Duchowe pielgrzymowanie PPAG 2025

PPAG2025 – konferencja – DZIEŃ II

Przyjaciel Nadziei, który umniejsza siebie

Drodzy Pielgrzymi na drodze Nadziei,
to nasza druga konferencja. Wiem, że stopy bolą coraz bardziej, plecak jakby cięższy, a niektórym zaczyna się nawet śnić prysznic… Ale idziemy dalej – bo mamy cel.

Dziś zapraszam Was do zatrzymania się przy postaci szczególnego pielgrzyma – proroka nadziei, który nie tylko szedł przed Panem, ale całym sobą przygotowywał drogę dla Jezusa, naszego Oblubieńca. Mowa oczywiście o Świętym Janie Chrzcicielu – o jego głodzie Boga, jego duchowej walce, jego nadziei, która wzrastała z pustyni aż po męczeństwo. To opowieść o kimś, kto nie zatrzymał się na „małych nadziejach”, ale całe swoje życie związał z tą jedyną Wielką Nadzieją – z Chrystusem. Zapraszam Was do tej duchowej wędrówki razem z nim.

Jan Chrzciciel, syn spokrewnionej z Maryją Elżbiety i kapłana Zachariasza – którego Bóg przeprowadził przez doświadczenie „głosu delikatnej ciszy” (Łk 1, 20; por. 1 Krl 19, 12) – był kapłanem z pokolenia Lewiego, a jednak nie poszedł drogą świątynnej służby. Wielu egzegetów i historyków jest przekonanych, że jako młody Żyd opuścił rodzinną miejscowość Ain Karem i udał się na Pustynię Judzką (wspomina o tym Mt 3, 1; por. Łk 3, 2), na zachodnie wybrzeże Morza Martwego, gdzie najpierw prawdopodobnie dołączył do esseńczyków – wspólnoty religijnej, która w tamtych czasach miała już za sobą prawie dwieście lat istnienia.

W zależności od przyjmowanego źródłosłowu greckie słowo essenoi, oznaczające esseńczyków, może być tłumaczone jako „milczący”, „pobożni” lub „uzdrowiciele” – i każde z tych znaczeń dobrze oddaje ducha wspólnoty, która szukała Boga w odosobnieniu, rytualnej czystości i radykalnym oddzieleniu od zepsucia świata.

W czasach religijnego i narodowego kryzysu – najpierw pod wpływem hellenizmu, potem okupacji rzymskiej – esseńczycy uznawali siebie za wierną „resztę” i urzeczywistnienie idealnego Izraela. Powstanie wspólnoty było odpowiedzią wielu pobożnych i prawych Żydów II wieku przed Chrystusem, którzy na skutek powszechnego i głębokiego zepsucia religijnego i moralnego ludu postanowili wyjść na pustynię, w okolice Qumran, aby tam, modlitwą i swoim sposobem życia zaprotestować i zamanifestować sprzeciw wobec rozmaitych przejawów nierządu, a także pogoni za pieniędzmi oraz żądzy władzy i dominacji, zwłaszcza tych, którzy z natury rzeczy powinni troszczyć się o wierność Bogu. W odpowiedzi na nierząd esseńczycy postanowili żyć w celibacie albo przynajmniej przestrzegać ścisłych, bardzo restrykcyjnych reguł dotyczących pożycia w monogamicznym małżeństwie. W reakcji na powszechne, uporczywe dążenie do bogacenia się, zwłaszcza kosztem biednych, wspólnota esseńska postanowiła żyć w ascezie, wyrzekając się dóbr materialnych i dzieląc się sprawiedliwie dobrami, które wyprodukowała wspólnym wysiłkiem (były to np. naczynia ceramiczne czy kosze wykonywane z gałęzi palmowych) albo z troską uprawiała (daktyle, warzywa itp.). Odpowiedzią esseńczyków na rozpowszechnioną manię dominacji i władzy było dobrowolne poddanie się woli i postanowieniom swoich przełożonych.

Obok codziennych zajęć koniecznych do właściwego funkcjonowania wspólnoty, esseńczycy starali się pilnie zachowywać szabat, święta żydowskie i posty. Wspierali biednych i przybyszy; medytowali nad tekstami biblijnymi i przepisywali je w swoich przestronnych skryptoriach. Jedną z niezwykle ważnych dla nich czynności dnia codziennego były rytualne obmycia wykonywane w tzw. mykwach, czyli specjalnie przygotowanych do tego celu basenach wypełnionych wodą słodką transportowaną zapewne z pobliskiego Jerycha (ok. 30 km), gdzie do dziś bije prastare źródło pamiętające czasy Eliasza i Elizeusza (IX w. przed Chr.).

