić, by zamieszkać w niej jak w domu, który dajeschronienie.

Kiedy dziś spoglądamy na Maryję – Mater Spei, Matkę Nadziei – widzimy Kogoś, kto nie tylko miał nadzieję, ale pozwo-lił się nią wypełnić. Kogoś, kto nie tylko kochał, ale przede wszystkim pozwolił się kochać.

W tym właśnie tkwi tajemnica Jej drogi: Maryja przyjęła Wielką Nadzieję, bo wszystkie swoje ludzkie nadzieje zanurzyła w Bogu.

Nie była kobietą, która miała gotowe odpowiedzi. Była kobietą, która się zgodziła.
Zgodziła się na zwiastowanie, choć nie wiedziała, co to będzie znaczyło.
Zgodziła się na noc, na milczenie Józefa, na ubóstwo Betlejem, na ucieczkę, na poszukiwania, na krzyż. Zgodziła się, bo wiedziała, że jest kochana – i że Bóg ją prowadzi.

Jej nadzieja nie była Jej dziełem – była skutkiem tego, że pozwoliła się objąć Miłością. Bo – jak mówiliśmy wcześniej – „mieć nadzieję” to ludzki akt serca, często piękny, ale kruchy. Na- tomiast „być wypełnionym nadzieją”, to już nie moja inicjatywa, ale łaska obecności Boga, który mieszka we mnie.

Maryja nie tylko kochała Boga – pozwoliła, by Bóg Ją kochał pierwszy.

Pozwoliła, by Jego spojrzenie, Jego Słowo, Jego Obietnica stały się w Niej przestrzenią Nadziei, która przeniknęła Jej ciało i duszę. Dlatego od Elżbiety usłyszy: „Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła” (Łk 1, 45) – czyli: błogosławiona, któraś odważyła się zawierzyć, zanim zobaczyłaś. A w Kanie powie: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” (J 2, 5) – jakby mówiła: „Nie wiem jak – ale wiem Komu zawierzyłam”. I to wystarczyło.

To właśnie jest nadzieja Maryi – nie uczucie, lecz relacja. Nie ludzki optymizm, ale wierność Miłości, która działa nawet w ciszy. Maryja nie trzymała się nadziei jak ostatniej deski ratunku – to Nadzieja trzymała Ją, gdy wszystko inne było niepewne. Nie była to nadzieja, którą sama sobie stworzyła, lecz ta, którą złożył w Niej Bóg – jak ziarno, które zakiełkowało w ciszy Jej serca. Właśnie dlatego jest Matką Nadziei: bo pokazuje, że nie trzeba rozumieć, by zawierzyć. Nie trzeba widzieć, by iść. Nie trzeba kontrolować, by być bezpiecznym. Trzeba tylko jednego: pozwolić się kochać – i pozwolić się napełnić Nadzieją.

Kochani Moi,
zanim dojdziecie na Jasną Górę, zanim staniecie pod obra-zem Matki, zanim zapadnie upragniona cisza i wybrzmi ostatnia pieśń – chcę powiedzieć Wam kilka słów bardzo osobistych.

Nie szedłem fizycznie z Wami. Moje nogi nie przeszły tych kilometrów, nie zlał mnie ten sam deszcz, nie spiekło mnie to samo słońce. Ale naprawdę – szedłem z Wami sercem. Towarzyszyłem modlitwą, myślą i słowem, które dla Was przygotowywałem na przełomie maja i czerwca. Wtedy jeszcze nie było zmęczenia, śpiewu, żartów z trasy, trudnych chwil – ale była modlitwa, by słowo płynęło z serca. Dziękuję Wam, że pozwoliliście mi iść z Wami!

Pisząc te konferencje, sam wiele się nauczyłem – nie tyle o sobie, co o Bogu. Mówiłem o wielkiej Nadziei – tej jedynej, która nie zawodzi: o Chrystusie. Ale im więcej pisałem, tym wyraźniej widziałem, ile we mnie małych oczekiwań – podobnych do nadziei, ale nią niebędących.

Tych, które chcą, żeby wszystko szło „po mojemu”. Że słowa zadziałają. Że nie będzie trudności. Że życie zaskoczy miło,a nie boleśnie.

I zrozumiałem, że tylko jedna Nadzieja nie zawodzi – ta, która nie opiera się na mnie. Która nie mówi „będzie dobrze”, ale „będę z tobą, także wtedy, gdy będzie źle”.

Jako przewodnik pielgrzymek do Ziemi Świętej wiem, że mówić do ludzi w drodze to nie lada sztuka. Człowiek w drodze jest zmęczony, niesie intencje, myśli, pytania i bolące stopy. Każ- de słowo musi być lekkie, prawdziwe i pokorne – inaczej spada na asfalt.

Ale też wiem, jak wielkim wysiłkiem jest słuchanie. Za ten wysiłek naprawdę Wam dziękuję. Bo słuchaliście nie jak audytorium – lecz jak wspólnota. Z sercem. A to więcej warte niż gromkie oklaski.

W Biblii pielgrzymowanie do Jerozolimy nazywa się alijá le-regel – dosłownie: „wznoszenie stopy”. Ale to coś więcej niż wchodzenie. To krok w górę – fizyczny i duchowy. Ku Bogu. Ku wnętrzu. Ku wolności. I kiedy myślę o Waszej – naszej drodze – myślę, że to była alijá. Bo to nie była tylko wędrówka przez Polskę. To była droga przez siebie – przez obawy, intencje, nadzieje. I mam moją cichą i małą nadzieję, że razem weszliśmy trochę wy- żej…

Pamiętacie może to słowo hebrajskie, które kocham – tikwa? Dosłownie znaczy tyle, co „związanie”, „splecenie”, „przywiązanie”, ale tak naprawdę to nadzieja. Mieć nadzieję – to nie tylko wierzyć, że coś się wydarzy. To być związanym – z Bogiem, z drugim człowiekiem, ze wspólnotą, która niesie Cię, gdy Ty już nie możesz iść. Ufam więc, że droga, którą razem przebyliśmy, trochę nas związała: z Jezusem, z Maryją, a także ze sobą nawzajem. Może dzięki temu ktoś z nas po raz pierwszy od dawna poczuł, że nie jest sam, że jest komuś potrzebny…?