Z tymi obmyciami esseńczyków to naprawdę było poważnie. Podczas jednej z pielgrzymek, oprowadzając grupę po Qumran, usłyszałem pytanie: „To ile razy dziennie oni się tak obmywali?” Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem: „Częściej niż niektórzy dziś zerkają w telefon”. A potem dodałem: „Wygląda na to, że w Qumran świętość mierzono bardziej zużyciem wody niż liczbą modlitw, co pokazuje, jak bardzo zależało im na czystości, choć groziło to formalizmem”. Na to jeden z pielgrzymów parsknął śmiechem i rzucił: „Gdyby żyli dziś, mieliby kartę stałego klienta w każdej myjni!”

Józef Flawiusz, Żyd a zarazem historyk rzymski współczesny pierwszemu pokoleniu chrześcijan, który przez pewien czas żył pośród esseńczyków, informuje, że esseńczycy przyjmowali u siebie dzieci w wieku podatnym i zdolnym do nauki, i uznając je za swoje, kształtowali je według swych zasad (Wojna żydowska, II,8,120). Nie możemy więc wykluczyć, że również młody Jan, syn posuniętych wiekiem rodziców: Elżbiety i kapłana Zachariasza, zamiast realizować swoje kapłańskie funkcje w świątyni jerozolimskiej – a przypomnijmy, że kapłaństwo w judaizmie było dziedziczne – poruszony pragnieniem odnowienia życia religijnego swoich pobratymców, być może po śmierci swoich rodziców, udał się na pustynię i dołączył do żyjącego tam grona esseńczyków. Ojciec Święty Benedykt XVI, w swojej wspaniałej książce pt. Jezus z Nazaretu, stwierdza, że Jan Chrzciciel, a może nawet sam Jezus i Jego rodzina byli blisko tej wspólnoty [z Qumran]. W każdym razie w pismach z Qumran jest wiele analogii do chrześcijańskiego orędzia. Nie można wykluczyć, że Jan Chrzciciel przez pewien czas żył w tej wspólnocie i ona także, po części, ukształtowała jego religijną postawę (Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu).

Jeśli przyjąć, że Jan Chrzciciel rzeczywiście dzielił swe życie z esseńczykami w Qumran, to z pewnością musiał tam praktykować regularne, żydowskie obmycia rytualne. Można jednak założyć, że w pewnym momencie Jan uznał te czynności za niewystarczające i zbyt powierzchowne. Niezwykle trudne do przeprowadzania w środowisku pustynnym regularne obmycia i kąpiele rytualne uchodziły wprawdzie za bardzo efektowne, ale z pewnością nie były efektywne, to znaczy ostatecznie nie przynosiły tego, co oznaczały i czego po nich się spodziewano. Ablucje i obmycia ciała nie sięgały bowiem głębi człowieka – serca, a co za tym idzie, nie prowadziły do pełnego wewnętrznego nawrócenia i zmiany życia.

Żaden akt religijny, nawet ten „nasz”, chrześcijański, nie jest spełniony w sposób właściwy, jeśli nie wynika z pragnienia serca i głodu duszy. Nie sposób czcić Boga samym swoim ciałem, jeśli nie wiesz, jak należy Go czcić w swoim sercu. Każdy obrzęd religijny powinien być ćwiczeniem w sztuce miłości. Zapomnieć, że ostatecznie to miłość jest celem wypełnienia wszystkich rytuałów religijnych i przykazań, w gruncie rzeczy oznacza unieważnić ich sens i znaczenie. Tym, co naprawdę liczy się w obrzędach i rytuałach, które wykonuję, jest „nastawienie” mojego serca. To, co czynię i mówię w odniesieniu do Boga ma przede wszystkim ten cel: oddanie Bogu całego swego serca.

Pewien wybitny współczesny rabin, przyjaciel Ojca Świętego Pawła VI powiedział kiedyś, że ktoś, kto twierdzi, iż judaizm polega wyłącznie na spełnianiu rytuałów albo moralnych uczynków wypacza go (…) celem każdego spełnienia jest przemiana duszy (…). Zarówno ciało, jak i dusza muszą współuczestniczyć w wypełnianiu obrzędu, Prawa, nakazu, przykazania (Abraham J. Heschel, Bóg szukający człowieka).

Człowiek jest kimś więcej niż sumą tego, co robi. Wykonywanie nawet najbardziej pobożnych aktów religijnych bez zaangażowania serca jest tylko jakimś „religijnym behawioryzmem”, który obarczony jest kompletnym niezrozumieniem natury Boga i natury człowieka. Dobrym człowiekiem nie jest ten, kto robi „coś dobrego”, lecz ten, kto troszcząc się o prawe serce, kształtuje w sobie nawyk wykonywania dobrych rzeczy. Tym, co ostatecznie liczy się najbardziej w naszych obrzędach, modlitwach, postach i rytuałach, jest to, jaki wpływ wywierają te praktyki na życie i stan naszej duszy. Prawdziwie pobożnym człowiekiem jest ten, kto na stałe, „na dobre i złe”, wiąże się z Tym, który cały i zawsze jest Święty.

Wydaje mi się, że myśli te były bardzo bliskie Chrzcicielowi, dlatego postanowił nie tylko opuścić wspólnotę esseńczyków, ale także związać się osobowo i osobiście, bez zastrzeżeń i na stałe, z Bogiem Izraela, który objawił się w Jezusie Chrystusie. W tym właśnie nastawieniu, w sposób najgłębszy, wyraziła się także jego nadzieja.

Ale nawet ta nadzieja – wielka, radykalna, konsekwentna – nie była pozbawiona chwil niepewności. Kiedy Jan był już w więzieniu, posłał do Jezusa swoich uczniów z pytaniem: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy innego mamy oczekiwać?” (Mt 11, 3). To pytanie nie musiało oznaczać całkowitego zwątpienia – raczej było wołaniem człowieka uwięzionego w ciszy, w ciemności, w zawieszeniu. Tak właśnie wygląda nadzieja, która dojrzewa w nocy. To nie łatwy optymizm, ale trudna wiara – wbrew temu, co widzialne. Także i on – przyjaciel Oblubieńca, Jezusa – musiał przejść przez moment, w którym sens wszystkiego, co robił, stawał się nieoczywisty. Ale właśnie dlatego jego nadzieja była prawdziwa – bo zakorzeniona nie w odpowiedziach, ale w Osobie.

Najważniejsze i najpiękniejsze biblijne, hebrajskie słowo oznaczające nadzieję to tikwa pochodzące od czasownikowego rdzenia kawa, co znaczy właśnie: „wiązać”, „związywać”, „łączyć”.

„Wystąpienie Chrzciciela – pisze dalej papież Benedykt XVI – stanowiło coś zupełnie nowego. Chrzest, do którego nawoywał, nie utożsamia się ze zwykłymi, religijnymi obmyciami. Jest niepowtarzalny i ma być konkretną realizacją punktu zwrotnego określającego na nowo i na zawsze całe życie. Jest połączone z promiennym nawoływaniem do nowego sposobu myślenia i życia. Wiąże się przede wszystkim z ogłoszeniem sądu Bożego i zwiastowaniem kogoś Większego, kto ma przyjść po Janie”. Czwarta Ewangelia mówi nam, że Chrzciciel „wiedział, że jego zadaniem jest przygotowanie drogi Temu, kto jest Większy od niego, tajemniczemu Drugiemu. Że całe jego posłannictwo jest na Niego ukierunkowane” (Benedykt XVI, Jezus z Nazaretu).

Odtąd, świadomy swego zadania syn Elżbiety i Zachariasza „obchodził całą okolicę Jordanu i głosił chrzest nawrócenia dla odpuszczenia grzechów” (Łk 3, 3). „Ciągnęły do niego Jerozolima oraz cała Judea i cała okolica nad Jordanem. Przyjmowano od nie-go chrzest w rzece Jordan, wyznając swoje grzechy” (Mt 3, 5). Jan mówił ludowi, żeby uwierzyli w Tego, który przyjdzie po nim, to znaczy w Jezusa (Dz 19, 4). Dość szybko zgromadziło się przy nim wielu ludzi pragnących żyć tak, jak on (zob. Mt 9, 14; Mk 2, 18). To właśnie z grona uczniów Jana Chrzciciela wywodzili się pierwsi, którzy poszli za Jezusem – jak Andrzej i Jan – gdy ich mistrz wskazał im Jezusa jako Baranka Bożego (J 1, 35-37).

Kiedy Jezus z Nazaretu rozpoczął swoją działalność publiczną, czyli po chrzcie w Jordanie, niektórzy uczniowie Jana Chrzciciela nie opuścili jednak swojego mistrza i nie poszli za Jezusem – mimo że Jan otwarcie uznawał Go za większego od siebie, mówiąc, że nie jest godzien „rozwiązać rzemyka u Jego sandałów” (Łk 3, 16). Niektórzy z uczniów Jana Chrzciciela utworzyli z czasem odrębną wspólnotę, z własnymi modlitwami (Łk 11, 1) i praktykami religijnymi (Mk 2, 18), utrzymując jedynie formalne, zdystansowane relacje z Jezusem (Mt 11, 2-6). Z tego właśnie po-wodu ewangelista Jan dopowiada wyraźnie, że Jan Chrzciciel „nie był światłością, lecz został posłany, aby zaświadczyć o światłości” (J 1, 8).