Dziękuję Wam
–że czytaliście, słuchaliście, a może także – mimo zmęczenia zapamiętaliście coś z tych konferencji. A nawet jeśli nie – to też dobrze, bo Słowo działa, nawet gdy nie zostaje w głowie. Najważniejsze, by trafiło do serca.

Dziękuję idącym w Pielgrzymce Nadziei Kapłanom, z którymi przez nasze narodziny do kapłaństwa w gnieźnieńskim Wieczerniku czuję się szczególnie związany. Dziękuję Wam, Bracia, za zaufanie, jakim mnie obdarzyliście i zaproszenie do wygłoszenia tych konferencji.

Dziękuję Przewodnikom – za mądre prowadzenie, za troskę o sens i kierunek.

Dziękuję Odpowiedzialnym za bezpieczeństwo – za to, że można było spokojnie iść, śmiać się, śpiewać i spać, bo ktoś czuwał.

Dziękuję Posługującym – za noszenie, sprzątanie, podawanie wody, troskę. To była Ewangelia w czynach.

Dziękuję Animatorom Muzycznym i Śpiewakom – Wasz śpiew był czasem silniejszy niż moje słowa. Wiem, że gdy nogi mdlały – śpiewaliście za dwóch!

Dziękuję Tym, którzy dodawali otuchy – w ciszy, uśmiechu, obecności. Nie jesteście statystami – jesteście ludźmi Nadziei.

Dziękuję wszystkim Wam za to, że razem zrobiliśmy wspólnie kilka kroków w kierunku Wielkiej Nadziei.

I jeszcze jedno. Proszę Was o modlitwę. Nie o to, bym w przyszłości mówił krócej (choć i to nie byłoby złe) – ale o to, bym sam żył tym, co głosiłem. Żebym miał więcej pokory, mniej własnych planów, więcej wiary. I więcej dojrzałej Nadziei, która nie zawodzi.

A ja Was – każdego z osobna – zawierzam Maryi.
Tej, do której wołamy: Mater Spei – Matko Nadziei.
Niech Ona uczy nas stawiać kroki w górę, nawet gdy nie widać szczytu.
Niech przypomina, że jesteśmy związani – nie przez emocje, ale przez niezawodną Nadzieję.
I niech zawsze trzyma Was mocno za rękę, zwłaszcza wtedy, gdy trzeba będzie stanąć na jakiejś Golgocie.

Kochani Moi,
nie będę z Wami fizycznie, gdy staniecie przed Obliczem Matki. Nie usłyszę ostatniego Apelu, nie dotknę chłodnej posadzki jasno- górskiej kaplicy, nie zobaczę Waszych oczu pełnych łez i światła. Ale wierzę – głęboko – że w tym świętym miejscu nie chodzi o obecność stóp, ale o obecność serca.
A moje serce będzie tam z Wami!

Gdy staniecie pod Jej spojrzeniem – pozwólcie, by popatrzyła również na mnie.
Gdy zaśpiewacie „Maryjo, Królowo Polski” – niech ten śpiew niesie również moje milczenie.
A gdy uklękniecie w ciszy – niech znajdzie się tam miejsce i dla mojej modlitwy, która została z Wami.
Bo pielgrzymowanie kończy się nie wtedy, gdy dotrzemy do celu, ale wtedy, gdy miłość zostaje – mimo drogi.

Dziękuję, że mogłem iść z Wami w słowie.
Niech teraz słowo zamilknie – a w sercu zabrzmi tylko jedno:
Do zobaczenia – tam, gdzie Matka patrzy i Nadzieja nie zawodzi.

Modlitwa

Maryjo,
Matko Nadziei,
która nie opuszczasz, gdy brakuje sił,
ale idziesz z nami – krok po kroku,
w deszczu, w zmęczeniu, w ciszy i w śpiewie.
Ty, która znałaś drogę przez pytania i ciemność,
która uczyłaś się nadziei nie przez odpowiedzi,
ale przez trwanie – przy Słowie, które milczało,
przy Synu, który zamilkł na krzyżu.
Ty jesteś bliska tym, co nie widzą jeszcze brzegu,
tym, co idą przez noc,
tym, którym pękają plany i rozpada się sens.
Ucz nas takiej nadziei, która nie polega na tym, że wszystko się ułoży,
ale na tym, że Ty z nami pozostaniesz – nawet jeśli nic się nie ułoży.
Matko Zawierzenia,
która powiedziałaś „Fiat” w chwili niezrozumienia,
która chodziłaś drogami ukrycia i zwyczajności,
która patrzyłaś na cud w Kanie i na krew na Golgocie –
naucz nas wierzyć wtedy, gdy nic nie widać,
ufać wtedy, gdy cisza boli,
miłować wtedy, gdy nie ma już siły.
Bądź z nami, gdy stajemy w miejscu,
gdy nie wiemy, gdzie dalej,
gdy brakuje odwagi, by zostawić port bezpieczeństwa.
Pomóż nam wyciągnąć rękę – jak kobieta z tłumu,
zaufać – jak przyjaciel Oblubieńca.