A jednak Chrzciciel odegrał wobec Jezusa wyjątkową rolę. Posługując się obrazem zaczerpniętym z żydowskiej tradycji weselnej, czwarty ewangelista wkłada w jego usta niezwykłe wyzna-nie:
„Wy sami jesteście mi świadkami, że powiedziałem: Ja nie jestem Mesjaszem, ale zostałem przed Nim posłany. Ten, kto ma oblubienicę, jest oblubieńcem; a przyjaciel oblubieńca, który stoi i słucha go, doznaje najwyższej radości na głos oblubieńca. Ta zaś moja radość doszła do szczytu. Trzeba, by On wzrastał, a ja żebym się umniejszał” (J 3, 28-30).

To właśnie tutaj Jan posługuje się obrazem „przyjaciela oblubieńca” – postaci znanej w kulturze żydowskiej jako šôšbin (czyt. szoszbin). Był to ktoś bliski panu młodemu, wybrany spo-śród przyjaciół – jakby swat i drużba zarazem – któremu powierzano odpowiedzialność za przygotowanie wesela i towarzyszenie narzeczonym. Pełnił rolę zarówno świadka, jak i pośrednika, re-prezentując interesy oblubieńca i czuwając nad przebiegiem wszystkich przygotowań. Odpowiadał za stronę organizacyjną, duchową, a niekiedy także materialną uroczystości.

Wybór šôšbina opierał się na zaufaniu, przyjaźni i zaangażowaniu, które miało również wymiar prawny. Była to forma braterskiej umowy opartej na wzajemnej lojalności i uczciwości. Šôšbin nie tylko doglądał przygotowań w imieniu oblubieńca, ale często także wspierał go finansowo, ponosząc znaczne wydatki. W zamian oczekiwał, że kiedy sam będzie brał ślub, otrzyma podobną pomoc – zarówno materialną, jak i duchową. Jeśli pan młody nie wywiązał się z obowiązku zwrotu kosztów, šôšbin miał prawo domagać się ich przed sądem (por. Miszna, Bawa Batra 9,4).

Ten obraz przyjaciela oblubieńca znalazł swoje duchowe odniesienie w tradycji biblijnej. Mojżesz bywał ukazywany jako šôšbin Izraela – pośrednik między Bogiem a Jego ludem, który doprowadził do zawarcia przymierza, jak do zaślubin. Jan Chrzciciel wypełnia tę rolę wobec Jezusa: nie jako rywal, ale jako ten, który z radością ustępuje miejsca Oblubieńcowi.

To dlatego Jan – nawet nieobecny w scenie wesela w Kanie – jawi się jako duchowy šôšbin. Jego wcześniejsze świadectwo przygotowało uczniów na rozpoznanie Jezusa jako Mesjasza. W Kanie Chrystus objawia się jako Oblubieniec, a Maryja i uczniowie – wspólnota wiary – reprezentują Oblubienicę. Jan – poprzez swoje świadectwo i rezygnację z centrum uwagi – przyprowadza Oblubienicę do Oblubieńca.

Jego słowa: „Trzeba, by On wzrastał, a ja żebym się umniejszał”, stają się duchowym programem każdego, kto chce służyć nadziei innych. Jan pokazuje, że prawdziwa nadzieja nie polega na tym, że zostanę doceniony czy zauważony, że moja misja się „powiedzie”. Prawdziwa nadzieja polega na tym, że centrum zajmuje nie moje „ja”, lecz On – Jezus.

Przyjaciel Oblubieńca nie jest zazdrosny. Cieszy się Jego głosem. Jego radość nie wypływa z własnej chwały, lecz z miłości do Tego, który naprawdę ma Oblubienicę. Jan jest wielki nie dla-tego, że sam błyszczy – lecz dlatego, że z radością pozwala, by jego światło przygasło wobec wschodzącego Słońca (zob. Łk 1, 78). Umniejszenie się staje się szczytem jego radości – nadzieją dojrzałą i promieniującą, bo zakorzenioną nie w sobie, lecz w Tym, który „ma Oblubienicę”.

Męczeństwo Jana Chrzciciela nie było przypadkową śmiercią. Jak pisał Beda Czcigodny: „Nie nakazano mu zaprzeczyć Jezusowi Chrystusowi, ale nakazano mu milczeć o prawdzie” (Homilia 23). Zapatrzony w Jezusa i zjednoczony z Nim Jan nie za-chował milczenia, gdy należało dać świadectwo prawdzie, „i tak umarł za Chrystusa, który jest Prawdą. Właśnie z miłości do praw-dy nie zniżył się do kompromisów i nie bał się kierować mocnych słów do każdego, kto zbłądził z Bożej drogi” (Benedykt XVI, Audiencja 29.08.2012).

Jego śmierć była dopełnieniem roli duchowego świadka wesela. Jezus – jako Oblubieniec – nie pozostał mu nic dłużny. Na krzyżu złożył swoje życie niczym dar weselny, w pełni oddając się Oblubienicy. I właśnie tam, na Kalwarii, w obecności Maryi, Jana i kilku kobiet, dokonało się mistyczne zaślubienie Oblubieńca z Oblubienicą.

Dzięki temu nadzieja Jana, początkowo związana z oczekiwaniem duchowej odnowy w środowisku esseńskim, została przemieniona i poszerzona – stając się wielką nadzieją całego ludu. Nie była to już nadzieja na sprawiedliwy rewanż ani narodowe wyzwolenie, lecz nadzieja na wypełnienie mesjańskiej misji i udział w chwale Oblubieńca.

Papież Franciszek nazwał Jana „wielkim prorokiem nadziei” – bo rzeczywiście „tak wielu ludzi przychodziło do niego, z pragnieniem nowego początku, z pragnieniem rozpoczęcia od nowa. Jan Chrzciciel jawił się naprawdę jako ktoś wielki”, przede wszystkim dlatego, że był wiarygodny (por. papież Franciszek, Audiencja jubileuszowa, 11.01.2025).

Niech ten niezwykły przyjaciel Oblubieńca uczy nas tej nadziei, która nie opiera się na samych rytuałach i obrzędach, lecz na Osobie. Nadziei, która nie chce błyszczeć, lecz prowadzić. Nadziei, która dojrzewa w ciszy, na pustyni, i tam mówi najgłośniej: „Trzeba, by On wzrastał…”

Pytania do osobistej refleksji:

➔ Jan nazywa siebie „przyjacielem Oblubieńca” (J 3, 29). Jaką mam relację z Jezusem? Czy widzę siebie jako Jego przyjaciela, który z miłości pomaga Mu prowadzić Kościół – Jego Oblubienicę?

➔ Czy dostrzegam różnicę między religijnością zewnętrzną a wewnętrzną? Czy moje praktyki duchowe są tylko jakby „obmyciem ciała”, czy sięgają wnętrza?

➔ Tikwa – znaczy nadzieja – „wiązanie”. Z czym dziś jestem związany najmocniej? Czy ta więź daje mi nadzieję?

➔ Czy moja wiara dojrzewa przez krzyż i trud, czy może uciekam przed nimi, szukając wygody w „pobożności bez ryzyka”?

Modlitwa
Panie Jezu, Ty jesteś Oblubieńcem, który przychodzi do swojego ludu nie z hałasem i przemocą, ale z łagodnością Baranka. Dziękuję Ci za Jana – przyjaciela Oblubieńca, šôšbina Twojej miłości – który wskazał Cię nie palcem, lecz życiem. Uczyń i ze mnie świadka, który nie szuka blasku dla siebie, ale umie się umniejszać, byś Ty wzrastał.
Panie, czasem czuję się jak ziemia, która nie przynosi owocu. Noszę w sobie pytania, jak Jan w więzieniu: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść?” Niech te pytania nie staną się ucieczką, lecz mostem do Ciebie.
Naucz mnie nadziei, która nie ucieka przed ciemnością,ale w niej trwa, bo ufa Twojej obecności.Nie pozwól mi zadowolić się powierzchownym rytuałem. Przypomnij mi, że każda modlitwa, każde słowo, każdy gest ma być odpowiedzią miłości. Tak jak Jan odszedł z Qumran, by Ciebie wskazać – daj i mnie odwagę zostawić to, co powierzchowne, by całym sercem związać się z Tobą – Nadzieją, która nie zawodzi.
Maryjo, Matko Nadziei, Ty znałaś Elżbietę i widziałaś, jak dojrzewała jej radość z narodzin Jana. Naucz mnie patrzeć z czułością na małe początki, na wysiłki, których owocu jeszcze nie widać, na ciszę, która nie jest pustką. Prowadź mnie do Twojego Syna, abym tak jak Jan, był świadkiem Światłości – choć sam światłością nie jestem.
Amen.